Z życia misjonarza

O posłudze ks. Mariana Żelazka SVD, misjonarza w Indiach

— Misjonarz idzie nawet tam, gdzie go nie proszą. O ile oczywiście jest to możliwe. Indie są przecież niebezpieczne — twierdzi o. Marian Żelazek, werbista od pięćdziesięciu lat pracujący w tym kraju. Budował szkoły, leczył, nawracał. Od kilku lat na stałe mieszka w kolonii dla trędowatych. Za pomoc medyczną i charytatywną chorym na trąd otrzymał 3 października Medal im. Karola Marcinkowskiego, przyznany przez Akademię Medyczną w Poznaniu.

— Koło mojego aśramu, czyli pustelni, stworzyliśmy ogród modlitwy. Zieleń i woda pozwalają się wyciszyć — opowiada werbista. — Niedługo też zbudujemy dom rekolekcyjny. Pomagają nam zaprzyjaźnieni mieszkańcy.

Receptą na wszelkie trudności w pracy misjonarskiej są, zdaniem ojca Mariana, otwartość i przyjazne nastawienie wobec drugiego człowieka. — Kiedy ktoś myśli o bliźnim od razu negatywnie, źle ocenia jego religię, nie znając jej nawet, trudno mu się do niego zbliżyć — twierdzi misjonarz. Tam, gdzie obecnie mieszkam, na misjonarzy nikt nie patrzy wrogo, nasze stosunki z tubylcami są dobre, ale każdy nowy misjonarz może je... popsuć. Arogancja, niegościnność i brak znajomości tradycji mogą bardzo zaszkodzić.

— Nic specjalnego dla nich nie robię

— mówi o. Żelazek. — Trochę się uśmiechnę, porozmawiam — wszyscy tego potrzebujemy.

Optymizm polskiego księdza i jego pozytywny stosunek do ludzi procentują. — Hindusi uważają zwykle, że chrześcijanin pod przymusem je wołowinę, nie kąpie się i nie modli — bo przecież chrześcijanie nie robią tego bezpośrednio na ulicy — opowiada o. Marian. Powoli, na przestrzeni wielu lat pracy, przynajmniej część mieszkających w Puri Hindusów zaczęło przyjaźnie odnosić się do misji. Poznają prawdę o Kościele.

Podobno na misji o. Żelazka znana jest polska gościnność. Czasem potrzeba rzeczywiście niewiele: zaproszenie do domu, filiżanka herbaty, krótka rozmowa — i już bariera między misjonarzami a Hindusami znika.

— Gdy idę ulicą, pozdrawiają mnie z daleka — mówi werbista. — Krzyczą, kłaniają się. Trochę mnie to krępuje. Dzieci widząc misjonarzy, przybiegają i serdecznie się witają. Co ciekawe, nie robią tego wobec własnych kapłanów. Jednak

praca w Indiach jest niebezpieczna.

W ostatnich kilku latach Hindusi coraz częściej napadają na chrześcijan. — Wystarczy jeden szaleniec, który podburzy niewykształcone tłumy. One nie mają nic do stracenia, w Indiach życie ludzkie nie kosztuje wiele — stwierdza o. Żelazek.

Wobec aktów przemocy kapłani hinduistyczni milczą. Milczy też narodowy rząd Indii, którego celem jest umacnianie jednolitego, tradycyjnego państwa narodowo-hinduistycznego.

Chrześcijanie świeccy traktowani są bardzo różnie. W miastach są raczej akceptowani, natomiast na prowincjach, wśród grup pierwotnych, gdzie więcej jest fundamentalistów, częściej są prześladowani. Jednak o. Żelazek daleki jest od pesymizmu. — Do Indii weszłoby czterdzieści takich krajów jak Polska — zauważa. — Dlatego nie można wyolbrzymiać aktów przemocy.

Prześladowania duchowieństwa chrześcijańskiego zdarzają się tam, gdzie żyją najbiedniejsi, np. niekastowi (pariasi). — Praca jest tam łatwiejsza — łatwiej o nawrócenia, są to jednak ludzie najprostsi, którymi nietrudno manipulować — mówi o. Marian.

Wyższe kasty uważają pariasów za swoich niewolników. Tymczasem Kościół przywraca tym ludziom godność. Prowadzone szkoły przyczyniają się do podniesienia poziomu ich życia. Naturalnie buntują się przeciwko temu wyższe kasty. Ich przedstawiciele są najczęściej wrogami misji, a niechęć wobec chrześcijan ma częściej podłoże socjalne niż religijne. — To strach o utraconą pozycję i wpływy prowadzi czasem do przemocy — twierdzi werbista. — Zwykli ludzie właściwie tego nie popierają.

Chociaż współpraca z kapłanami hinduskimi jest trudna, jednak i wśród nich Ojciec ma przyjaciół. — Moja znajomość z jednym z nich zaczęła się bardzo prozaicznie. Był bardzo chory, leżał w szpitalu, po prostu go odwiedziłem — opowiada misjonarz.

— Przez pierwsze 25 lat pracowałem prawie wyłącznie między Adibasami.

Naszym celem było nawracanie.

Chcieliśmy jak najszybciej „mnożyć” liczbę chrześcijan — wspomina o. Marian.

Ludzie, wśród których wtedy pracował, byli animistami, pogardzanymi przez hinduistów. Zwracali się ku misjom, bo czuli się szanowani. Ich dzieci mogły uczęszczać do prowadzonych przez misjonarzy szkół. W latach 60. miały miejsce masowe nawrócenia Adibasów. Całe wioski przychodziły do kościoła. Przed przyjęciem chrztu katechumeni musieli uczestniczyć w życiu parafii cały rok. Potem płacili składki i budowali nowe szkoły.

Tam, gdzie obecnie pracuje polski werbista, mieszkają sami hinduiści. — Najpierw nawet nie chcieli wchodzić na teren misji, bo czuli się nieczyści. Pogardzali chrześcijanami. Chodziło więc o zmianę ich nastawienia wobec nas — opowiada o. Marian. — Wartości chrześcijańskie powinny przenikać do świadomości Hindusów. Chcemy, aby Jezus był obecny w mieście, w szkołach, wszędzie.

Całe miasto „huczało”,

kiedy misjonarze zaczęli jeździć do kolonii trędowatych. — Hinduiści myśleli, że chcemy chorych nawracać — wspomina o. Marian. — Poza tym Hindusi wierzą, że każdy ma to, na co zasłużył. Uważają, że nie powinno się pomagać biednym czy chorym, gdyż sami są temu winni, a cierpienie służy tylko ich oczyszczeniu.

Hinduiści są bardzo wyczuleni na duchowość. — Chcą widzieć w człowieku ducha Bożego — mówi o. Marian. — Potrafią wyczuć nieszczerość, a ludzi prawdziwie wierzących bardzo cenią. Praca dla drugiego człowieka ma sens tylko w obliczu Boga. Wówczas można naprawdę apostołować.

A. P.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama