Hak mało konkretny

Recenzja: Jerzy Pomianowski, RUSKI MIESIĄC Z HAKIEM, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997

 

Jerzy Pomianowski, RUSKI MIESIĄC Z HAKIEM, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997

Zajmując się literaturą rosyjską, a więc siłą rzeczy także Rosją, zdołałem dowiedzieć się o niej przede wszystkim jednego - że jak ognia należy strzec się wszelkich uogólnień. Dlatego też kiedy ktoś wypowiada w mojej obecności sądy o Rosji i o Rosjanach, natychmiast pytam go o konkrety: jacy Rosjanie, jaka Rosja? Czy Rosję zna z pierwszej ręki, a jeśli tak, to gdzie był, w jakiej części Rosji, kiedy, jak długo, w jakim środowisku, w jakim charakterze, z kim rozmawiał itd. Nie, to nie pusta ciekawość, nie tkwi też we mnie nie spełniony oficer śledczy. Po prostu bez powyższych szczegółów wszelkie wypowiedzi na tematy rosyjskie są najzwyczajniej w świecie niewiele warte. Właśnie to sprawia, że satysfakcja, do jakiej przyznaje się większość piszących o książce Jerzego Pomianowskiego Ruski miesiąc z hakiem, nie stała się, niestety, moim udziałem.

Jako recenzent, znalazłem się więc w prawdziwym kłopocie. Zarówno osoba autora, jak i ogólny ton jego rozważań skłaniają mnie, by napisać o książce coś miłego, a na to z kolei nie pozwala mi nie tyle temperament polemiczny, co zasada Amicus Plato... Pierwszy zatem i generalny mój zarzut wobec Ruskiego miesiąca przedstawiałby się następująco: brak konkretów. Tych bowiem autor w zastanawiający sposób unika, a gdyby czytelnik zechciał postawić wspomniane na początku pytania, nie znalazłby na nie w książce odpowiedzi. Z posłowia dowie się, że Jerzy Pomianowski pracował w czasie wojny jako górnik w Donbasie, co oczywiście musiało wyglądać trochę mniej różowo niż w starej sowieckiej pieśni Tam na szachtie ugol’noj... Potem uzyskał w Rosji dyplom lekarski i... co do dalszych z nią kontaktów jesteśmy zdani na własne domysły. Możemy więc wnioskować, że stosunkowo niedawno autor dwukrotnie odwiedził ojczyznę Puszkina, ale bliższych informacji na przykład o czasie, mierzonym w normannych, nie ruskich, miesiącach, jaki tam spędził, nie otrzymamy. Ale przecież i po paru dniach pobytu w zupełnie nieznanym miejscu można napisać ciekawy reportaż, zamieniając w zaletę "świeżość spojrzenia", jaką się dysponuje. Tutaj miejsce nie jest bynajmniej nieznane, a spod pióra kogoś, kto włada nim tak sprawnie jak Pomianowski, wyszedłby z pewnością znakomity tekst.

Skromna rola reportera pisarzowi jednak najwyraźniej nie odpowiada, tym zaś, co go pociąga, jest ni mniej, ni więcej, tylko pozycja eksperta od spraw rosyjskich. Dopiero jeśli ten fakt uwzględnimy, jasna stanie się powściągliwość, z jaką autor Ruskiego miesiąca raczy nas szczegółami. Być może podejrzewa, i słusznie, że bliższe precyzowanie okoliczności jego pobytu mogłoby tę pozycję nieco podważyć. Czytelnik, który wiedziałby, że autor pojawia się w Moskwie po trzydziestu bez mała latach nieobecności, mógłby zapewne sceptycznie przyjąć ekspercką wszechwiedzę, do jakiej zdaje się pretendować Pomianowski. Taki bowiem kawał czasu sprawia zazwyczaj, że nawet wizytując rodzinne miasto, traci człowiek skłonność do wypowiadania kategorycznych sądów i stara się raczej słuchać tego, co mu opowiadają miejscowi. Podobnie niejasna jest podstawa ekonomicznych ekspertyz Pomianowskiego. Czy wyściubił w ogóle nos poza "białokamienną", czy o rosyjskim rolnictwie rozmawiał z kołchoźnikami, czy też nasłuchał się o nim w stolicy? Podejrzewam, że to ostatnie, zważywszy sugestie (s. 57) autora, że "nie musi wyjeżdżać daleko z Moskwy", by wiedzieć, jak się sprawy mają.

Tymczasem niechęć rosyjskiego chłopa do gospodarowania na swoim to nazbyt prostoduszne wytłumaczenie braku rodzimych wiktuałów na moskiewskim rynku. Jakże tu mówić o niechęci, skoro przyzagrodowe działki dawno już sprawdziły się jako istotny element produkcji rolnej! Inną zupełnie sprawą jest sprzedaż tego, co się na własnym gruncie wyhodowało. Mieszkaniec wsi rosyjskiej może od biedy stanąć przy drodze z wiadrem kartofli, na zorganizowanie transportu zwyczajnie go nie stać. To zresztą pięta achillesowa tamtejszej gospodarki. Nie tylko Rosjanin, ale żaden mieszkaniec naszego globu nie weźmie ziemi na własność, jeśli jej uprawa mu się nie opłaca. Czy zresztą struktury mafijne, kontrolujące rynek moskiewski, pozwoliłyby na szeroki dopływ towarów ze wsi do stolicy? Nie są w końcu zainteresowane pomniejszeniem własnych dochodów, a taki efekt byłby przecież nieuchronny.

Nie jest też tak, jak sądzi Pomianowski, że dynamika rozwoju zależy wyłącznie od energii miejscowych władz. Moskwa buduje się w tempie imponującym, ale nie dlatego, że "mer Łużkow pozwolił". Oprócz jego niewątpliwych zalet wpływa na to przede wszystkim fakt, że skoncentrowane są tu olbrzymie, wypracowane przez cały kraj pieniądze. Prowincja powszechnie i, jak sądzę, nie bez racji odbiera to jako swoją krzywdę.

Z analizą zjawisk gospodarczych nie jest, jak widać, najlepiej. Może więc o literaturze rosyjskiej dowiemy się czegoś od znanego tłumacza? Ku mojemu zaskoczeniu właśnie tu czeka nas największe rozczarowanie - wiadomości o jej dniu dzisiejszym są albo bałamutne, albo nie ma ich wcale. "Oto zniknął z rynku czytelnik dysydenckiej literatury protestu. Schował się w mysią norę" - czytamy na s. 16 i w dużym stopniu odpowiada to prawdzie. Ale zaraz potem następuje wniosek dość nieoczekiwany: "Wydaje się, że inteligencja nie kupuje już książek, nie chodzi do teatrów." Zapewniam czytelników, że tak się tylko wydaje, i to chyba tylko autorowi Ruskiego miesiąca. Inteligencja kupowała książki podczas jego moskiewskiego pobytu i nadal je kupuje. Tyle że istotnie, pisarze-dysydenci utracili rząd dusz, przestali być w centrum uwagi. Rzecz dla pokolenia szestidiesiatników przykra, nie oznacza jednak końca ani czytelnictwa, ani literatury. Ta ma się nieźle, choć przeżywa trudności, o dziwo, trochę podobne do tych, z którymi boryka się rolnictwo. Rozpadł się bowiem dawny system dystrybucji, a nic nowego go nie zastąpiło. Wymiana pomiędzy miastami przestała na dobrą sprawę istnieć. Moskwa ze swoim olbrzymim rynkiem czytelniczym daje sobie jakoś radę, ale też w dużej mierze "czyta samą siebie", na prowincję nic właściwie z tego nie dociera. Nie znaczy to wcale, że nie ma literatury. Jest, i to całkiem niezła.

Tak, tylko że Pomianowski nie bardzo chyba chce o niej wiedzieć. Z nowszych nazwisk wymienia Dowłatowa i Limonowa - pierwszy z nich nie żyje, drugi porzucił literaturę dla polityki, m.in. redagując pismo "Limonka". Wraz z innymi gazetami opcji czerwonobrunatnej można je, znowu niezgodnie z informacjami Pomianowskiego, nabyć w samym centrum Moskwy, przy dawnym Muzeum Lenina (nawiasem mówiąc, w Polsce właśnie faszyzująca publicystyka Limonowa spodobała się pismu "Fronda"). Ale to też tylko wzmianka - literatura Pomianowskiego niezbyt interesuje, co zresztą dla środowiska "Kultury" jest dość typowe. Niejako wbrew nazwie pismo owo nie zauważa niczego, co nie ma bliższego związku z polityką. Kiedy więc rosyjskiej publiczności znudziły się mocno upolitycznione książki "sześćdziesiątników", dla paryskiego miesięcznika równoznaczne jest to po prostu z końcem czytelnictwa w Rosji.

Lepiej idzie Jerzemu Pomianowskiemu z tym, co go najbardziej ciekawi - z polityką. Tutaj często udaje mu się trafić w sedno, jak na przykład w polemice z Wojciechem Wasiutyńskim na temat wojny irackiej. Trafnie ocenił ją jako przede wszystkim bilateralny pokaz sprzętu wojskowego, przegrany zdecydowanie przez stronę sowiecką. Odczuła to od razu ulica w Rosji, reagując dowcipem: Husajn telegrafuje do Moskwy - "Wasze rakiety ziemia-powietrze świetnie zdały egzamin. Przyślijcie teraz rakiety ziemia-samolot." Najmocniejszą jednak stronę Ruskiego miesiąca z hakiem stanowi chyba to, co jest w nim najmniej oryginalne. Chodzi po prostu o uparte powtarzanie programu politycznego "Kultury". Jego istota w oczywisty sposób należy do piłsudczykowskiej, nie endeckiej tradycji: że istnienie na wschodzie niepodległych państw - Ukrainy, Białorusi i Litwy - nie tylko leży w interesie Polski, ale, co więcej, jest niezbędnym warunkiem, by się nie dać Moskwie zwasalizować. Dla tego celu warto wyrzec się na przykład wszelkich pretensji do Wilna, Grodna i Lwowa. "Kultura" głosiła ów program od dawna; łatwo sobie wyobrazić, jak przyjmowano go na emigracji. Dla wielu jest on solą w oku i dziś, kiedy może być realizowany przez rządzących niepodległą Polską. Pomianowski suchej nitki nie zostawia na politykach, którzy kierunek wschodni zupełnie sobie "odpuścili", już to z niezgulstwa, już to z niechęci do drażnienia Moskwy. I wydaje się, że ma rację, krytykując mniemanie, iż Moskwa tę naszą powściągliwość doceni. Na papierze jednak wszystko wygląda dużo prościej niż w rzeczywistości.

Winnych za brak porozumienia znajduje Pomianowski wyłącznie w Polsce. Ale przecież i sławetny litewski Sajudis ma niemało swoich "mecenasów tysiąclecia"! Jeszcze trudniejsza sprawa z Białorusią. Nawet bardzo nieśmiałe zachęty, by się od Moskwy uniezależnić, spotykały się z ostrymi reakcjami drugiej strony, o czym przekonała się była pani premier, kiedy bąknęła coś w Mińsku na ten temat. Bo też owa Litwa czy Białoruś to w Ruskim miesiącu jedynie hasła, którymi autor bez przerwy szermuje, nie przykładając specjalnej wagi do realiów. Cóż to w ogóle ta Białoruś, czy to takie samo państwo jak inne, czy wszyscy, co tam mieszkają, mówią po białorusku i o niczym innym nie marzyli, jak tylko o wyzwoleniu się spod moskiewskiej kurateli? A może im źle z niepodległością i chcą po prostu, żeby ich Rosja wzięła na utrzymanie? Szczątki zaś owej niepodległości utrzymały się wyłącznie dzięki niechęci Moskwy do fundowania sobie tego kłopotu? Dziś jest już trochę "po herbacie", ale co właściwie Polska miała z tym fantem począć? Stworzyć białoruski Piemont na Białostocczyźnie? Zadaję te pytania całkiem poważnie, bo w książce bardzo brak mi refleksji na powyższe tematy.

Prawdziwy ambaras zaczyna się jednak, kiedy jej autor wychodzi poza ogólniki. Do mieszkańców wspomianych wyżej republik dodawał niegdyś Juliusz Mieroszewski "rewolucyjnych Rosjan". Pomianowski stara się uaktualnić ów termin, mówiąc o Rosjanach, którzy gotowi są wyrzec się imperium. Już chciałem przyznać mu rację, gdyby autor, wbrew dotychczasowym zwyczajom, nie zaczął akurat w tym przypadku wyjaśniać, o kogo mianowicie chodzi. I tu dopiero ogarnęło mnie zdumienie. Człowiekiem, w którym Polacy pokładać mają nadzieję, jest generał Aleksander Lebiedź, wspierany dodatkowo autorytetem generała Igora Rodionowa, zdymisjonowanego niedawno ministra obrony. Tymczasem wszystko, co wiemy o obu panach, winno skłaniać nas co najmniej do dużej ostrożności. Obaj dali się poznać przede wszystkim jako brutalni pacyfikatorzy. To generał Rodionow jest odpowiedzialny za masakrę w Tbilisi i to na jego rozkaz oddziały specnazu użyły saperek przeciwko demonstrującym kobietom i dzieciom, zabijając kilkadziesiąt osób. Lebiedź, który był wówczas jego podwładnym, dał się poznać później, podczas bezwzględnego usmirienija Naddniestrza. Perspektywa, że związkiem dwóch sąsiednich państw będą rządzili panowie Lebiedź i Łukaszenko, jakoś nie budzi mojego entuzjazmu.

Wyobrażenia Pomianowskiego, jak to generał Lebiedź sam zakończył wojnę czeczeńską, przypominają mi żydowski dowcip o admirale Nogi z czasów wojny japońskiej. Opowiadając o zbliżaniu się floty nieprzyjacielskiej, należało najpierw bardzo długo delektować się spokojem japońskiego dowódcy: "A admirał Nogi nic nie mówi i on je kwaśne mleko z kartoflami", by zakończyć rzecz nagłym a niespodziewanym: "Wtedy admirał Nogi wstał i zatopił całą flotę rosyjską." Wojnę w Czeczenii zakończono, bo nikt na Kremlu nie był zainteresowany dalszym jej prowadzeniem. Lebiedź zyskuje dzisiaj popularność, gdyż jako pominięty przy aktualnym rozdaniu kart mówi głośno różne rzeczy, których ludzie chcą słuchać. Nie tak dawno robił to Jelcyn. Czego możemy się spodziewać po Lebiedziu? Pomianowskiemu "ktoś mówił", że generał "ma program". Póki nie wiem nic o "ktosiu" ani o programie, nie dam się przekonać do kandydatury Lebiedzia jako męża opatrznościowego Rosji.

Złośliwi powiadają, że publicystyka polega na wyciąganiu wniosków z niedostatecznej ilości informacji. Ruski miesiąc z hakiem można właśnie zaliczyć do tak rozumianej publicystyki. Cóż z tego, że Pomianowski ma właściwe podejście do spraw rosyjskich i rozumie Rosjan, kiedy brakuje mu po prostu informacji? Sam przyznaje, że nie zna się na problemach dostaw jamalskiego gazu. Nie przeszkadza mu to jednak biadać nad konsekwencjami faktu, iż stosowny rurociąg z Rosji do Niemiec przechodzi przez nasze terytorium. Tymczasem to, którędy będzie biegła nieszczęsna rura, ma akurat dla nas najmniejsze znaczenie. Możliwości wyboru mamy zresztą ograniczone: gaz można kupować albo od Rosji, albo od Norwegii, które wcale nie walczą na noże o rynki zbytu, tylko spokojnie dzielą się strefami wpływu. Gorzej, że rosyjski Gazprom wchodzi dość mocno także na zachodni (głównie niemiecki) rynek dystrybucji owego gazu. W ślad za tym następuje ekspansja finansowa Rosji (bankowość, korumpowanie polityków itd.). Nie ma co udawać, że nas to nie dotyczy.

Czy więc potrafię w końcu wykrztusić z siebie dobre słowo o Ruskim miesiącu? Ależ oczywiście! Pomysł, by książka Jerzego Pomianowskiego miała kształtować polską politykę zagraniczną, nie jest oczywiście poważny, jest w niej jednak mnóstwo rzeczy, które traktować trzeba absolutnie serio. Naprawdę warto podzielać jego "politowanie dla tych, co w każdym Rosjaninie widzą wroga, co rugują lekcje rosyjskiego ze szkół, co profanują mogiły biednych rosyjskich chłopców, którzy przyszli tu przecież nie po to, aby zakładać łagry, tylko żeby wyprzeć najeźdźców i od ich kuli zginęli". Naprawdę warto słuchać jego zaleceń, by się Rosjanom nie narzucać z radami, by kategorię "wróg odwieczny" wyrzucić na zawsze z politycznego słownika. Naprawdę warto wziąć do serca uwagę, że jeśli nasza policja ma kogoś pałować, to prędzej bandytów niż napadniętych Rosjan, a z drugiej strony - że raczej nie należy przy okazji każdego zatrzymanego przez "Ruskich" kutra wyliczać moskiewskich zbrodni od Pragi poczynając, a na Katyniu kończąc. I naprawdę warto pamiętać, że kto chce po wieczne czasy utrzymać nieprzyjaźń między Polakami a Ukraińcami, Polsce szkodzi bardziej niż komukolwiek innemu.

A że przy okazji Jerzy Pomianowski chce sprawić wrażenie, że wie więcej, niż wie naprawdę... No cóż, jak mówią w niezapomnianym zakończeniu Pół żartem, pół serio - nikt nie jest doskonały.

 

JERZY CZECH, ur. 1952, absolwent matematyki Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, tłumacz literatury rosyjskiej, poeta, publicysta. Wydał: Roku pamiętnego (1984, pod pseudonimem Jan Poznański), Kamienie (1991; teksty do piosenek Przemysława Gintrowskiego), tłumaczył m.in. tom Daniela Charmsa Pijcie ocet, panowie (1997). Współautor trzech "rosyjskich" numerów "Literatury na Świecie".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama