O zaletach bycia kobietą i problemach, które mają z kobietami mężczyźni

Dlaczego przez całe wieki w Kościele patrzono na kobietę wyłącznie męskimi oczyma? Rozmowa z s. Małgorzatą Borkowską

O zaletach bycia kobietą i problemach, które mają z kobietami mężczyźni

O zaletach bycia kobietą i problemach, które mają z kobietami mężczyźni, a także w drugą stronę

Igor Borkowski: O kobietach powinniśmy porozmawiać jeszcze, wciąż bowiem opowiadane tu postaci to są jednak prawie wyłącznie właśnie kobiety. Czy to jest w ogóle ważne?

Małgorzata Borkowska OSB: Jedno jest pewne, że jak się jest kobietą, to trudno nie mieć doświadczenia, że kobiecość to forma bycia człowiekiem zupełnie naturalna, i to bardzo miła. Cała bieda w tym, że w Kościele przez wieki była moda, by patrzeć na kobietę męskimi oczami. I to było, powiedzmy, dosyć jednostronne patrzenie i widzenie. Trudności mężczyzn i kobiet nie są takie same, dzisiaj jest to nieco powszechniej rozumiane. Bardzo różne są to trudności, bardzo łatwo też w związku z tym kogoś zaszeregować, kogoś, kogo się nie rozumie, pod swoje własne trudności. Po drugie — działanie z pozycji siły. Bardzo często mężczyźni narzucają decyzje z pozycji siły, narzucają tę swoją własną skalę i swoje własne widzenie — jako duszpasterze, spowiednicy, mistrzowie duchowi.

W Kościele były nawet tak horrendalne sformułowania: św. Klemens Aleksandryjski, który jakąś kobietę uczył, że przez całe życie ma się wstydzić, że jest kobietą. Niejedna zresztą się wstydzi, ale to straszne wypaczenie. Zamiast radośnie być tym, kim się jest, taka ofiara stara się być tym, kim nie jest. Wiadomo nie od dzisiaj: cnoty są męskie, a wady żeńskie.

Pomyśl, przecież równą karykaturą jest sfeminizowany mężczyzna co zmaskulinizowana kobieta, ale zniewieściałość u mężczyzny zawsze była wyśmiewana, spontanicznie, w taki naturalny sposób. Maskulinicja u kobiet, powiedzmy męskowatość — to zawsze było, przeciwnie, coś godnego pochwały. Niewiasta mężna... Zgoła nie białogłowska w waszmości pannie fantazja... itd. Bo można było bez ryzyka powiedzieć: dobry wzór naśladuje. Tu nawet na rozum coś przecież nie gra.

W życiu zakonnym, tego doświadczenie uczy dawno, mężczyźni mają szczególny problem ze ślubem czystości, a kobiety — ze ślubem posłuszeństwa. Tamto się może dla nich nie liczyć, o wiele spokojniej to traktują, bez jakiegoś, jak by to ująć: fatum. Natomiast z posłuszeństwem są w społecznościach żeńskich problemy. Ale znów, jeżeli mężczyzna tego nie rozumie, jeżeli sobie wyobrażał świat tak jak młody Maksymilian Kolbe, zapewne nie z własnej winy, bo tak go inni nauczyli, wyobrażał sobie, że baby, a już szczególnie we Włoszech, nic, tylko patrzą, kogo by uwieść — to potem z tego przekonania rodzi się strach, konieczność przyjmowania pozycji obronnej... kiedy nikt go nie atakuje. Byle strach na wróble chodzi i myśli, że ledwo spojrzy, każda przed nim leży. Myśli, że żadna kobieta mu się nie oprze.

Kobiety kulturowo ćwiczone są od wieków w posłuszeństwie, a wychodzi, że właśnie z tym mają problem. Buntują się, podskakują, trudno im znaleźć lub zaakceptować miejsce w szeregu, które ktoś wskazał. Zostańmy przy życiu zakonnym. Bycie żołnierzem w służbie Pańskiej jest takie trudne?

Tak, kobiety mają z tym problem, to znaczy, to jest zapewne ta zdolność, w której im się ćwiczyć trudniej niż w wyrzeczeniu się życia rodzinnego czy własnego mężczyzny, powiedzmy.

Skala zadanych wartości nie zawsze działa dokładnie tak, jak ma działać, jak miała działać w zamyśle tych, którzy ją głosili, jak się im wyobrażało lub jak bywało w ich zamyśle. Na przykład Teresa Wielka — była pełna uroku i porywającej energii, dobra, pełna Bożego światła; prawie że nie było mężczyzny, który by się oparł, jeżeli chciała coś przeprowadzić. Czy on był prowincjał, czy biskup, jej urokowi nie był w stanie się oprzeć; każdego była w stanie owinąć wokół palca! I jeszcze mruczeli z ukontentowania, kiedy ich owijała. A jednocześnie wierzyła, że jest „tylko” kobietą, głęboko była przekonana o swojej niższości. Widzisz tę sprzeczność? Ponieważ całe otoczenie wierzyło w to także, więc pewien biskup, by usprawiedliwić się przed swoimi księżmi z tego, że tej babie ustąpił w podejmowaniu decyzji (o ulokowaniu kolejnej fundacji oczywiście), skwitował: To nie jest baba, ale mężczyzna, i najgodniejszy, by nosić brodę. Na szczęście jednak Teresa nie miała brody.

Ona ich uwodziła duchowo czy jako kobieta?

Duchowo, po prostu klimatem. Z nią się ludzie czuli bezpieczni, ten czar był związany ze szczerą pobożnością. Dotyczy to takich osób, o których od razu wiadomo, że powie szczerze prosto w oczy, co ma do powiedzenia, że nie zada ciosu z tyłu, nie będzie skarżyć za plecami. Ludzie dobrze pomyśleli, zanim się sprzeciwili jej planom. A jak tu w tym oddzielić naturę od nadnatury, niech się martwi, kto chce. Bo ja nie zamierzam. Ona była pewną całością, złożoną z darów Bożych: tak zwanych przyrodzonych i tak zwanych nadprzyrodzonych.

Ale zwykle jest czy najczęściej bywa tak, że kobieta święta pojawia się do pary z mężczyzną, jako powiedzmy cień, dopełnienie. Może w tym wypadku było inaczej, ale to jest niemal regułą...

No tu było inaczej, zupełnie inaczej, zresztą to różnie jednak bywa. Teresa nie ma takiej pary, Teresa była sama, a zrobiła rewolucję w Kościele. Jan od Krzyża był jej uczniem, zanim zaczął z kolei pouczać karmelitanki. Hildegarda nie ma też takiej pary, ewentualnie tylko mężczyznę, który był zwykłym jej sekretarzem. Teresa z Lisieux żyła sama w klauzurze, Pan Bóg nie przysłał jej żadnego kierownika duchowego, ona musiała iść od jednego spowiednika do drugiego. To było dobre, nauczyła się, że spowiada się dla zyskania przebaczenia, a nie dlatego, by się ktoś zajął jej duszą i nią kierował. Nieraz tak właśnie się robi, ludzie to lubią, żeby się ich duszami zajmować. I to wypacza istotę kierownictwa duchowego, ono się robi bardziej odpowiedzią na potrzebę nerwów i miłości własnej niż na potrzebę duszy; a jej to nie groziło, bo nie było nikogo, kto mógłby odegrać rolę przewodnika.

Hildegarda z kolei zaczęła swoją tę poważną karierę od buntu wobec opata Kunona, gdy została przełożoną grupki zakonnic, która podlegała opatowi klasztoru w Disibodenberg. Po paru latach zabrała je stamtąd i poszła na swoje, najpierw do Rupertsberg, później do Eibingen, bo uważała, że opat raczej szkodę robi niż dobro. Exodus był, że hej, łącznie ze wspominaniem Mojżesza! A później już miała tylko sekretarzy. I zauważ, że Hildegarda to jest poważna wizjonerka i w wizjach otrzymywała jakieś kierownictwo, ale Tereska nie jest żadną wizjonerką, spokojnie spełniała z dnia na dzień to, co Łaska w niej rozwijała. Korzystała oczywiście z sakramentów, ale nie z kierownictwa, które najwyraźniej nie było jej potrzebne. Dlatego Kościół stosuje do jej wspomnienia bardzo trafnie teksty o noszeniu dziecka na rękach. Tak ją Bóg niósł, że niczyjej więcej interwencji tam nie było potrzeba.

Nie wiem, czyś słyszał kiedy, zapisz na wszelki wypadek, o siostrze św. Hieronima.

Pewnie nie.

Nie mogłeś słyszeć, bo jej nie miał. Natomiast była historia taka: w XIX wieku pod zaborem pruskim — Kulturkampf — wprawdzie Bismarck nie czuł się na siłach zlikwidować seminariów duchownych w ogóle, ale przynajmniej postarał się, by przenieść kleryków na uniwersytecką teologię, więc klerycy z polskiego zaboru też musieli jechać na niemieckie uniwersytety, by studiować. Zapewne wiele więcej czasu spędzali w piwiarni wśród burschów niż nad książką, i wreszcie wracali do rodzimego seminarium, ja tu akurat myślę o seminarium pelplińskim. Właśnie tam formalnie zdawali egzaminy pisemne z teologii, biblistyki i innych zacnych przedmiotów. Ważne w tym jest akurat, że egzamin był pisemny, bo dokument do dziś tam, w Pelplinie, leży... Podano temat wypracowania egzaminacyjnego. Na tablicy: św. Hieronim. Kropka. A ten biedak, autor owego tekstu, który można do dziś znaleźć w pelplińskim archiwum, nie wiedział, kto to taki i co, wobec tego trąca kolegę. Pyta. W odpowiedzi słyszy: no, Wulgata, Wulgata. Co to Wulgata, nie wie, ale brzmiało żeńsko, więc pewnie siostra, bo rodzaj żeński. To wszystko działo się w autentycznie zamierzchłych czasach, więc można było puścić wodze fantazji i opisywać, jak to zdobyli Hieronim i Wulgata koronę męczeńską. Skądinąd to pouczające, jak klisza może stać się nieuniknionym wzorcem produkowania tego typu historii. Nie jestem tylko pewna, czy autor dostał święcenia, czy nie. I też masz parę!

To zabawne jest. Wszystko idzie jednak zwykle dziwnym połączeniem do pary osobowości, zestawów okoliczności, za prosto układa się w te pary. Tak jak w wypadku Hieronima, musi być ta Wulgata, bo jakżeby inaczej. I z tego mamy te wszystkie opowieści, które trudne są z dzisiejszej perspektywy do akceptującego przyjęcia.

Przy Bernardzie pary, zauważ, brak; jest niby jego siostra Humbelina, ale bardzo nieznana, ot mniszka, to nie jest postać, która by zaważyła na historii duchowości, a Bernard ma znaczenie ogromne.

Przy Brygidzie też nie ma, żeby też pokazać drugą stronę. Zatrzymajmy się na moment przy tej postaci, bo ona miała niby świeży pomysł, by założyć zakon podwójny — bardzo stary to pomysł; tego typu wspólnoty na różnych zasadach powstawały już o wiele wcześniej, pierwsi norbertanie i norbertanki — to była po prostu gromada pielgrzymów, która szła za wędrownym kaznodzieją Norbertem. Byli tam i mężczyźni, i kobiety, powoli powstawały z nich wspólnoty.

W Anglii było ciekawe zjawisko, gilbertyni. Święty Gilbert z Sempringham urodził się pod koniec XI wieku, żył zaś w XII wieku. Założył klasztor żeński, któremu nadał regułę cysterską. Cała bieda była w tym, że cystersi akurat wtedy zdecydowali, że już więcej nie przyjmą pod opiekę żadnych fundacji żeńskich, bo ich to strasznie rozprasza w prowadzeniu życia mniszego. Nie miał więc Gilbert dla swoich mniszek duszpasterzy. I wpadł na pomysł, że powoła przy każdym klasztorze małą wspólnotę klerycką męską, by jej członkowie się nią duchowo opiekowali. Ale żeby byli czynni, żeby nie wpadli na pomysł być mnichami jak cystersi, nie nadał im benedyktyńskiej reguły, tylko augustiańską, czyli ustawy kanoników. Obie wspólnoty żyły w związku, ale pod odmienną regułą. Gilbertynów zmiotła z powierzchni ziemi reformacja angielska. Dawno już ich nie ma. Jest taki brytyjski pisarz William Brodrick; bohater jego powieści Dzień kłamstwa ojciec Anzelm jest mnichem z zakonu gilbertynów, żyjącym w dzisiejszych czasach. Pisarz wybrał na bohatera gilbertyna, bo to było bezpieczne; już ich nie ma i nikt się nie przyczepi, gdyby w fabule cokolwiek wydawało się podejrzane.

W wypadku gilbertynów, i nie tylko, pojawia się motyw opiekuńczości. Ładnie brzmi, że się mieli opiekować, a co robili, wysługiwali się?

Słuchaj, to zależało od tego, ilu ich akurat było i jak rozłożyli między siebie obowiązki.

Tak jak metraż wtedy inaczej rozumiano niż dzisiaj, tak i obowiązki rozkładano inaczej. Dzisiaj możesz mieć pięć funkcji i jeszcze ci dołożą szóstą, kiedy indziej jednak pilnowano mocno tego rozdziału i już. Jeden kiedyś pisał kazania, drugi był spowiednikiem, siedział w konfesjonale tyle, ile było potrzeba. Pewnie też ten akurat musiał się dokształcać z teologii cały czas. Jeżeli spowiadał świeckich, to przede wszystkim dokształcał się z teologii moralnej, jeżeli głównie zakonnice, to w jakiejś mierze z teologii mistycznej (jak ten dominikanin, który skarżył się, ile tomów musiał przeczytać, by Teresę z Avili zrozumieć, gdy się u niego spowiadała). Trzeci był, powiedzmy, zarządcą pozaklauzurowego majątku klasztoru; to zależało od tego, jaki to był majątek, duży czy mały. Czwarty był przełożonym tamtych i pilnował ich wszystkich: tu się wtrącił, tu pomógł, tu z przełożoną przez kratę omawiał jakieś sprawy; w Żarnowcu, gdzie była także parafia, pełnił obowiązki proboszcza.

Któreś było ważniejsze.

U brygidek teoretycznie ksieni była ważniejsza, ale i tak praktycznie przeor się wybijał, bo to on dokądkolwiek jeździł. Ona przecież klauzurowa. Do tego stopnia to działało i było postrzegane z zewnątrz, że jeden z niemieckich naukowców napisał historię podwójnego niegdyś klasztoru brygidańskiego Altomünster (dziś tylko żeńskiego, z ostatnią grupką czterech czy pięciu staruszek), ale tak napisał, że tam nie ma nazwiska żadnej ksieni. Na zewnątrz działali tylko przeorzy. O czym tu pisać, gdy one tylko siedzą w środku?

Po prostu siedzą pod kluczem.

Tak, jak mnie kiedyś uczestnik którejś wycieczki zapytał: Jak was tu pilnują, żebyście nie pouciekały? Byłam z nimi w kościele, klasztoru zza kościoła prawie nie widać w Żarnowcu. Żadnej też przenośnej kraty ze sobą nie taszczyłam.

Można było uciekać do autobusu i już. Z reguły mniszki jednak mimo tych perspektyw ucieczki jakoś zostają na miejscu. Mimo zmienności czasów i ludzi. Wciąż rozmawiajmy jednak przede wszystkim o ludziach. Przełożona to dla mnie niezmiennie fenomen. To nie jest ani dyrektor, ani prezes w firmie, z drugiej strony to nie jest matka, ojciec. Taki wybrany ktoś. Wybiera się kogoś nad siebie świadomie?

U nas bardzo różnie, cała gama możliwych tonów. Znowu, ostrożnie ze schematami, ludzie są tak różni. Mają rozmaite zestawy cech.

Bywały u nas rozmaite przełożone — energiczniejsze i bardziej wyciszone. Dobre gospodynie i dobre mistrzynie, czasem na zmianę, raz ta od gospodarstwa, więc zaniedbania były widoczne w liturgii, następna opanowywała sytuację, robiła reformę duchowną, a zaniedbywała stronę gospodarczą, takie były koszta. Więc kolejna dla odmiany dawała lepiej jeść. Bywały i takie, które nic nie robiły, tylko siedziały na urzędzie, nie bardzo wiedząc, po co je tam wsadzono.

Była i taka przełożona, której reguła — u wizytek — nakazywała z każdą z sióstr raz na miesiąc przeprowadzić duchówkę, pogawędkę o problemach w modlitwie... a ona w ogóle się do tego nie nadawała, bo miała akurat talenty organizacyjne i szafarskie. Co miała robić, musiała, więc jakoś z nimi gadała o sprawach, o których w ogóle nie umiała mówić. Nawet nie dożyła końca kadencji, wysiłek był dla niej za duży.

I taką po czasie się spotyka w historii. Jak się na nią patrzy, jak się o niej pisze? Czy raczej, po czasie z zachwytem, z docenieniem, że była nasza, dumna, samodzielna, że dawała sobie radę z panem, wójtem i plebanem, czy raczej z przyganą, że była kłótliwa, swarliwa, agresywna? I lepiej, żebyśmy takie nie były.

Słuchaj, to dużo zależy od tego, jak na to patrzysz, a po drugie od tego, z jak bliska patrzysz. Kiedy się wejdzie w akta, kiedy się znajdzie człowieka, listy, relacje w historii, to niezależnie, jaki jest, jak ja go rozumiem, każdy człowiek jest zawsze fascynującym zjawiskiem w swojej osobowości, w swojej niepowtarzalności.

Możesz sobie wyobrazić, co to za uciecha dla mnie była całe życie grzebać się w historii osób, jednostek, ludzi? Historię klasztorów zawsze tak rozumiałam: nie jako dzieje instytucji ani gmachu, ale żywej grupy ludzkiej. Informacje o ludziach zawsze usiłowałam zbierać jakoś indywidualnie. Ci ludzie byli tak żywi, to było fascynujące. Prawda, przeważająca większość to są tylko nazwiska, parę dat, koniec; ale czasem wyłażą ci z tych kart, nie utrzymasz ich w papierze. To zależy od oceniającego, od perspektywy. Zauważ, jak papierowe i schematyczne są zawsze postacie zakonnych przełożonych w literaturze. Jest parę takich schematów.

Po pierwsze i zasadnicze, musi być groźna. Maria Gonzaga. Najczęściej w jakimś stopniu bezduszna, chodząca reguła, która tylko przepisów pilnuje, wszystko widzi, wszystko słyszy, na wszystko się krzywi. Jak w Pieśni o Bernadecie Werfla. W zestawieniu z nią opozycyjnie: bardzo dobra, świetlana — bardzo stara zakonnica, która swego doświadczyła i swoje wie, lub upokarzana młoda, która jest o krok od nieba...

Problem w tym, że ten, kto pisze, nigdy w klasztorze nie był, więc nie wie, że tu się takich schematów stworzyć nie da; a jeżeli się udaje, to tylko na tyle, na ile można je stworzyć w jakimkolwiek innym środowisku. W literaturze kapral musi wrzeszczeć, może tak jest i w wojsku? Mam wrażenie, że jeśli kapral w literaturze wrzeszczy, to może jest to lepsza znajomość rzeczy, nie wiem. Ale w zakonie z przełożonymi to są schematy, beznadziejne schematy. To akurat, znasz mnie, trochę jednak wiem. Owszem, mogła się zdarzyć i taka... Tylko jeszcze jedno — pisarz pisze do czytelników tak, żeby zrozumieli, no bo przecież czytelnicy wiedzą, to powinieneś w druku wyakcentować: wiedzą, jacy są przełożeni zakonni. Gdyby więc znaleźli inną, mieliby autentyczny problem, zwany dysonansem poznawczym.

W East of Eden Steinbecka jest Chińczyk, który umie mówić płynnie po angielsku. I tak mówi z ludźmi, którzy go lubią; ale z obcymi mówi z zasady łamaną angielszczyzną, bo nie może mówić normalną: oni się spodziewają od Chińczyka wyłącznie łamanej. Gdy przez pomyłkę zaczyna mówić normalną, poprawną, to reakcją jest zaskoczenie: co on gada? Więc dostają łamaną, żeby im pasowało.

Ludwika Koźmińska, słyszałeś?

Nie wiem. Nie.

Ksieni cysterek w Ołoboku, mała, garbata, niesamowicie energiczna. Potrafiła nawet zajazd urządzić. Pisze o niej Jędrzej Kitowicz; strasznie ją lubiano, dała się lubić mimo całej tej wojowniczości i tak dalej. To była połowa XVIII wieku, jedyna żeńska postać zakonna, o której Kitowicz w ogóle wspomina w swoim tekście.

Kiedy matka Magdalena Mortęska, reformatorka polskich benedyktynek, ksieni chełmińska, wysyłała fundację do Nieświeża, na czele postawiła niejaką Annę Świętosławską, która szczupła była bardzo, i tak nieśmiała, że aż dziwne, że ją wysłano w takiej roli; bardzo przy tym wysoka, wyższa od Mortęskiej, a to już było coś. Poznajemy ją z tej strony, że żona fundatora, Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła „Sierotki” — księżna Elżbieta Eufemia, która akurat była na miejscu, kiedy one przyjechały, od razu postanowiła napisać w sprawie mniszek do męża. Pisze więc: że właśnie przyjechały panny, panna starsza (tymczasowa przełożona) bardzo mi się podoba, bo taka cicha i tak cicho mówi, że nie słyszę czasem nawet, co ona mówi. To masz na antypodach od Koźmińskiej, którą na pewno było słychać. Świętosławska dała sobie doskonale radę. Księżna, która była dosyć fanaberzysta, z ręki jej jadła; może właśnie dlatego, że ona była taka cicha. Bardzo dobrze przeprowadziła klasztor przez trudności osiedlenia, choć czasem wpadała w panikę i pisała rozpaczliwie listy do matki Mortęskiej, bodaj jeden taki się zachował. Ostatecznie wszystko się dobrze skończyło. Igor, schematy zawsze kuszą, a najbardziej tam, gdzie się nic nie wie.

Tak jak ten mądrala, co pisał historię miasteczka Góra Kalwaria. Znasz?

Historię Góry Kalwarii czy tego, kto ją napisał? Zresztą ani tego, ani tego nie znam. Już o Górze Kalwarii rozmawialiśmy, to wydajna kraina, ale szczegółów nie znam.

A to jest przykład bardzo pouczający. Częściowo historię trzeba było rekonstruować, bo w dokumentach są liczne luki. Autor szukał — i nie znalazł zbyt wielu źródeł do czasu śmierci założyciela miasta i sanktuarium, biskupa poznańskiego Stefana Wierzbowskiego. A już żadnych źródeł nie znalazł, które by objaśniały, co działo się po śmierci biskupa, to jest po roku 1687; więc napisał dramatyczny rozdział o tym, jak to po śmierci założyciela życie w mieście ustaje, nic już o nim nie wiadomo, miasto niknie w ruinie. Tymczasem miasto sobie żyło, i źródła są, tylko on ich nie znalazł; więc zastosował schemat: skoro dokumentów brak, to oznaka jasna, że nastał czas absolutnego upadku. Najłatwiej stosuje się taki schemat, którego zaistnienie można sobie wyobrazić. Jak coś jest niezrozumiałe, to się rodzą tak zwane obiegowe poglądy, co to wszyscy wiedzą, choć nikt nie wie, skąd to wie. Np. wszyscy wiedzą, że do klasztoru wstępuje się po zawodzie miłosnym. I pańcia, która robiła wywiad (bardzo nieudany) z Anią Świderkówną, też usiłowała jej to wmówić, choć Ania sama była czas jakiś w klasztorze i wiedziała, jakie są prawdziwe motywacje. I protestowała, ale cóż z tego, skoro tamta wiedziała lepiej. „Ale przecież wiemy, że...” — na to nie ma lekarstwa. Niektórzy po prostu wiedzą.

Nieraz jest, wiesz, cała masa szczegółów, między którymi trudno wybrać. Gdy pisałam książkę o życiu codziennym polskich klasztorów żeńskich w XVII—XVIII wieku, pierwszy raz zetknęłam się z sytuacją, że więcej źródeł było niż potrzeba. Trzeba było wybierać. Źródła są, tylko trzeba je znaleźć. Teraz mnie też jest trochę trudno wybrać dla ciebie jakieś konkretne postacie, żeby były i barwne, i odpowiednio indywidualne, tak że to od razu widać. Kiedy się jest w jakimś zespole, szybko przychodzi czas, że to, co z początku było jednym szarym tłumem, rozbija się na jednostki o wyraźnych cechach własnych. Wtedy już ci się nigdy nie pomyli siostra Trelemorela z siostrą Petrogradą. Wiadomo, że są tak różne, jak tylko można sobie wyobrazić. Bo patrzysz ze środka wspólnoty — i masz dwa typy zupełnie różne; patrząc z zewnątrz... zakonnica jak zakonnica, kto by się dłużej zatrzymywał. Z tej przyczyny właściwie biorąc, te trzydzieści ileś tysięcy mniszek, których biogramy przez całe życie uskładałam, to każda jest książką, tylko tej książki nie ma. Wiadomo z góry, że każda jest inna, ma osobną własną historię. Ale skąd wziąć potwierdzenie na tę tezę, która jest tak oczywista w praktyce, jak w tej samej praktyce nie do udowodnienia.

Są zakony, którym trzeba być wdzięcznym, że przechowywały i zachowały drobiazgowe źródła, szczegóły, anegdotki. U wizytek się pisało specjalne życiorysy każdej zmarłej siostry. Jest ten problem, że gdy zmarła w wieku podeszłym, zapis bierze się raczej tylko z tego, z czego pamiętały ją młodsze, może coś opowiadała o dzieciństwie, ktoś coś zapamiętał, tak się to składało. Taki biogram naturalnie będzie zniekształcony w kierunku szczegółowego opisywania wieku podeszłego; wiesz coś o tym, boś książkę na ten temat napisał, nie będę ci tłumaczyć oczywistego. Ale i tak są to bezcenne materiały, bo pokazują ludzi w ich realistycznym zróżnicowaniu.

Zupełnie abstrahując, przypomina mi się stareńka siostra u wizytek warszawskich — u której (to zjawisko się zdarza, widywałam je też sama) bardzo trudno było się przez celę przekopać. Nie miała siły sprzątać, chomikowała, co tylko możesz sobie wyobrazić. Kiedy ciężko zachorowała i poszła do infirmerii, zrobiły siostry porządek w celi. A ona wyzdrowiała i wróciła do celi. — „A gdzie to się wszystko podziało?! — Dałyśmy Jakubowi (stróżowi), żeby spalił. — Jakub gorszy jest od tych, co bomby na moście podkładają!” ...bo najważniejsze na świecie tekturki popalił. (Ona mówiła o terrorystach, podkładających bomby na moście, bo to były czasy zamachów na carów, które tak się właśnie robiło.) Człowiek się przyzwyczaja do swojej przestrzeni. Nie wiem, czy wy, mężczyźni, rozumiecie, jak ważne dla kobiety jest porządkowanie przestrzeni wokół siebie; z tym tylko, że to nie zawsze jest porządkowanie, które ktoś z boku uzna za porządek. Czasami wprost przeciwnie.

Muszę iść do Matki. Zrobiłeś zamieszanie z tym transportem karmy dla kotów, Matka nie za bardzo jest za kotami, trzeba to jakoś załagodzić.

Czy to narada była taka długa?

Tak.

Mam nadzieję, że to nie tylko o kotach, że nie zaprzątnęły jej całej.

Nie. Bardzo niedużą część.

To chociaż tyle... Nie doczekam się tego odpapierowienia zakonnic jako ludzi. Nie doczekam się.

Wybór trudny, jak mówiła baba u Tetmajera. Ale zrobiłeś aferę z karmą dla kotów, czy to ci nie wystarczy za dowód?

Fakt, to jest jednak realne, że karma dla kotów może w ogóle zostać dostrzeżona. Powinno się przejść nie tyle obok, co ponad. Dziś się chyba, mówiąc, poważnie, zmieniło, przynajmniej wydaje się, że zakonnice uzyskują, a może i odzyskują głos; skoro Koźmińska głos miała, to może i inne miały. Odpapierujmy te papierowe sylwetki, chociaż trochę i nie tylko kotami.

Dziś się trochę zmieniło, status kobiety w społeczeństwie się zmienił, więc musiało się zmienić i w Kościele.

Weź takich zwykłych księży, jeszcze ja pamiętam dobrze to pokolenie księży wychowywanych niegdyś w przekonaniu, że kobieta jest niebezpieczeństwem i chce nim być, i co najkomiczniejsze: w najosobliwszy sposób w najdziwniejszych miejscach i okolicznościach.

A tu zaskoczenie, że na wioskową parafię coraz częściej przyjeżdża pani profesor, pani doktor, pani co tam jeszcze, a kult tytułu jest i w społeczeństwie, i w Kościele duży. Było tak, jak w tej piosence z czasów PRL... „jak na traktorze jadzie i orze, to dziewczyna są ludzie!”.

I ten sam proboszcz się rozpływał w mokrą plamę przed panią profesor, choć zakonnicami zwykle pomiatał w parafii, i to w najbardziej niegrzeczny sposób. To wszystko, co się dokonało tak naprawdę na moich, na naszych oczach, to była zmiana społeczna.

Nadto zmiana statusu wykształcenia, począwszy od XIX wieku, gdy kobiety zaczęły pracować na normalnych warunkach, kończyć studia. Tych kobiet zrobiło się tyle, że już mogły zastępować mężczyzn, gdy brakowało specjalistów w sferach, powiedzmy, zwykle dla nich zawarowanych. Sama znałam zakonnicę, która w krakowskim seminarium wykładała jakieś elementy polonistyki, literaturę polską, znajomość zasad powstawania dzieła literackiego. Być może wykształcenie polonistyczne było im potrzebne i ona im w tym obszarze pasowała i nie raziła, bo polonistyka zawsze była mocno sfeminizowana; ale teraz tu i tam niektóre działy teologii są z powodzeniem obsługiwane przez kobiety. I okazuje się, że one są takim samym dobrym specjalistą jak każdy inny, jak mężczyzna. Ta tradycyjna pogarda dla niższości umysłu kobiecego jest dzisiaj nie do obronienia.

W ogóle są kobiety, a dawniej wcale takich nie było, które mają coś do powiedzenia przy formacji kapłanów, w nauce teologii, w różnych kościelnych sprawach. W Kościele status się zmienia, a za nim idzie, chociaż spowolniona nieco, zmiana mentalności u księży. Nie odwrotnie! Nie zmiana mentalności spowodowała cokolwiek, tylko fakty obejmowania przez kobiety stanowisk, zmiana formalnych realiów życia zmienia pomału cokolwiek także w głowach.

To są te nowinki z tak zwanego świata.

Młodsze pokolenie księży przychodzi zwykle z jakichś grup modlitewnych, gdzie kobiety i mężczyźni byli na równych prawach. To nie tak, jak ten sześciolatek, nie pamiętam, gdzie to było, poszedł uczyć się ministrantury, łacińskiej jeszcze wtedy, a z nim przyszła jego siostrzyczka. On z krzykiem, niech ksiądz jej nie uczy, to dziewczyna!

No to nadaje się do sypania kwiatków, ewentualnie.

Ewentualnie. Nawiasem mówiąc, nigdy nie sypałam, kiedy byłam dzieckiem pierwszokomunijnym. Wieczorem dnia Pierwszej Komunii dostałam grypy z wysoką gorączką i wszystkie okazje przeszły mi koło nosa.

Mówimy sobie trochę żartem o wybijaniu się kobiety w Kościele na niepodległość, może inaczej: kobiety w systemie klerykalnym, szukania i zdobywania podmiotowości. Mam takie przekonanie, że przez wieki to właśnie stan zakonny był — wbrew obiegowemu przekonaniu — tym, który dawał azyl mocnym, charakterystycznym i charakternym kobietom. Tam mogły się realizować, wybijać na niepodległość, być sobą, wyprzedzać czas czy szusować do tych świeckich pań, które z powodów społecznych i biograficznych zajmowały izolowane, ale samodzielne pozycje.

Postacie niepapierowe, tak chcesz... Dobrze. Powiem ci przewrotnie, bez historycznego wielkoformatowego kontekstu. Trzeba było znać naszą siostrę Bogumiłę w Żarnowcu. Tam ich było sześć wilnianek, które z Matką Edytą z Wilna przyszły; o tym fragmencie historii już mówiliśmy. Słuchaj, każda inna, och jak bardzo każda inna. Niby tak wszystkie podobne... Z wyjątkiem jednej wszystkie z poczuciem humoru, wszystkie życzliwe, dobre, pracowite, tu już bez wyjątku, ta bez poczucia humoru także. A jednak tak strasznie różne, to nie do wypowiedzenia. Bogumiła była zakrystianką, ogrodniczką i służącą u księży. To był człowiek o tak niesamowitym poczuciu humoru, ona, która z wszystkiego umiała zrobić żart, dobry, od razu ustawiał kogoś do pionu, każdego potrafiła tym żartem odpowiednio dobranym odprężyć, zrelaksować. Te jej żarty to ja powtarzam w kółko, są w tomiku A w naszym klasztorze... spisanym wspólnie z ojcem Konradem Małysem. Ona była znana z tego, że z każdej sytuacji umiała znaleźć wyjście; taki dar. Znasz to? Bogumiła dotyka lodówki włączonej do prądu i czuje pod palcami wibrację. Powiada: — Trzęsie się... musi także: nerwowa.

Wie, powiada — do Mili siostra przyjechała. — Prostuję: Nie siostra, tylko brat. — A ktoż ich teraz zgadnie: i to w majtkach, i to w majtkach!

Do pewnej pani spośród gości: — Prosza przyjechać na mój pogrzeb. Ja zawsze za panio modla się... A co, darmo mam modlić się?

Do tejże pani, kiedy zmieniała pokój: — Przenoszą? Musi nierentowna...

O Antonim ci mówiłam?

Nie wiem, w jakim kontekście i o którym, ale ogólnie raczej nie.

O Antonim w anegdocie z Bogumiłą. Pewnie nie, też jest już gdzie indziej, powtórzę: Bogumiła powiada mi: — Wie, jak ja już będa w trumnie leżeć, to prosza przyjść i zawołać mnie. Prosza powiedzieć: «Siostro, wstawaj do roboty!». — Dobrze — ja na to — przyjdę i powiem: «Siostro, wstawaj, ksiądz woła». — Ona kręci głową: — Nie, nie to. Prosza przyjść powiedzieć: «Siostro, wstawaj, święty Antoni w kościele płacze, brudny stoi». — Dobrze, mówię — to ja tak powiem, ale siostra mi wtedy z tej trumny odpowie: «A niechaj stoi, choć i karszun!» — Bogumiła sieje się: — Pewno, że ja tak wtedy powiem. Tam ja już żywego zobaczę. On mnie na spotkanie wyjdzie. Na toż ja jego tak tutaj czyszcza i pielęgniuja... Nu chybaż nie będzie taki chamowaty, żeb nie wyjść po mnie?!

Pytam, czy przynieść jej herbaty. Udaje wzruszoną: — Ajej, ajej, jaka to dobra, jeszcze męczy się, pytać przychodzi... Taż nie pytając, nieść!

Młodsza od niej siostra Placyda — człowiek niezwykłej energii, niezdartej. Ta potrafiła wszystko załatwić, wydreptać; gdy ją poznałam, była już staruszką, ale nadal załatwiającą wszystko skutecznie, zajmującą się całym naszym gospodarstwem rolnym. Czasy były PRL-owskie, więc to nie było wszystko takie proste, miejscami było sporo zwyczajnych odgórnych utrudnień, przeszkód, z dzisiejszej perspektywy patrząc, absurdalnych. Na to Placyda nie zwracała uwagi, miała takie relacje „na dole”, że to, co szło „z góry”, w ogóle jej nie dotyczyło. Raz kiedyś czuła się słabo, pojechałam z nią do Pucka. Miałam jej towarzyszyć podczas wizyty u lekarza. I wiesz, czegoś takiego w życiu nie widziałam. Jej droga przez Puck to był pochód triumfalny, ludzie się zbiegali: a co siostrze pomóc, a czego potrzeba, a na co mogę się przydać. A wszystko to było dlatego, że gdy siostry przyjechały w 1946 roku do Żarnowca, to Placyda była kimś w rodzaju infirmerki, miała w swoich doświadczeniach znajomość zasad opiekowania się chorymi; służby zdrowia zorganizowanej nie było, a ona coś wiedziała; najbliższy doktor był właśnie w Pucku, ale jeden i to na cały powiat. Wobec tego, kiedy kto chorował, to przychodzili ludzie po Placydę, no bo ona była najbliższa pielęgniarki. Potrafiła całymi nocami siedzieć przy chorych. Antybiotyków wtedy jeszcze nie było, leczyła legendarnie okładami, nawet zapalenie płuc. To utrwaliło sławę Placydy, która to sława żyła nawet, gdy były już ośrodki zdrowia, lekarze, pielęgniarki. Placyda była znana i kochana i całe załatwiania spraw rozmaitych były ułatwione, bo Placyda do Pucka zajechała! Święto w mieście.

Siostra Scholastyka to był introwertyk. Przez całe swoje wileńskie życie była furtianką i szewcem, nie wyobrazisz sobie jej wdającej się w jakiekolwiek plotki. Stukała w szewskie kopyto, naprawiając buty lub robiąc nowe, i milczała. Modliła się.

Dopowiem, furtianka to postać w klasztorze klauzurowym bardzo ważna, łącznik między wspólnotą a światem zewnętrznym. Bardzo często radzi się przełożonej, by w tej roli obsadziła mniszkę dojrzałą wiekiem i postawą zakonną, raczej osobę małomówną, bystrą, ale niezainteresowaną tym, co się w świecie pozaklasztornym dzieje. Niby oczywiste, a z drugiej strony jak przyjemnie i wygodnie sobie usiąść i pogadać.

Scholastyka była cała w środku, na zewnątrz bardzo niewiele było widać. Gdy wstąpiłam, po paru dniach siostra Scholastyka odprowadziła mnie do kącika i wyjawiła mi: U mnie jedna oka dobra, ale druga do niczego — tyle miała mi do powiedzenia. Panu Bogu miała więcej do powiedzenia. Była znana z tego, że kiedy siostry jechały z Wilna w granice ówczesnej powojennej Polski i nie wiedziały, gdzie się osiedlić, złożyła taki ślub, że do końca życia będzie obierać kartofle (czego bardzo nie lubiła), żeby tylko Matka Edyta jak najprędzej znalazła miejsce, gdzie one by mogły osiąść. Znalazło się miejsce w Żarnowcu, bardzo szybko. Więc i skrobała odtąd przez całe przedpołudnia kartofle; owijała palce, bo miała reumatyzm; jednym słowem to był obrządek cały. Sześć razy w tygodniu, bo w sobotę obierała na zapas na niedzielę. Na Anioł Pański szła do kościoła po skończonej robocie, regularnie, codziennie. Tak się złożyło, że pewnej soboty obrała kartofle, jak zwykle — na dziś i na niedzielę. Dostała w tę sobotę wieczorem wylewu, rano w niedzielę umarła. Jadłyśmy jeszcze na niedzielny obiad te jej kartofle, ślub spełniła do ostatka. Do końca życia obierała kartofle, nawet trochę po jej śmierci zostało.

Siostra Klemensa, ta jedna jedyna bez poczucia humoru; poczciwości niesłychanej, ale właśnie nie wiem, jak to się stało, śmiać to się ona nie umiała. Czasem była biedna, wszyscy się śmiali, ona jedna nie wiedziała, z czego. Była przy tym dość milkliwa; ktoś jej chyba wmówił, jeszcze przed wstąpieniem, że zakonnica tak ma mówić, żeby nie było widać zębów, i tak się uśmiechać, żeby się usta nie otwierały. Więc mruczała. Bardzo już źle widziała. Dobrze jej robiła zieleń, przez cały sezon pasła krowy. Raz mnie za nią w zastępstwie Matka posłała, bo ona zaniemogła, a krowy same trafią, byle je ze szkody wypędzać po drodze. I wiesz co, okazało się, że to nasze widzenie Klemensy wcale się nie pokrywało z tym, co widzieli sąsiedzi. To było wydarzenie na całą wieś, że nie siostra Klemensa z krowami idzie: co to takiego, co się stało. Milkliwość milkliwością, a swoje miejsce w pejzażu miała zagwarantowane, była tam po prostu u siebie.

Kiedyś niestety dostarczyłam jej przyczyny do dużego niezadowolenia. Dostałam paczkę zaadresowaną „Miś w Żarnowcu”, i doszło; a jeszcze wtedy kodów pocztowych nie było, ale doszło. Z radością obnoszę tę paczkę po domu, pokazuję, że proszę, doszło! Siostry się śmieją, tylko nie ona. — To rodzice z domu przysłali? — pyta; to by jeszcze zniosła. — Nie, od przyjaciół — odparłam. — Ajej, żeb człowieka i chrześcijanina takim psiaczym imieniem nazwać! To psiacze imię nie podobało jej się.

Był też cyrk, gdy Bogumiła już nie wstawała, a Klemensa jeszcze była na chodzie. Przyszła do Bogumiły w odwiedziny. Bogumiła głucha jak pień, a tamta do niej coś mruczy. Przychodzę w południe do celi, Bogumiłka cała w skowronkach: — Wie, była tu u mnie siostra Klemensa, ona tak wyraźnie mówi, a ja tak dobrze słysza, ot my nagadali sie.

To było całe muzeum, każdy okaz inny.

Siostra Ida, tak zwana panna przeorysza; ona była przeoryszą, gdy Matka Edyta była ksienią — to było żywe jak iskra. Wysoka, bardzo ładna, wykształcenie muzyczne, ale ona to by chyba choreografię wolała kończyć, ruszała się jak w tańcu. Bardzo lubiła robić na rekreacjach pokazy tańca; kiedy ruszała w pląsy, to myśmy się kładły ze śmiechu. Takt niesłychany. Na urzędzie zastępczyni przełożonej trzeba ogromnego taktu. Przełożona też nie anioł tylko człowiek, pomylić się może. Zwykle więc jest tak, że albo przełożona ma rację, albo zgromadzenie, albo ktoś ze zgromadzenia, a tu trzeba i prawdzie nie uchybić, i lojalności dochować, nikogo wyżej czy niżej nie poróżnić, bo po co. To jest trudna sztuka, wymagająca serca, życzliwości i taktu właśnie. Była przez długie lata także zakrystianką kościelną, bo co innego we własnej kaplicy, co innego zakrystianka kościelna. I tylko ktoś z jej taktem mógł bezkolizyjnie współpracować z ówczesnymi proboszczami. To jest, uwierz mi, takie bogactwo darów, że jak to oglądać z bliska, to człowiek staje zachwycony.

A jeszcze taki obrazek, wracając do siostry Placydy. Ona pilnowała kaczek, więc codziennie latem pod wieczór można było słyszeć stukanie laseczką po bruku przed oborą, szła w kierunku stawu i wołała: „Kaczuuuusi, kaczusi, kaczy moi, kaczy” — a ze stawu kwa kwa kwa głośno! Usłyszały, i wszystkie kaczki pędziły na brzeg, i biegły do Placydy, i ona je prowadziła do kaczętnika.

Jeszcze wtedy chodziło się wszędzie pieszo. Placyda na samym początku w 1946 czy 47 gdzieś tam w Wejherowie czy dalej znalazła konia z demobilu. Kupiła. Całą noc go prowadziła pieszo do domu. To był ten pierwszy koń, który się do gospodarstwa zjawił.

Nie te czasy, koni już tu nie ma.

Za moich czasów jeszcze były konie, potem ciągniki do gospodarstwa przyszły. Ja jeszcze pamiętam organistę, który do wozu krowy zaprzęgał. Teraz poza klasztorem może dwóch czy trzech ma krowy. Bo mleko się bierze ze sklepu, a konie mieszkają w stadninie.

A zakonnice mieszkają w klasztorze i można je tam obejrzeć.

...zainteresowanie jak w zoo, orangutan u nas nie żyje, ale zobaczyć czasem można, choćby z daleka. Jeden ze znajomych mojego ojca przywiózł córki swoje z wizytą do mnie, ale sam nie wszedł do środka, za skarby świata nie: czegoś się bał. Chociaż niewierzący. Logiki w tym żadnej, ale fakt.

Ilekroć wsiadałam do autobusu, pierwsza rzecz, zastanawiałam się, jakie miejsce wybrać. Broń Boże przy młodej dziewczynie, bo natychmiast zacznie sobie wyobrażać, że ją będę do klasztoru namawiać...

Fragment książki „Porozmawiajmy jak Borkowska z Borkowskim”.

Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku”, „Czarna owca”, „Oślica Balaama”, „Sześć prawd wiary oraz ich skutki”, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka czasopism „Więź” i „Via Consecrata”.

Igor Borkowski, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, praktyk i teoretyk dziennikarstwa, pisał reportaże, teraz pisze o reportażu. Zagląda za klasztorną kratę, by przyjrzeć się życiu mniszemu. Lubi czas i jego zmienność, dlatego sporo uwagi w swoich badaniach i publikacjach poświęca tanatologii.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama