Dlaczego modlitwa jest trudna?

Sens modlitwy chrześcijańskiej - jest bardziej potrzebna nam niż Bogu!

Pytanie zawarte w tytule zakłada, że modlitwa bywa przeżywana jako trudna. To nie dziwi, przeciwnie, raczej odpowiada potocznemu wyobrażeniu ludzi, którzy właśnie pod wpływem trudności zniechęcili się do modlitwy, zaprzestając jej odmawiania... W tej sytuacji należy pytać i szukać odpowiedzi: dlaczego tak się dzieje, że modlitwa przychodzi z trudem? Jeśli przy tym mamy na myśli modlitwę w sensie chrześcijańskim, to wyjściowe pytanie wiąże się z kwestią bardziej fundamentalną — trudności samego chrześcijaństwa. Tu nasuwają się dodatkowe pytania. Czy chrześcijaństwo jest trudne? A jeśli tak, to dlaczego?

Skoro modlitwa jest istotną częścią życia chrześcijańskiego, wypada rozpocząć od rozważenia ostatnich pytań, aby przejść do odpowiedzi na pierwsze, tytułowe.

Trudne chrześcijaństwo?

Istotę chrześcijaństwa wyraża Ewangelia Jezusa, czyli Dobra Nowina. To znaczy, że na pierwszym miejscu Jezusowa nowina jest dobra, a nie trudna... Dobre i pociągające są także najważniejsze jej prawdy. Dla samego Jezusa Dobra Nowina streszczała się w słowach, którymi rozpoczął swe nauczanie: „Czas się wypełnił i bliskie jest królowanie Boga” (Mk 1,15). Te słowa głoszą, że czas oczekiwania na spełnienie Bożych obietnic dobiegł wreszcie końca. Zapowiadane przez proroków objawienie się Boga jako Króla i Pana w Izraelu i w całej rzeczywistości jest „bliskie” właśnie w Jezusie, w Jego słowach i znakach, a przede wszystkim w Jego Osobie. Działa On z mocą Bożego Ducha, silniejszego od złego, którego może „wyrzucać” z ludzi jako znak dla nich: „istotnie przyszło już do was królestwo Boże” (Łk 11,20).

Tu przybliżamy się jednak do trudności... Dobrą Nowinę przyjęli bez trudu i z wielkim entuzjazmem ci, którzy na samych sobie mogli doświadczyć uzdrawiającej mocy Bożej w Jezusie i przez Niego. Mogli poświadczyć, że zostali uwolnieni od złego. Ich życie nabrało nowego sensu, doznali miłości, której im brakowało; pełni radości przeżywali prawdę, którą później umiłowany uczeń Jezusa sformułował jako nową postać Dobrej Nowiny: „Bóg jest miłością” (1J 4,8.16). Dlaczego więc Ewangelia Jezusa wywołała sprzeciw, i to niemal od początku? Złe duchy, „wyrzucane” przez Niego, nie dały za wygraną... Wiedziały, że Jezus i Jego Dobra Nowina stanowią dla nich śmiertelne zagrożenie. Sama Jego bliskość sprawiała, że zło zaczynało się uaktywniać, ujawniać (por. Mk 1,23 n.). I choć uwolnieni od złego nie mieli wątpliwości co do mocy Bożej, działającej w Jezusie, Jego przeciwnicy zaczęli mnożyć trudności. Gdy poczuli się zagrożeni przez Niego, wtedy swoją postawą zdradzali, że w nich samych działało w ukryciu zło, zaciemniając ich spojrzenie, zachęcając do odrzucenia Jezusa i Ewangelii. Posuwali się do tego, że Jego pełne mocy dzieła przypisali złemu duchowi; na to właśnie Jezus odpowiedział powyższymi słowami o Duchu Bożym jako znaku Bożego królowania.

Tak oto Dobra Nowina jawi się jako trudna — nie dla tych, którzy doświadczają jej mocy, ale dla wszystkich, w których budzi sprzeciw. Ale czy takie spojrzenie także w nas, jako chrześcijanach, nie wywołuje sprzeciwu? Czy sami nie znajdujemy w Ewangelii wielu wypowiedzi Jezusa i wymagań, które wydają się trudne do przyjęcia? Pamiętamy, że również uczniowie mieli trudności z przyjęciem zapowiedzi Krzyża czy wezwania do „zaparcia się” samych siebie. Póki tego nie pojmowali, byli zdolni do przeciwnego „zaparcia się” — wobec Jezusa, jak miał się o tym przekonać Piotr jako „pierwszy” po ludzku... Tę trudność ukazuje najwyraźniej umiłowany uczeń w ostatniej Ewangelii. W reakcji na słowa Chrystusa „wielu” spośród uczniów „mówiło: «Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?» Jezus jednak świadom tego, że uczniowie Jego na to szemrali, rzekł do nich: «To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem?»” (J 6,60 n.). To znaczy: szczytem trudności, zgoła zgorszenia w obliczu Jezusa i Jego Dobrej Nowiny będzie tajemnica Krzyża, gdzie nie dobro wydaje się zwyciężać, tylko zło...

W owej chwili, gdy Dobra Nowina Jezusa wydała się uczniom trudna, wielu z nich „się wycofało i już z Nim nie chodziło” (J 6,66). Dokonali wyboru: doświadczając trudności, zwrócili się przeciw Ewangelii. Odwracając się od Jezusa, przyjęli tym samym optykę złego ducha, który widzi w Ewangelii nie dobrą, ale złą nowinę, zagrażającą mu, gdyż objawiającą ostateczne królowanie Boga jako miłości. My także jesteśmy wezwani do podjęcia decyzji, gdy wobec Ewangelii budzi się w nas opór. Mamy do wyboru: czy budzące się trudności przypisujemy samej Ewangelii, jakby to ona była nieludzka, niedobra, czy raczej uznajemy, że trudne są nasze grzeszne przywiązania, od których Ewangelia pragnie nas uwolnić. Innymi słowy: czy wybieramy Dobrą Nowinę mimo zła, które w nas ujawnia się dzięki niej, czy raczej ulegamy złemu, który boi się, bo wie, że Dobra Nowina zwiastuje mu koniec.

 

Metanoia i modlitwa

Jedną ze strategii złego jest przedstawianie chrześcijaństwa jako trudnego, nieludzkiego... Jezus od początku wiedział, że Jego Dobra Nowina będzie budziła sprzeciw. I dlatego nawoływał: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15). Nie głosi tu dwu różnych rzeczy, tylko jedną. Nawrócenie jest na pierwszym miejscu wiarą w Ewangelię, w Dobrą Nowinę o Bożym miłosierdziu, które „wymaga” tylko jednego: żeby je przyjąć. Istotnie, „potrzeba tylko jednego” (Łk 10,42). Dlaczego więc trudno to przyjąć, dlaczego trudno przyjąć aż do końca Boże miłosierdzie? Odpowiedzią jest w Ewangelii tajemnica Krzyża. Dobra Nowina weryfikuje się w obliczu złego, które ją odrzuca, skazując Jezusa na śmierć. I właśnie przyjęcie Krzyża przez Chrystusa pokazuje, że miłosierdzie Boga jest silniejsze od grzechu. Zmartwychwstanie poświadcza: grzech odrzucający Boga nie jest odrzucony przez Niego, tylko przyjęty i znoszony mocą miłosierdzia. Zwycięstwo należy do miłości miłosiernej, o której Apostoł oznajmia: „Bóg poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie” (Rz 11,32).

Przypomnijmy, że „nawrócenie”, do którego wzywa Jezus, to po grecku metanoia, czyli: zmiana sposobu myślenia. Ta zmiana nie przychodzi łatwo, jak o tym świadczy dawny przekład, używający słowa „pokuta”. Takie było w istocie dawne myślenie, także w Izraelu: trzeba żałować za popełnione grzechy i pokutować, aby zasłużyć na odwrócenie Bożego gniewu i doświadczyć miłosierdzia. Tymczasem Ewangelia odwraca to. Nie żal za grzechy prowadzi do rozpoznania Bożego miłosierdzia, lecz odwrotnie: dopiero doświadczenie Bożej miłości, którą człowiek odkrywa w otchłani swego grzesznego zagubienia, pozwala przyjąć je tak, jak je przyjmuje sam Bóg — jako znoszone mocą miłości do końca... Pierwszy krok należy do Boga, nie do człowieka: „My miłujemy, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował” (1 J 4,19). Jako pierwsi doświadczyli tego w Ewangelii „celnicy i grzesznicy”, pogardzani przez innych: okazana im przez Jezusa miłość odkrywała w nich utraconą godność umiłowanych dzieci Bożych. A jeśli wydawało się to gorszące i trudne do przyjęcia dla ludzi, którzy uważali siebie za sprawiedliwych i stąd oczekiwali „lepszego” potraktowania przez Boga, to również oni mogli posłyszeć z ust ojca, który w przypowieści Jezusa przekonywał swego starszego syna słowami pełnymi miłości: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się” (Łk 15,31n.).

Kto nie potrafi przyjąć miłości, jaką Bóg okazuje w Jezusie, temu trudno będzie pojąć i przyjąć wymagania związane z Dobrą Nowiną. Przykładem tej trudności pozostaje bogaty młodzieniec z Ewangelii, żywo zainteresowany, co ma „czynić, aby osiągnąć życie wieczne”. Gdy Jezus odpowiedział mu w końcu, żeby pozostawił wszystko i poszedł za Nim, okazało się, że to przekraczało siły młodzieńca. Dlaczego? Niewątpliwie, nie potrafił oderwać się od siebie i swoich „posiadłości”; jednakże główną przyczyną było to, że wcześniej nie dotarło do niego najważniejsze: „Jezus spojrzał z miłością na niego” (Mk 10,21). Gdyby młody człowiek otworzył się na to spojrzenie i pozwolił mu się przeniknąć, wtedy napełniłaby go miłość Jezusa jako najwyższe dobro, prawdziwe „życie wieczne”, dla którego można i warto oddać wszystko inne. Dokonałoby się nawrócenie, zaczęłoby się nowe życie, podobnie jak u św. Pawła wyznającego: „wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim” (Flp 3,8 n.).

Co to ma wspólnego z modlitwą? Nazywamy ją często „rozmową z Bogiem”, ale jak rozmawiać z Kimś, Kogo nie widzimy... Także tu potrzebujemy nawrócenia, zmiany sposobu myślenia. Modlitwa w sensie chrześcijańskim opiera się na tajemnicy Chrystusa Jezusa, w którym — jako wcielonym Synu — prawdziwie widzimy Boga: Ojca Syna w Duchu Świętym (por. J 14,9). Punktem wyjścia jest widzenie Jezusa, spojrzenie na Niego i przyjęcie Jego spojrzenia kierującego się do nas, osobiście do mnie. To samo spojrzenie, które nie dotarło do bogatego młodzieńca, kieruje się obecnie do wszystkich — w obrazie Jezusa miłosiernego, danego św. Faustynie. Komu modlitwa wydaje się trudna, może zacząć od tego jednego: wpatrzenia się w oczy Jezusa, w którym ujrzy Boga bogatego w miłosierdzie...

 

Wysłuchanie Boga

W świetle naszych rozważań odsłaniają się tu trudności, które przeszkadzają także w przeżywaniu prawdy chrześcijańskiej Ewangelii, Dobrej Nowiny o królowaniu Bożego Miłosierdzia. To połączenie — trudności z modlitwą i z wiarą — nie jest oczywiste, bo nie łączymy przeważnie obu kwestii ze sobą. Wiarę traktujemy jako sprawę naszych idei na temat Boga i różnych teologicznych poglądów, które wyznajemy. Tymczasem istotniejsza jest żywa, życiowa postawa wobec Niego jako żyjącej Osoby, czy jeszcze dokładniej: wspólnoty Boskich Osób — Ojca i Syna w jedności Ducha Świętego. Dlatego prawdziwa wiara żyje modlitwą, dzięki niej się rozwija i pogłębia. Na tej drodze nie należy bać się trudności, gdyż one wskazują właśnie kierunki koniecznego rozwoju naszego życia chrześcijańskiego z pomocą Tego, który nieustannie nas ożywia.

Modlitewne trudności są dwojakiego rodzaju, wskazują braki — naszego życia i naszej wiary. Te pierwsze narzucają się od razu, bo dotyczą naszej codzienności: wiążą się z brakiem czasu na modlitwę czy brakującego w niej skupienia, jeśli próbujemy mimo wszystko poświęcić jej choćby kilka chwil pacierza; do tego dochodzi zniechęcające poczucie, że modlitwa niewiele zmienia w naszym życiu, jak gdyby kierowane do Boga słowa czy prośby nie były wysłuchane. Tutaj odsłania się drugi rodzaj trudności, związany z wiarą: skoro mamy wrażenie, że Bóg nas nie wysłuchuje, trudno to pogodzić z obrazem Jego miłosierdzia, które przecież oznacza nieskończoną głębię Bożej miłości, gotowej pomóc w każdej opresji. Co znaczy więc otwarcie się na spojrzenie Jezusa miłosiernego jako początek, abyśmy nauczyli się znosić owocnie trudy wszelkiego rodzaju?

Miłosierne spojrzenie Boga, które widzimy w obrazie, pragnie nas objąć i przeniknąć jako najgłębsza rzeczywistość, o niebo realniejsza i trwalsza od tego, co przeżywamy każdego dnia jako „wszystkie nasze dzienne sprawy”. Następujące słowa: „przyjm litośnie”, czyli „przyjmij miłosiernie”, mogą wyrażać naszą postawę w obliczu Jezusa, Jego miłości, która „wszystko znosi” (1Kor 13,7), gdy naprawdę wszystko Mu oddamy, nie wyłączając samych siebie. Nie będziemy mieli wtedy wątpliwości, czy On nas wysłuchuje. Problemy, które nas przejmują, niestety przesłaniają prawdę, że najgłębiej przenika nas i zna Ten, w którym „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). Gdy Mu zarzucamy, że nie wysłuchuje naszych próśb, potrzebujemy znowu nawrócenia, zmiany myślenia, byśmy zapytali siebie, czy może raczej to my nie wysłuchujemy Jego, nie przyjmujemy Jego miłości, która nie przestaje się nam udzielać i pragnie przyjęcia z naszej strony. Nie musimy Mu nieustannie przypominać, czego potrzebujemy; sam Jezus nam przypomina: „wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie” (Mt 6,8). Czy więc w ogóle mamy Go prosić? Modlitwa, której Jezus uczy, wskazuje prośby bliskie samemu Bogu, sprawy dla Niego najważniejsze; na początku: by się święciło Jego imię, by przybliżało się Jego królowanie, by spełniała się Jego wola — wszystko, co nam objawia Boże miłosierdzie. Gdy wysłuchamy Go i Jego pragnienia staną się naszymi, wtedy także nasze pragnienia będą zaspokojone, bo Jezus upewnia: „wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33).

 

Potrzeba modlitwy

Wszystkie nasze potrzeby, w istocie nieskończone, kryją w sobie fundamentalną potrzebę Boga — Nieskończonego, Jedynego, który może zaspokoić istotne potrzeby ludzkiego serca. Nie należy myśleć, że potrzeba Boga jest „obok” wszystkich innych, jakby na tym samym poziomie czy nawet „słabiej” odczuwana niż bardziej „żywe” potrzeby materialno — cielesno — uczuciowe. Jeśli faktycznie czujemy ją słabiej, to dlatego, że jest ona głębiej obecna we wszystkich innych potrzebach. I gdy zatrzymujemy się na powierzchni naszego życia, na potrzebach widocznych bezpośrednio, wtedy możemy zapomnieć o tej głębszej, podstawowej potrzebie — samego Boga.

Kto jako wierzący mówi, że nie potrzebuje modlitwy, świadczy najpierw o tym, iż inne potrzeby go zdominowały. Byłoby dobrze, gdyby się przyjrzał swoim potrzebom i sposobom ich zaspokajania. Może jego życie jest wypełnione — różnymi zajęciami, osobami — ale czy to wszystko, co przemija, zapewni podstawę także w przyszłości, w momentach krytycznych, kiedy dochodzi do głosu ograniczoność ludzkich możliwości, zawodność nadziei pokładanych w rzeczach czy ludziach? Prędzej czy później wszystko trzeba będzie zostawić, opuścić — i co wtedy zostanie z ludzkiego życia? Zostanie to, co już wcześniej jednoczyło z odwiecznym, nieśmiertelnym Bogiem, fundamentem istnienia ludzkiego. Najpóźniej w śmierci wyzwoli się, dojdzie do głosu nasza fundamentalna potrzeba Boga. Trzeba mieć nadzieję, że również wtedy ta potrzeba zostanie w pełni zaspokojona. Dlaczego jednak czekać aż do końca, skoro Stwórca wpisał tę potrzebę w nasze życie po to, by dać zaspokojenie — dać nam samego siebie, dzieląc się z nami swoim osobistym życiem. I właśnie modlitwa, gdy żywimy jej potrzebę, pomaga już na ziemi zaspokoić ową najgłębszą potrzebę — samego Boga.

Można by powiedzieć wprost: to nie Pan Bóg potrzebuje naszej modlitwy, ale my jej potrzebujemy. W Dekalogu nie ma „przykazania” dotyczącego modlitwy. Relacji do Boga dotyczą pierwsze trzy przykazania, więc pośrednio wiążą się one z modlitwą. Zwłaszcza trzecie: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” — mówi bezpośrednio o święceniu jednego dnia w tygodniu, więc ogólniej można to połączyć z uświęcaniem określonego czasu — właśnie dzięki modlitwie. Warto przypomnieć, że brewiarz, określany jako „codzienna modlitwa Ludu Bożego” (więc nie tylko kapłanów!), nosi także nazwę „Liturgii godzin”, a celem tej modlitwy jest „uświęcenie dnia i ludzkiej działalności”. Co znaczy tu „uświęcenie”? Już przykazanie o święceniu szabatu miało służyć nie tyle Bogu, ile człowiekowi: jeden dzień w tygodniu miał być wolny od pracy, by Izraelici — wyzwoleni „z Egiptu, domu niewoli”, gdzie byli zmuszani do ciężkiej pracy — nie popadli w gorszą niewolę, z własnej woli (niewoli pracoholizmu!). A więc dzień święty (szabat-odpoczynek) był dla człowieka; przypomniał o tym Pan Jezus: „szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu” (Mk 2,27). Podobnie modlitwa jako uświęcenie czasu ma służyć samemu człowiekowi, który jej potrzebuje — jak odpoczynku, nie jako dodatkowego obowiązku!

A jednak i Pan Bóg potrzebuje naszej modlitwy, więcej: pragnie jej. Pragnienie Ducha Świętego to nie tylko nasze pragnienie, ale pragnienie, które ożywia samego Bożego Ducha. Nasze trudności z modlitwą wynikają nie tylko z naszej słabości, ale wiążą się także z niewłaściwymi wyobrażeniami o tym, co jest istotne w modlitwie. Wskazuje to Paweł Apostoł w najważniejszym może tekście biblijnym dotyczącym modlitwy (Rz 8,26 n.). Zaczyna od stwierdzenia, że „Duch przychodzi z pomocą naszej słabości”. Słabość wyraża się w tym, że „nie umiemy się modlić tak, jak trzeba”. Nie jest to tylko słabość przejściowa; chodzi raczej o to, że sami z siebie nie jesteśmy zdolni do modlitwy, do nawiązania kontaktu z Bogiem. To brzmi może zniechęcająco, ale wyraża sedno chrześcijaństwa w odróżnieniu od innych religii, gdzie człowiek próbuje niejako na własną rękę nawiązać kontakt z Bogiem. Tymczasem chrześcijaństwo opiera się na Bożym objawieniu, na inicjatywie Tego, który wychodzi naprzeciw ludzkiemu poszukiwaniu. To właśnie przypomina św. Paweł, mówiąc o naszej słabości — niezdolności do modlitwy. My wprawdzie nigdy „nie umiemy się modlić tak, jak trzeba”, jednak istotne jest dopowiedzenie, że „sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami”. W nas samych, nie umiejących się modlić, istnieje głębsza modlitwa, pochodząca od samego Ducha Świętego. W Niego trzeba się wsłuchać, otworzyć na Jego działanie, by nauczyć się dobrze modlić.

Mamy pragnąć Ducha Świętego, by wspomógł naszą modlitwę. Nasze pragnienie jest zarazem Jego pragnieniem, Jego wstawianiem się za nas — w nas. Dlatego gdy modlimy się o Ducha Świętego, na pewno jesteśmy wysłuchani. Przypomina o tym Jezus, zachęcając do ufności

w modlitwie w znanych słowach: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”. I dodaje: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11,9 n.). Po prostu: nasze pragnienie Ducha jest osobistym Jego pragnieniem — i na pewno będzie spełnione, gdy dzięki modlitwie pełniej otworzymy się na Niego jako żyjącego i działającego w naszym wnętrzu.

 

Potrzeba ćwiczenia

Doszliśmy do najgłębszego sensu modlitwy chrześcijańskiej: otwarcia się — siebie — na modlącego się nieustannie we mnie Ducha Świętego. Moje modlitewne działanie ma być odpowiedzią na Jego działanie, które znosi wszelką słabość i trudności — nie tylko w czasie, jaki przeznaczam na modlitwę, ale w całym moim życiu. Nie znaczy to, że słabość i trudy znikają; są „znoszone” przeze mnie mocą Ducha Bożego, który je przyjmuje, bym i ja umiał właściwie je przyjmować: nie jako przeszkody, ale jako stopnie dalszego wzrastania. Dzięki takiemu nastawieniu wewnętrznemu — jakby nastawieniu „żagli” naszego ducha na „powiew” Ducha Świętego — Jego działanie „wykorzystuje” trudności, które Mu poddajemy, do lepszego poruszania nas w drodze do celu, gdzie „już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20). Apostoł Paweł, od którego pochodzą te słowa, przekonał się wcześniej osobiście, że jego słabość nie jest przeszkodą ku pełni Chrystusa, jeśli tylko powierzy się Jemu, Jego mocy. Gdy bowiem uskarżał się na tajemniczy brak, „oścień dla ciała”, pragnąc uwolnienia od niego, Pan odpowiedział: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”. Po zrozumieniu tego Paweł znosił odtąd cierpliwie wszystko; wyznawał: „Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. [...] Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12,7 n.).

To przejście — od narzekania na trudności (czy wycofywania się przed nimi lub ulegania im) do cierpliwego znoszenia ich aż do pełnego zwycięstwa dzięki mocy Bożej — wymaga nie tylko nawrócenia jako jednorazowego aktu, ale też utrwalenia go dzięki ćwiczeniu. Temu celowi służą Ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli. Nie wystarcza lektura jego książki tak właśnie zatytułowanej, ona bowiem mogłaby rozczarować swą „suchością” czy „zwartością” zawartych w niej wskazówek. Uważa się słusznie, że książka jest przeznaczona raczej dla przewodników, którzy mają pomagać innym w uprawianiu ćwiczeń aniżeli dla samych ćwiczących; oni bowiem powinni nie tyle czytać o modlitwie, ile ją praktycznie ćwiczyć. A ćwiczenia, których uczy św. Ignacy, to po prostu różne rodzaje modlitwy służącej otwieraniu się na Ducha Świętego. Dlatego nazywają się ćwiczeniami „duchowymi”, bo najważniejszy jest w nich Duch, ożywiający wewnętrznie nasze życie. Nie szukamy przy tym oderwania się w nich od ciała; chodzi raczej o włączenie go w życie poddane działaniu Ducha Świętego. Zatem ignacjańskie ćwiczenia wskazują także różne sposoby korzystania z pomocy ciała, by cały człowiek mógł się ćwiczyć w postępowaniu według Ducha.

Ludzki duch otwarty na Ducha Bożego wyróżnia człowieka pośród innych stworzeń, jest znakiem jego szczególnej bliskości wobec Stwórcy. Dlatego duch (można go nazwać także duszą) wymaga szczególnej uwagi i troski. W tym sensie św. Ignacy uzasadnia potrzebę ćwiczeń duchowych, określając je na początku swej książeczki jako „przygotowanie i usposobienie duszy po to, żeby się pozbyć nieuporządkowanych przywiązań, a gdy się ich już pozbędziemy, żeby szukać woli Bożej i odnajdywać ją w ułożeniu własnego życia tak, by zbawić duszę” (n.1).

Te określenia zawierają ocenę wyjściowej sytuacji człowieka, jednocześnie zaś ukazują drogę wyjścia z niej i dalszego rozwoju. Św. Ignacy zgodnie z chrześcijańską tradycją, ale też pouczony własnym doświadczeniem wie, że ludzka wolność — największy dar Stwórcy — od początku ulega pokusie poddania się innym mocom, oddalającym od Boga. Święty mówi więc o „nieuporządkowanych przywiązaniach”, od których należy się uwolnić, one bowiem są główną trudnością, nie pozwalającą nam odpowiadać na dobre poruszenia Ducha Świętego w naszym życiu. Nie chodzi jednak o wolność absolutną, pozbawioną wszelkich więzów, ale istotne jest uporządkowanie ich, „uładzenie” dzięki wolności, która będzie potrafiła należycie z nich korzystać. Na tym fundamencie, porządkującym aktualną sytuację człowieka, może się dopełnić reszta: odzyskana wolność otwiera się na wolę Bożą, odnajdując ją „w ułożeniu” własnego życia po Bożemu.

Zarysowana tu skrótowo wizja ćwiczeń duchowych otwiera w życiu ludzkim drogę, na której przeżywane trudności stają się znakami, gdzie właściwie mocą modlitwy można doświadczyć, iż umacnia nas i prowadzi Duch Boży. Jeśli modlitwa wydaje się trudna, wiąże się to z trudami, które w ludzkim życiu są nieuchronne. Jednakże właśnie modlitwa pomaga za każdym razem odkrywać wyjście — kolejny krok na drodze życia. Warto przeto zadać sobie dodatkowy „trud” udania się do rekolekcyjnego domu, gdzie można praktykować i przeżyć ignacjańskie ćwiczenia duchowe. Trud owocuje coraz pełniejszym przyjęciem Ewangelii, którą Jezus kieruje do wszystkich „utrudzonych i obciążonych”, aby ich — a więc i nas — pokrzepić: „Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28 n.).

Jacek Bolewski SJ, ur. 1946, dr hab. teologii, pisarz, fizyk, wykładowca teologii dogmatycznej i filozofii przyrody na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie; w latach 1992—1995 redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”; autor wielu książek oraz licznych artykułów z zakresu teologii dogmatycznej i życia duchowego; ostatnio wydał m.in.: Mit i prawda kultury (2007), Nic jak Bóg (2007), Daleki wschód na Zachodzie (2006), współautor Przewodnika po miłości (2005).


opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama