Nasze wnętrze jest pełne zgiełku

Fragmenty książki "Sztuka wyboru"

Nasze wnętrze jest pełne zgiełku

Carlos G. Valles

SZTUKA WYBORU

Przekład przejrzał: Tomasz Oleniacz SJ
ISBN: 83-7318-164-4

Copyright © Wydawnictwo WAM 2004



Nasze wnętrze jest pełne zgiełku

W początkach mojego życia duchowego przeczytałem klasyczne dzieło ojca Fabra Growth in Holiness. To było właśnie to, czego wtedy potrzebowałem. Książka ta wywarła na mnie mocne i trwałe wrażenie. Poniższa myśl, jeśli nie dosłowny cytat, była zawarta w tej książce i wyryła się na zawsze w mojej pamięci: „nawet największy ze świętych nie działa tylko z czystej miłości do Boga, i nawet najlepszy z jego uczynków nie jest dokonany z czystej miłości do Boga”. Być może mój opór w przyjęciu tego stwierdzenia stał się przyczyną jego zapamiętania. Bez wątpienia mamy przykłady świętych, i przynajmniej niektóre z ich aktów były czyste jak złoto. Lecz ten niewątpliwy mistrz życia duchowego ostrzegał mnie, iż ludzkie zachowanie jest o wiele bardziej złożone od tego, co widzą ludzkie oczy. Wiele lat później spotkałem książkę z zakresu psychologii przedstawiającą różnorodność motywacji, które charakteryzują ludzkie działanie. Przestudiowałem ten problem i przekonałem się o jego złożoności. Mistrz miał rację. Nie istnieje doskonały wybór.

Myślę o bezinteresownym poświęceniu, o heroicznych aktach w służbie ludzkości, która cierpi, o ascetycznych wyrzeczeniach i o uświęconej ciszy, o dziewictwie i męczeństwie; myślę o długich modlitwach i kontemplacjach, wyrzeczeniach i pokornym posłuszeństwie; myślę także o tysiącach tysięcy dobrych uczynków dobrych kobiet i mężczyzn, którzy z prostą wiarą, uczciwie pracując, przeżywają swoje życie, jak najlepiej potrafią, ze szczerym pragnieniem, by dobrze czynić i podobać się Bogu. Uczynki miłości, wsparcia, odwagi, wiary. Każdy z tych uczynków ma za sobą cień niejasnych motywacji. Nie chciałbym, nawet w najmniejszym stopniu, umniejszać zasług, czy też dobra i piękna jakiegokolwiek szlachetnego uczynku zrodzonego z hojnego serca; lecz pragnę wiedzieć, jak działa to serce i jak się wykuwają decyzje w skrytych zakątkach świadomości ludzkiej. Wiem, że ograniczenie jest warunkiem ludzkiego bytowania na ziemi. Dotyka ono tego, co najbardziej głębokie w człowieku, czyli zdolności wyboru i samego procesu wyboru. Chcę poznać i zaakceptować fakt, że motywacje mojego działania są zlepkiem różnych przesłanek, chcę go poznać.

Łatwo dostrzec tę mieszankę powodów działania u innych osób, np. u polityka, który startuje w wyborach, ponieważ chce służyć ludowi. Jedna z najlepszych karykatur dziennika „Times of India”, autorstwa R. K. Lakshmana, przedstawiała członków przegranej w ostatnich wyborach opozycji, którzy dyskutują ze sobą, ich twarze są pełne zatroskania; zastanawiają się, co należy teraz robić. W dole rysunku zaś znajduje się wyjaśniający napis: „Musimy zreformować się szybciej niż partia rządząca, jeśli nie, to stracimy możliwość służenia ludowi”.

Być może, powtarzając takie slogany, politycy z czasem zaczynają w nie wierzyć. Lecz im nikt nie wierzy. Pewien kandydat na gubernatora w stanie Missouri uczciwie powiedział: „Kandyduję nie dla tego, że istnieje jakiś ruch społeczny, który chce, bym został gubernatorem, to ja po prostu chcę być gubernatorem”. Może to zbyt duża szczerość.

Chcę tutaj, w tym kontekście politycznej szczerości, przywołać świadectwo w pewnym stopniu wyjątkowe, które jest jednocześnie wyrazem hołdu złożonego wiernemu przyjacielowi i wyjątkowemu człowiekowi, nieżyjącemu już Chimanbhai Chakubhai, szachowi Bombaju. Oto jego słowa: „Analizuję motywy wszystkich moich uczynków, tak jak naukowiec analizuje chemiczne substancje, by odkryć, co kryje się za moim zachowaniem, obserwowanym powszechnie, chcę wydobyć na światło dzienne prawdziwe motywy moich działań. Ludzie czasami wierzą, że ja robię coś dla dobra ludu lub kraju, a tak naprawdę rzeczywistość może być całkiem inna. Dam przykład z czasów panowania Brytyjczyków. Byłem wówczas Prokuratorem Królewskim w Indiach. Kiedy rozpoczął się ruch na rzecz niezależności Indii, natychmiast podałem się do dymisji. Jednej nocy stałem się bohaterem narodowym. Cały świat zaczął mnie chwalić za mój patriotyzm, bezinteresowność, moją prawość i poświęcenie dla kraju. Moja dymisja była ukazywana jako przykład patriotycznego zachowania w walce o niezależność Indii. Rzeczywistość była bez wątpienia całkowicie inna, i ja wiedziałem o tym bardzo dobrze. Byłem po prostu szczęśliwy, że udało mi się zrzucić z siebie ciężar pełnionej funkcji. Przyjąłem ją pod naciskiem niektórych indyjskich polityków, którzy chcieli ulokować na tak ważnym stanowisku jednego ze swych ludzi. Ale mnie nie odpowiadał ten urząd, zarabiałem tylko około sześciuset rupii. Pragnąłem się go pozbyć, kiedy więc zobaczyłem nadarzającą się okazję, natychmiast z niej skorzystałem... na dodatek chwalebnie. Ludzie mnie chwalili, lecz ja znałem prawdę. Cenię sobie bardzo taką samoocenę osobistego życia”.

I dobrze, że doceniał taki sposób postępowania. Taka jasność w dostrzeganiu prawdziwego motywu i szczerość w ukazywaniu go nie są powszechne. Prawdziwy motyw, realna przyczyna, pobudka skuteczna i ukryta. Dlaczego robię to, co robię? Napisałem w innej książce (Kalejdoskop, w rozdziale: Jestem moimi uczuciami), że pytanie: dlaczego? nigdy nie wiedzie do prawdziwej przyczyny. Dlaczego znajduje miejsce w naszym umyśle, a motywy działania są czymś bardziej złożonym niż tylko czyste myślenie.

Nasze rozumowanie i uczucia, przeszłość i teraźniejszość, zwyczaje i uprzedzenia, lęki i nadzieje, wszystko, co się dokonało, i co ma się dokonać jest wymieszane, pomieszane i ubite razem. Każda motywacja jest jak łańcuch jakiejś reakcji chemicznej, składający się z odpowiedniej ilości sześciokątnych elementów oraz dużych liter na szczycie każdego z nich, mają robić wrażenie na ignorantach i być pomocą dla wtajemniczonych. Albo zastosujmy przenośnię bardziej słodką: motywacje są jak francuskie ciasto. Tysiące składników. Tysiąc mas kremowych, śmietankowych, a w środku marmolada. Jeden kęs, ale tysiąc smaków. W żaden sposób nie można tego opisać ani odpowiednio zanalizować. Tylko dobry cukiernik potrafi zrobić dobre francuskie ciasto, delikatne i chrupiące — i tylko prawdziwy łakomczuch potrafi je docenić.

Podręczniki psychologii wyliczają główne motywacje ludzkiego działania. Znaleźć można wśród nich: bezpieczeństwo, miłość, przyjemność, pieniądze, sławę, władzę i wiarę. Każde z tych zestawień jest nieco naiwne, każdy z jego elementów można dzielić w nieskończoność na kolejne. Nowe podziały będą się krzyżowały i nie można stworzyć zadowalająco wyczerpującego zestawu. Pomijając to, co się znajduje na abstrakcyjnych listach wyliczających podstawowe motywacje, chcę jasno powiedzieć, że w każdej konkretnej decyzji, w każdym rzeczywistym ludzkim działaniu wszystkie te elementy i ich pochodne mieszają się i oddziałują na siebie, wpływając na siebie nawzajem na tysiące sposobów, zawsze w sposób odmienny i za każdym razem niepowtarzalny. Tysiące smaków w każdym ciastku.

Dlaczego zostałem jezuitą? Kolejny raz dlaczego? Łatwiej mi odpowiedzieć: jakkiedy, w jaki sposóbw jakich okolicznościach. Wszystko to może rzucić światło na podstawowy wybór mojego życia, uczyniony w mojej młodości, podtrzymany przez lata, wzbogacany aż do dnia dzisiejszego z pokorną akceptacją i radosną wdzięcznością. Jeśli teraz wspominam moje różne decyzje życiowe, to nie dlatego, aby pisać autobiografię, już ją napisałem, lecz chcę przeanalizować te decyzje, a jest to już wystarczająco trudne. Najlepiej znam (to znaczy poznałem dzięki licznym introspekcjom) osobiste decyzje; wiem także, że analiza ujawnia zazwyczaj ciemne głębie i dlatego zamiast brać pod mikroskop innych, sam poddaję się badaniu. Wolę, by mnie bolało.

Kiedy wstępowałem do nowicjatu w delikatnym wieku 15 lat, i jeszcze wiele lat później, na pytanie: „dlaczego wstąpiłeś?”, odpowiadałem zawsze z entuzjazmem, radośnie, spontanicznie, prawie agresywnie: „Ponieważ Bóg mnie wzywał, i ja byłem tego pewny tak, jak jestem pewien, że ty stoisz przede mną i rozmawiamy”. To doświadczenie było tak silne i tak jasne dla mnie, iż byłem zawsze gotowy dać świadectwo i powtarzać moją historię. Nawet ją zapisałem w mojej biografii napisanej w języku gujarati i opublikowałem z wiarą pełną prostoty i niewinności. Moje powołanie do życia zakonnego było dla mnie zawsze osobistym i żywym przykładem tego, jak Bóg może mówić w sercu człowieka bez słów i dźwięków, ale w sposób pełny autorytetu, który eliminuje wszelkie wątpliwości. Jeślibym nie posłuchał tego wewnętrznego głosu, czułbym się winny i uważałbym się za zdrajcę przez całe życie. Bóg mnie wzywał. Atmosfera, w jakiej dokonało się to powołanie, była przepełniona osobistą miłością do Jezusa, która sprawiała, że wszystko odchodziło na drugi plan, różne względy i ambicje życiowe. Nie zostawałem jezuitą, by robić jakieś wielkie rzeczy, czy też pracować dla zbawienia dusz innych, lecz po prostu, szczerze po to, aby kochać Jezusa bez przeszkód i rozproszeń, nie podzielonym sercem, przez całe życie. To jest właśnie to, co wtedy czułem; i opisując to po wielu latach, zaczynam badać moje pierwsze uczucia z całą możliwą dokładnością i wiernością.

Nie tak dawno, po tym, jak tysiące spotkań z ludzkim wnętrzem we mnie samym, a także i w innych zaowocowało głębszym spojrzeniem (a może to tylko złudzenie?), dostrzegłem pewien cień, jaki kładł się na tym wspomnieniu z mego życia. Miałem dość odwagi, by przyjrzeć się mu z bliska. To doprowadziło mnie do obiektywnego zbadania zewnętrznych okoliczności, które mi towarzyszyły w momencie podejmowania tej przewyższającej wszystko inne decyzji mego życia. Oto co się okazało. Kilka lat wcześniej zmarł mój ojciec, wojna domowa, która wkrótce wybuchła, zabrała nam dom i cały dobytek. Zostało nam tylko to, co mieliśmy na sobie. Mama musiała pożyczać pieniądze, nauczyła się pisać na maszynie i stenografować, dzięki czemu mogła posłać mnie i brata do kolegium, gdzie otrzymaliśmy stypendia, podczas gdy ona mieszkała z krewnymi. Tak żyliśmy. Nasza sytuacja ekonomiczna nie była więc wtedy nadzwyczajna. Do tego doszła jeszcze jedna okoliczność. Uczyłem się w kolegium z internatem prowadzonym przez jezuitów. Panowała tam w tym czasie specyficzna atmosfera i obowiązywał zwyczaj, że najlepsi uczniowie nieodwołalnie szli do nowicjatu. Najlepsi uczniowie z każdej klasy szli co roku bezpośrednio z kolegium do klauzury. Traktowaliśmy to prawie jak przywilej, wyróżnienie, sprawę honoru. Ten czas powojenny, czas odnowy wiary i entuzjazmu religijnego, jaki pociągnął za sobą w konsekwencji wzrost rangi kapłaństwa i życia zakonnego, zaowocował licznymi powołaniami w każdym roku. Towarzystwo Jezusowe było u szczytu swego prestiżu i wpływów w tych latach religijnego ożywienia. Zostać jezuitą było zaszczytem, rodzina zaś posiadająca syna w Towarzystwie Jezusowym zyskiwała prestiż społeczny. W takiej atmosferze i w takim kolegium dobry uczeń musiał mieć odwagę, by nie pójść do nowicjatu. Ponieważ byłem wielokrotnie laureatem licznych nagród, musiałbym być bardzo mocny, aby przeciwstawić się tam panującemu prądowi. I jeszcze trzecia okoliczność z moich wspomnień. Zaczęto wywierać na mnie pewną presję, bardzo delikatną, ale i wyraźną. Oto przykład. Pewnego dnia modliłem się sam w kaplicy, gdy Ojciec Duchowny, którego głównym zadaniem było pilnowanie, by wszyscy potencjalni kandydaci do zakonu wytrwali do końca, podszedł cicho i niepostrzeżenie, i szepnął mi do ucha grobowym głosem: „Słuchaj głosu Chrystusa, który woła z krzyża, byś wstąpił do nowicjatu”. Nie uwierzyłem, że to anioł mówi do mnie, mimo zmiany barwy głosu, poznałem, że to Ojciec Duchowny; lecz byłem chłopcem pobożnym, wrażliwym, i ten melodramatyczny chwyt nie pozwolił mi rozwiać wątpliwości, jakie mogłem mieć. To są cienie, które dostrzegam. Naciskano na mnie; wstąpienie było sprawą prestiżu; a chroniąc się w nowicjacie, uwalniałem się od problemów ekonomicznych, od walki, by iść do przodu w tym świecie naznaczonym konkurencyjnością. Trzy bardzo jasne cele.

Chcę być dobrze zrozumiany. Nie chcę powiedzieć w żaden sposób, że moje powołanie nie było prawdziwe, lub że mnie oszukano, by mnie złapać, czy też, że byłem marionetką w rękach okoliczności. Nie o to chodzi. Bóg działa poprzez okoliczności, może nawet działać przez zachrypnięty głos Ojca Duchownego, który kierował się bardziej żarliwością niż roztropnością. Nie kłócę się z historią i nie chcę zmieniać przeszłości. Kocham moje powołanie takie, jakim było, trwam w nim z wdzięcznością i radością. Natomiast dostrzegam, że te trzy elementy negatywne także były składowymi częściami mego wyboru. Nie wiedziałem o tym w momencie wyboru i jeszcze przez wiele lat po dokonaniu go. Moje motywacje były różnorodną składanką, nawet tego najbardziej świętego aktu mego życia. A ja o tym nie miałem pojęcia. Był tam obecny motyw prestiżu, bezpieczeństwa, poddanie się presji i panującej atmosferze, chociaż mnie wydawało się, że mam do czynienia z czystą miłością do Boga i niebiańskim powołaniem wolnym od wszelkich podejrzeń. Moje powołanie trwa dzisiaj z jeszcze większą wytrwałością, ponieważ teraz wiem lepiej, jak dokonałem wyboru — ze wszystkimi tego cieniami.

Dlaczego pojechałem do Indii? Również historię tego dlaczego opowiedziałem we wcześniej wspomnianej książce. Pewien jezuita, mój serdeczny przyjaciel, przekonał mnie, że kolejnym krokiem w moim pójściu za Chrystusem winna być prośba o wysłanie mnie na misje. Tak jak opuściłem dom rodzinny, powinienem zostawić teraz kraj i żyć tylko dla Boga. Był to wybór bardzo szlachetny, ale również z licznymi cieniami. W tym czasie miała być określona moja przyszłość zawodowa. W Towarzystwie Jezusowym mogłem robić różne rzeczy, ale nie wiedziałem, czym chciałbym się zająć. Mój prowincjał także nie miał pojęcia. Powiedział mi, bym coś zaproponował, a ja nie wiedziałem, na co się zdecydować. Najbardziej zdolny student na swoim roku nie wiedział, co zrobić ze sobą. Prawdziwy wstyd! W tym właśnie momencie propozycja mojego gorliwego przyjaciela umożliwiała mi doskonałe wyjście z kłopotów. Misje. Nic więc dziwnego, że jego gorące słowa wywołały we mnie natychmiastową reakcję. Nie miałem wcale gorliwości misyjnej, nigdy mnie nie pociągały misje, lecz ta propozycja odpowiadała mi, dawała mi możliwość zaproponowania czegoś konkretnego prowincjałowi. Decyzja zaszczytna i inteligentna, gdyż wszyscy oczekiwali na moją dyspozycję i ja miałem spełnić ich oczekiwania. Ogłoszenie mojej dyspozycji o wyjeździe do Indii było bombą. Nagle znalazłem się w centrum zainteresowania wszystkich, chwalono mnie, podziwiano i oczywiście zazdroszczono. Wyjazd na misje zagraniczne w tym czasie gorliwej wiary i zapału apostolskiego był szlachetnym i bohaterskim czynem, świadczył o heroicznym zaangażowaniu i gotowości złożenia najwyższej ofiary. Pławiłem się w morzu pochlebstw. Znalazłem wspaniałe rozwiązanie tak palącego problemu dotyczącego mojej przyszłości. Wsiadłem do samolotu lecącego do Indii.

To dziwne, po raz pierwszy czuję nagle potrzebę napisania (a dzieje się to po wielu latach, w których wielokrotnie wspominałem mojego przyjaciela, dziękowałem mu niejeden raz w prywatnych listach, rozmowach, a także moich książkach. Uważałem ponadto, że jest on mężem opatrznościowym mojego misyjnego powołania), że gdy teraz myślę o moim przyjacielu, o jego wpływie na mnie w momencie wymagającym szczególnej delikatności, to odczuwam po raz pierwszy niechęć względem niego. Powtórzę tu raz jeszcze, to dla mnie dziwne i wręcz zaskakujące, i owa niechęć nie wynika z tego, że wybrałem taką a nie inną drogę. Jestem całkowicie zadowolony z mojego pobytu w Indiach. Chodzi mianowicie o to, że pozwoliłem, by ktoś mną manipulował. To jasne, że on kierował się najlepszymi intencjami. Jego energiczne naleganie było owocem Bożej gorliwości i chęci przysłużenia się mi; ale jednak popchnął mnie, pokierował moją decyzją i przekonał do własnych ideałów. Idea była jego, tak jak i jego był zapał. Mnie to nawet nie przyszłoby do głowy. To on zadecydował, nie ja. Niezależnie od uczucia względem niego, którego nigdy nie ukrywałem, szacunku dla jego odwagi, jego zainteresowania moją osobą, po raz pierwszy pozwalam sobie na niechęć z powodu jego wejścia w moje życie, albo lepiej, niechęć względem mnie samego za to, że pozwoliłem mu kierować sobą. Sama decyzja była dobra, ale sposób jej podjęcia, nie. Chodziło o ważną życiową decyzję, a ona nie była moja. I nie zdawałem sobie z tego sprawy aż po dzień dzisiejszy. Nie potrzebuję przykładów z życia innych osób, by mieć potwierdzenie tego, jak krętymi są nasze procedury dokonywania wyborów.

Te dwie decyzje to dzieło młodości. Młodości z małym doświadczeniem, niewielką dojrzałością, młodości ciągle strzeżonej, wyizolowanej, pieszczonej w duchowym luksusie, w anonimowym wzrastaniu w jednorodnej grupie, która robiła to, co było nakazane, i myślała tak, jak polecano myśleć. Nie jest to próba obrony słabych stron moich wyborów, lecz chcę pokazać okoliczności, które częściowo tłumaczą moje decyzje. Problem w tym, że przy tej okazji przypomniałem sobie inną ważną moją decyzję, już znacznie później podjętą, w wieku dojrzałym. Obawiam się, że także ta decyzja nie wytrzyma świateł reflektorów. Nie czuję jednak żadnego oporu, by ją przedstawić; wręcz przeciwnie, chcę się uczyć z mojej przeszłości niezależnie od tego, ile to kosztuje. Kładźmy się więc pod mikroskop.

Mniej więcej dwanaście lat temu zdecydowałem, po otrzymaniu wszystkich oficjalnych pozwoleń, że zamieszkam z biednymi hinduskimi rodzinami w Ahmedabadzie, prosząc o gościnę w kolejnych domostwach, dzieląc z nimi ich życie. Codziennie miałem jeździć na rowerze na uniwersytet, by prowadzić wykłady między godziną jedenastą a siedemnastą, tak jak wszyscy profesorowie z zewnątrz. Był to nowy sposób życia, ciężki, ryzykowny, poza wspólnotą. Powiedziałem moim przełożonym i współbraciom, że Bóg wyraźnie mnie wezwał do tego sposobu życia, tak jak to dostrzegłem w sposób nie budzący wątpliwości podczas rozeznawania, jakie dokonało się w czasie charyzmatycznych rekolekcji. Poprosiłem więc o modlitwę i błogosławieństwo. Obiecali mi to... z trudem ukrywając swoje obawy. Nie pytałem ich o zdanie, o poradę, nawet nie wysilałem się, by zachować pozory, i pokazać, że liczę się z ich opinią w podejmowaniu decyzji. Była to zła polityka. Odnieśli się z dostateczną powagą do mojego postanowienia, na tyle, by nie sprzeciwiać się mojej decyzji, lecz nie zaakceptowali sposobu podejmowania decyzji, tego, że nie zasięgnąłem niczyjej rady. W rzeczywistości moje relacje z innymi we wspólnocie w tym czasie nie były najlepsze. Były tarcia, trudności i napięcia. Skierowując reflektory na te ciemne punkty, widzę teraz to, czego wtedy uparcie nie chciałem dostrzec. Szło o to, że starając się zrealizować mój pomysł życia poza wspólnotą, uciekałem wygodnie od napięć, które trzeba było znosić w kontaktach z innymi, w mojej wspólnocie, na rezydencji. Chcę jeszcze raz podkreślić, że w tym czasie nie miałem pojęcia o tym, że działam z takich właśnie pobudek. Moja religijna motywacja, moje pragnienie, by mieszkać z ubogimi i dzielić z nimi życie, były czyste. Dziesięć lat, które przeżyłem w ten sposób, były dla mnie czasem wielkiego bogactwa kulturalnego i duchowego (ale nie fizycznego), które pozostawiło trwałe ślady w moim sposobie bycia. Istniał jednak pewien ciemny punkt w mojej decyzji, lecz ja nie zdawałem sobie z tego sprawy.

I jeszcze jeden zakątek. Był to czas, kiedy to „opcja na rzecz ubogich” zaczęła docierać i dominować pośród jezuitów. Każdy więc, kto chciał coś zrobić, albo kimś być, musiał próbować jakoś się odznaczyć w tej sprawie. Moja dotychczasowa praca: wykładanie matematyki na uniwersytecie oraz pisanie książek i artykułów, była raczej pracą „w towarzystwie”, a nie z proletariatem. Miałem więc okazję, by się oderwać, by włączyć się w „mistrzostwa ubogich”, pójść za jezuicką modą, dołączyć do tych, co stanęli na nowym froncie, rozpocząć bitwę. Zrobiłem tak. Wyszło całkiem nieźle. Lecz dokonując wyboru, działałem pod wpływem ukrytego osobistego pragnienia, które nie było ujawnione w charyzmatycznym przesłaniu mego duchowego rozeznania.

I jeszcze jedna rzecz. Ta nowa przygoda zyskała mi poklask i popularność pośród mych przyjaciół i czytelników hinduskich. Docenili mój gest, śledzili moje pielgrzymki, wychwalali mego ducha ofiary i identyfikowanie się z najuboższymi. Wcześniej opublikowałem już wiele książek, wygłosiłem wiele konferencji, a to nowe doświadczenie dało mi możliwość powiedzenia jeszcze czegoś nowego, zwrócenia jeszcze bardziej uwagi na siebie, pokazania się w blasku reflektorów. Widzę z pewnym niepokojem, że problem prestiżu i sławy pojawił się w sposób dostatecznie jasny i wyraźny w tych trzech moich ważnych życiowych decyzjach, o których wyżej wspomniałem. Niepokojącym bez wątpienia był nie sam fakt obecności tych motywacji, ale nieuświadamianie ich sobie w danym momencie. I żeby było ciekawiej, to doświadczenie tych dziesięciu lat przygód żebraczych podróży dostarczyło mi materiału do trzech nowych książek. Dodatkowy napiwek za poczęstunek. Żadna z nich nie była wcześniej planowana.

Dlaczego piszę tę książkę? Dlaczego w ogóle piszę? Jednego jestem pewien, chociaż nie jest to zbyt chwalebne: nie piszę po to, aby pomagać innym. Życzliwi czytelnicy mówią mi: „Twoja książka przyniesie wiele dobra”. Cieszę się, że tak jest, lecz to nie jest główny motyw mojej pracy. O wiele bardziej satysfakcjonuje mnie, kiedy ktoś mówi: „Skorzystałem rzeczywiście, czytając twoją książkę”. Zostawmy więc sprawę, czy przynosi dobro, czy też nie. Wolę unikać osądów moralnych, na ile jest to możliwe, jeśli jednak ktoś skorzystał przy lekturze mojej książki, to odczuwam satysfakcję. Piszę poniekąd po to, by osiągnąć radość wyrażania się. Jest to jakaś pierwotna siła, której nie można powstrzymać: jakieś szarpnięcie, impuls, fala, przypływ, fizyczna konieczność, by myśleć, powiedzieć, komunikować i ogłaszać. Uruchamia neurony i aktywizuje zdolności, daje zadowolenie z samego procesu wyrażania się. Starożytni indyjscy mędrcy wydrapywali w twórczej samotności swoje myśli na korze drzew, powierzając swe tajemnice godnym zaufania lasom. Rozumiem ich doskonale. Czy czytają, czy nie, ja chcę pisać, moi wydawcy zaś dostarczają mi kory do pisania (czyż papieru nie wyrabia się z drewna), dzięki czemu mogę nadal skrobać. Piszę także ze względu na moje zajęcia, mój zawód; aby mieć zawsze gotową odpowiedź na nieuniknione pytanie: „Kim pan jest?”. Pisarzem. Znam historię pewnego jezuity intelektualisty, którego nierozważnie zapytał jeden z młodszych współbraci: „W jaki sposób Ojciec zarabia na życie?”. Ten odpowiedział z całą pogodą ducha: „Myślę”. Nie osiągnąłem jeszcze tak wysokiego poziomu, wolę jeszcze mieć jakiś ziemski tytuł na mojej wizytówce. Praca jest równocześnie terapią. Błogosławione zadanie pisania diariusza. To terapia zajęciowa. Zdrowie ducha osiągane poprzez pracę dającą radość. Pisanie wypełnia moje dni, poszerza mój mózg i uspokaja myśli. Były momenty w moim życiu, kiedy pod wpływem nieustępującego bólu porzucałem pisanie na znak egzystencjalnego protestu przeciwko życiu. Ręka spoczywała w bolesnym proteście na stole, a obok niej leżało bezczynne pióro. Wiedziałem, że ponowne wzięcie pióra do ręki przywróci mi pogodę, z tego właśnie powodu oddalałem tę myśl od siebie. Opóźniałem ponowny kontakt z piórem w masochistycznym buncie, odrzucając uparcie możliwość odwrócenia uwagi od mego bólu. Znakiem pojednania byłoby ponowne wzięcie pióra do ręki, a dzięki temu odpoczynek od bezsensownego cierpienia. Pióro jest lekarstwem, a pisanie goi rany. Klinika duszy.

Piszę, także ponieważ chcę być szanowany i chcę odnieść sukces. Wiem o tym od czasu, gdy odkryłem, jaką rolę odgrywała w moich ważnych życiowych decyzjach motywacja związana z prestiżem. Mam podstawy, by podejrzewać jej obecność także w tym wypadku. Wiem, że tak jest. Lubię, kiedy krytycy publikują życzliwe mi recenzje, kiedy nagradzają mnie literackimi nagrodami, kiedy mówi się o moich książkach, a czytelnicy piszą do mnie. Jestem zainteresowany tym, by ludzie czytali moje książki... żeby je kupowali! Wiem dobrze, kiedy udaje mi się napisać coś pod natchnieniem, i już z wyprzedzeniem cieszę się w prywatnym zaciszu z pochlebnych komentarzy czytelników, których sobie wyobrażam. Sława jest słodka, pisanie jest sposobem na jej osiągnięcie.

Powiedziałem, że jestem zainteresowany tym, aby kupowano moje książki. Wymiar ekonomiczny związany z publikowaniem, który kiedyś nie miał dla mnie żadnego znaczenia, powoli zaczął go nabierać, chociaż przyjęcie tego kosztowało mnie sporo. Nieprzyjemnie mówi się o pieniądzach, i nieprzyjemnie jest skonfrontować się z sobą samym. Ale o to właśnie chodzi w tej analizie motywacji, gdzie czasami trzeba naciąć, aby zobaczyć. Patrzmy więc dalej. Dla mnie ubóstwo zakonne polegało, od samego początku, na nieposiadaniu niczego na własność, proszeniu o pozwolenie na wszystko, wyrzeczeniu się. Wyrażało się w prostocie i surowości w naśladowaniu ubogiego Jezusa. Pieniądze nie istniały w moim świecie, żyłem przez wiele lat w całkowitej finansowej niewinności. Ubogie życie w nowicjacie, jeszcze uboższe życie w Indiach, i jeszcze bardziej ubogie, kiedy żyłem z biednymi indyjskimi rodzinami. Ubóstwo było mi wierną towarzyszką, ślub ubóstwa miał dla mnie sens. Potem pośród jezuitów pojawiło się niezadowolenie związane z praktyką ślubu ubóstwa, która w wielu miejscach nie była taka, jak być powinna. Pojawiły się komisje, eksperymenty i dekrety. Wiele szczerości i wielkie zaangażowanie. Pośród licznych dobrych rzeczy, były także i złe, nad którymi ja osobiście ubolewałem: mieć jedną propozycję (budżetu) dla całej grupy, przedyskutowaną przez nią, dopracowaną w szczegółach. Abstrakcyjny budżet, plan niczemu nie służy. Paragraf po paragrafie, miesiąc po miesiącu. Jest to jedyny sposób, by wiedzieć, ile wydajemy, na czym i gdzie można coś zaoszczędzić. Nastał czas konkretnych dyskusji. Otrzymaliśmy plik papierów z wielką ilością liczb, tabeli, skrótów ukazujących, ile rupii wydajemy na benzynę codziennie. Wszyscy uznali, że za dużo. Milczałem (oczywiście mogłem tu stanowić przykład. Benzyna nie była moim problemem, gdyż jeździłem na rowerze). Wszyscy zamilkli. W tej okrutnej ciszy każdy myśli o swoim sąsiedzie. Ten żyje z nogą na gazie, ten nie wychodzi z auta, ten wie, jak wygląda autobus tylko z zewnątrz. Pojawia się więc nieunikniony wniosek: szczegółowy budżet prowadzi do osobistych budżetów; nie chodzi więc o to, ile benzyny, czy czegokolwiek innego zużywa cała grupa, lecz ile zużywa każdy osobiście. W konsekwencji, ile kto przynosi. Ubóstwo, które było związkiem jedności w rodzinie, wprowadziło teraz do grupy element niezgody, uświadamiając wszystkim, ile kto kosztuje i ile wnosi do wspólnoty. Ja, przechodząc na emeryturę, straciłem pensję państwową na katedrze matematyki, książki nie są źródłem wielkich dochodów, a wiem, że moje utrzymanie kosztuje. Należało więc starać się o prawa autorskie, by zrównoważyć rachunki. Jest to nieprzyjemna sytuacja. Uznaję pewne zalety nowego sposobu przeżywania ubóstwa; takie jak osobista odpowiedzialność za pieniądze, umiejętność prowadzenia rachunków, praktyczny sens oszczędzania; lecz żałuję utraty niewinności i poznania tego, czego nigdy w moim życiu nie odczuwałem — wyrachowania i skąpstwa. Wiele lat temu najlepszy powieściopisarz w języku gujarati, Pannalal Patel, powiedział mi z zazdrością: „Pan ma przewagę nad nami wszystkimi; bo Pan nie pisze dla pieniędzy”. Uśmiechnąłem się wtedy z zadowoleniem. Dzisiaj nie mógłbym.

Oto jeszcze jeden motyw w tej pogmatwanej sieci moich literackich działań. Tym razem bardziej szacowny. Chodzi o moje publikacje po angielsku i hiszpańsku, które niedawno dołączyły do moich publikacji w gujarati. Od wielu lat piszę w gujarati dla publiczności w większości hinduskiej, natomiast wiele razy odmawiałem, gdy proszono mnie o pisanie po angielsku. (Dlaczego odmawiałem? Miałem zwyczaj odpowiadać innym i sobie samemu, że moje oddanie gujarati wymagało ode mnie, bym pisał tylko w tym języku. Piękna racja. Dzisiaj wiem, że nie pisałem po angielsku, gdyż bałem się porażki. Miałem już czytelników gujarati, ale jak by zareagowała angielska publiczność? Strach paraliżował więc moje pióro, podczas gdy rozum wymyślał jakąś stosowną przyczynę paraliżu. Jeszcze jedna mieszanina do kolekcji). W końcu uczyniłem krok, dzisiaj jestem świadomy zasadniczej przyczyny, jaka skłoniła mnie do tego. Zrozumiałem, że praca z hindusami, szczególnie ostatnie dziesięć lat, które przeżyłem z ubogimi, mieszkając w ich domach, chociaż z jednej strony dopomogła mi zidentyfikować się z tymi, z którymi pracowałem (to była niezaprzeczalna korzyść), to z drugiej strony jej nieuniknioną konsekwencją było osłabienie związków i kontaktów z moją wspólnotą, a przez nią z całą rodziną jezuicką. Niewielu jezuitów czyta moje książki w gujarati. Pomyślałem wtedy, że jeślibym pisał po angielsku na tematy dotyczące życia zakonnego, mógłbym wzmocnić kontakt z nimi i oczekiwać reakcji, dyskusji, listów, a nawet jakiejś opozycji. Wszystko to jest istotne dla potwierdzenia swojego pochodzenia i odczucia przynależności. Zacząłem pisać po angielsku, by wzmocnić moje jezuickie korzenie. Była to szczęśliwa decyzja.

Sprawa wyżej wspomniana pozwala mi przejść do ostatniego tematu, jaki w związku z tą różnorodnością motywów chcę poruszyć. Jak one mącą nasze relacje z innymi, jak osłabiają życie wspólnotowe. Różne motywy, które nie są uświadomione (albo są uświadomione, ale się tego nie okazuje), stwarzają poważne przeszkody we wzajemnych relacjach i mogą doprowadzić je do całkowitego paraliżu. Jestem na spotkaniu, na którym omawia się osobiste plany. Słyszę, jak mój współbrat przedstawia swoje projekty na przyszłość. Zawsze kochał biednych, teraz chce wycofać się z pracy administracyjnej, by poświęcić się całkowicie pracy wśród ubogich. Będzie gromadził środki, założy organizację, zbierze współpracowników, będzie jeździł za granicę, zdobędzie pomoc od wpływowych osób, dzięki temu wszystkiemu będzie mógł zrealizować swój poważny plan, by ulżyć cierpieniom ubogich, którzy żyją w slumsach. Publicznie pochwaliłem jego zapał i błogosławiłem tym planom. Lecz w sercu mówiłem sobie: miał już aż nadto możliwości, by pracować w wioskach, gdzie działają nasi współbracia, gdzie już go zapraszano, gdzie pracuje się skutecznie i na co dzień ma się z ubogimi do czynienia, lecz gdzie on nie chce iść, ponieważ tam życie jest trudne, a praca niewidoczna. On po prostu chce pozostać spokojnie w swoim gabinecie, być szefem organizacji, która da władzę i pieniądze, a także zapewni prestiż obrońcy ubogich w okolicy. Za plecami wszyscy go krytykowali, mówili, że szuka tylko wygody i wpływów. W grupie go chwalili i wspierali. Czyli oficjalnie go traktujemy jak obrońcę ubogich, a za plecami (czasem w jego obecności pośrednio, pod osłoną żartów, kawałów wyrażamy to, co myślimy naprawdę) jak przebranego kapitalistę. Żadna z tych dwóch opinii nie była prawdziwa. Ani nie jest przebranym kapitalistą, ani najlepszym spośród obrońców ubogich. Jest uczciwym, wiernym pracownikiem, który pragnie mieć spokojną starość, do czego ma także całkowite prawo. Lecz tego nie mówi. Jeśliby coś podobnego powiedział, zaraz byśmy zrozumieli: „zobaczcie, żyłem wiele lat w tym domu, byłoby mi bardzo ciężko go opuścić, czuję się jeszcze na siłach, mógłbym jeszcze coś zrobić. Mam kontakty z wpływowymi ludźmi w mieście, mogę szukać pomocy w zagranicznych organizacjach, których nie brakuje; lubię obracać pieniędzmi, mogę je wykorzystać na rzecz ubogich, którzy żyją w okolicy. To mi da możliwość przeżycia spokojnej i godnej emerytury, jednocześnie zaś robiłbym coś pożytecznego. Czy to wydaje się wam dobre?” Wspaniałe! Wierzę, że to się podoba. Jeśliby tak mówił, to rozumiemy się i lubimy. Lecz gdy mówi tylko o miłości ubogich i otwiera konto w banku na miliony, robiąc to wszystko w swoim wygodnym gabinecie, to brakuje między nami porozumienia. Nie ma kontaktu, nie ma komunikacji, nie ma prawdy. Faktycznie, przejrzystość motywów jest trudna. Trudno je poznać i trudno wyrazić. Lecz są kluczem do dialogu w grupie, a w konsekwencji do współżycia i pracy. Jeśli przedstawię moje plany, podając wszystkie oficjalne motywy i ani jednego prawdziwego, to uzyskam jednogłośną akceptację oraz — spowoduję całkowite zamieszanie. Im więcej spotkań, tym więcej zamieszania. Im więcej planów, tym więcej podziałów. Podróże, budowle, projekty, wydatki. Wszystko na większą chwałę Bożą. Wszystko z niezaprzeczalną pieczęcią ludzkiego sposobu działania. Ponieważ kocham moich braci i pragnę lepszego porozumienia z nimi, śnię o królestwie, w którym będziemy mogli żyć bez masek, mówić bez ogródek, podejmować decyzje bez ich usprawiedliwiania. Spotkanie grupy rozpoczęto modlitwą do Ducha Świętego, Jego darem jest światło dla poznania siebie takimi, jakimi jesteśmy, oraz odwaga ujawnienia tego w zaufaniu przed tymi, którzy nas cenią i kochają takimi, jakimi jesteśmy — z całym zamieszaniem i z wszystkim, co w nas jest. Oby ta modlitwa stała się prawdą.

opr. mg/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama