Moje pory roku

Kiedy miałam dziesięć miesięcy, rodzice zaczęli dostrzegać pewne niepokojące sygnały. Byłam sztywna, nie zmieniałam pozycji, nie siadałam...

Moje pory roku

Laura Jurga

Moje pory roku

ISBN 978-83-63621-89-6
rok wydania 2014
stron 248
okładka miękka,
format 130x200

Laura urodziła się z czterokończynowym niedowładem na skutek dziecięcego porażenia mózgowego. Od pierwszych dni życia była poddawana intensywnej rehabilitacji, z której będzie korzystała już zawsze.

Dzisiaj bohaterka Moich pór roku jest bardziej samodzielna od wielu swoich pełnosprawnych rówieśników, którzy łatwiej radzą sobie z pokonaniem schodów niż z innymi problemami. W opowieści o swoim życiu Laura pokazuje nam, że warto walczyć o siebie i swoje marzenia.


I Lato

Narodziny

Przyszliśmy na świat w lipcu. Wcześniej niż się wszyscy spodziewali. Ja i mój brat bliźniak – Albert. Braciszek żył tylko jedenaście dni. Ja okazałam się na tyle silna, by żyć dalej. Rodzice wspominają dziś, że mimo bólu po stracie synka, musieli skupić się na mnie i mojej o cztery lata starszej siostrze. Beatka czekała na braciszka i siostrzyczkę, a do domu przyniesiono tylko siostrzyczkę. Po tylu latach mogę sobie tylko wyobrazić, co mogło czuć czteroletnie dziecko. Rozczarowanie, strach, może bunt i złość. Nie wiem. Nieczęsto o tym rozmawiamy.

Kiedy miałam dziesięć miesięcy, rodzice zaczęli dostrzegać pewne niepokojące sygnały. Byłam sztywna, nie zmieniałam pozycji, nie siadałam. Często płakałam, byłam niespokojna. Szukali pomocy u specjalistów. Diagnoza była bardzo tajemnicza: diplegia spastica. Mama wspomina dziś, że czuła bezradność, ale także wstyd, że tak mało wie na ten temat. Kolejne wizyty u kolejnych specjalistów potęgowały tylko obawy.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku używano jeszcze określenia „litlak” . Doradzano rodzicom, by zostawili mnie w szpitalu lub oddali do jakiegoś zakładu. Ich łzy odbierane były jak nieuzasadniona histeria. Nie poddali się. Każdego dnia zdawali egzamin nie tylko z rodzicielskiej dojrzałości i odpowiedzialności, ale także z szeregu trudnych, medycznych i pedagogicznych terminów. Czytali o akceptacji, rehabilitacji i usamodzielnianiu, o tym, jak ważne są wszystkie te procesy. Wspominają, że niepokoił ich fakt, że gdyby chcieli stosować się do wszystkich tych zaleceń, nie starczyłoby miejsca na zabawę, ciepłe gesty, spacery, kontakty z innymi dziećmi w osiedlowej piaskownicy. A to właśnie dzięki takim naturalnym sytuacjom szybko zauważyli, że jestem pogodnym dzieckiem, że często się uśmiecham i prawidłowo reaguję na otaczający mnie świat, a pierwsze słowa wypowiadam ponoć bardzo wyraźnie. Rozwiewało to zasiany przez lekarzy niepokój o mój intelekt. Jedynym problemem był fakt, że mimo upływającego czasu nadal nie stałam i samodzielnie nie chodziłam. Moi rodzice w wielu momentach mogli opierać się wyłącznie na swojej intuicji. Wszelka inność, niepełnosprawność czy choroba były wówczas objęte swoistą zmową milczenia.

Przełomem okazał się kontakt z dziecięcym oddziałem STOCER­ u w Warszawie, przy ul. Ożarowskiej. Tu znaleźli się nie tylko wspaniali specjaliści: fizjoterapeuci, psycholodzy i pedagodzy, ale także dzieci i ich rodzice z problemami podobnymi do tych, którym od kilku lat moja rodzina i ja stawialiśmy czoła. Poznani na Ożarowskiej „ciocie” i „wujkowie” (tak dzieci zwracały się do wszystkich pracowników) dawali dużo ciepła i akceptacji, choć potrafili też mądrze i konsekwentnie wymagać. Nie zapomnę zwłaszcza Cioci Iwony. Młodej kobiety o kasztanowych, lekko kręconych włosach, łagodnie opadających na ramiona. Zawsze nienaganny makijaż, dystyngowane ruchy, a jednocześnie niesamowita spontaniczność i radość życia, którą zarażała innych. W latach osiemdziesiątych, tuż przed stanem wojennym, kiedy w sklepach były kolejki po wszystko, a na półkach prawie nic, trzeba było dużo samozaparcia, by wyglądać tak jak ona. Była rehabilitantką (albo zgodnie z obecną nomenklaturą – fizjoterapeutką). Godziny wspólnych ćwiczeń na materacu, mojego krzyku, który czasem był spowodowany bólem rozciąganych, napiętych mięśni, a czasem dziecięcą przekorą. Ona zawsze potrafiła mnie przekonać, bym po raz dwudziesty piąty zgięła nogę w kolanie. Nawet mój Tata, który litował się nad wracającą z przedszkola, czasem zapłakaną córką, zrozumiał, że to dla mojego dobra. Kochałam Ciocię, choć zawsze czułam przed nią respekt. Pamiętam, że przez krótki czas u nas mieszkała. Mama mogła mnie wreszcie tylko przytulać, a nie wymagać jeszcze, bym znów ćwiczyła. Wiele razy wspominała, że wiedziała, że to dla mojego dobra, ale trudno było jej pogodzić obowiązki czułej mamy i wymagającego, czasem zadającego ból terapeuty. Ten obowiązek przejęła na krótki czas Ciocia i wszystkim nam było łatwiej. Zawsze miałyśmy kontakt, nawet gdy niespodziewanie wyjechała do Stanów. Rzadko dzwoniła, ale wiedziałam, że jest, czasem przyjeżdżała. Nie zdążyłam odwiedzić jej w Stanach. Ciocia Iwona zmarła po długich zmaganiach z rakiem w 1998 roku.

Czas na Ożarowskiej nie był tylko czasem trudnej, bolesnej rehabilitacji. Był to także czas zabaw z rówieśnikami, którzy tak jak ja, każdego dnia pokonywali swoje wielkie - małe trudności. Byłam szczęśliwym dzieckiem. Nawiązywały się dziecięce przyjaźnie, były okazje do rywalizacji.

Miło wspominam ten okres. To był czas mojego dzieciństwa, kiedy zawsze byłam dumna z mojej eleganckiej, ślicznej Mamy, która upinała włosy w staranny kok, a z jej pogodnej twarzy prawie nigdy nie znikał uśmiech.

Byłam dumna z Taty, który zawsze chętnie wkładał swój mundur pułkownika i przychodził na uroczystości do naszego przedszkola. W latach siedemdziesiątych oddał legitymację partyjną, przechodząc z wyboru podyktowanego przekonaniami w tak zwany stan spoczynku. Był żołnierzem i nikt, kto go wtedy widział, nie miał co do tego wątpliwości. Lubiłam też okolicznościowe bale w przedszkolu. Wtedy mogłam pochwalić się starszą siostrą, która przez kilka dni przygotowywała mi strój z kolorowej krepiny. Czułam się wtedy bezpiecznie. Byłam kochana i akceptowana. Po latach dowiedziałam się, że byłam pierwszą pacjentką oddziału na Ożarowskiej, która nie zostawała w ośrodku dłużej niż kilka godzin dziennie. Rodzice od początku codziennie przywozili mnie na zajęcia, a po nich zabierali do domu. Sporo ode mnie wymagali, ale poprzeczka nigdy nie była zbyt wysoka. Choć czasem i tak się buntowałam. Już jako osoba dorosła, kiedy zdecydowałam się studiować pedagogikę specjalną, zrozumiałam, ile wysiłku kosztowało ich znalezienie złotego środka między realnymi wymaganiami a tak zwaną taryfą ulgową, którą musieli czasem wobec mnie zastosować. Wiem, że także oni dostali wsparcie od rodziców innych dzieci i mądrych, doświadczonych specjalistów. Ale rodzice wymagali przede wszystkim od samych siebie. Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte minionego wieku do najłatwiejszych nie należały. Samochód nie był powszechnym środkiem transportu. Nie każdy mógł sobie na taki luksus pozwolić. Zanim więc kupiliśmy samochód, Mama, nie zważając na warunki atmosferyczne, jeździła ze mną na zajęcia tramwajami lub autobusami. To był też czas niekończących się kolejek po mięso, papier toaletowy czy tabliczkę prawdziwej czekolady. Z tą czekoladą u nas akurat było łatwiej. Babcia Stanisława jako emerytowany pracownik działu czekolady Zakładów Przemysłu Cukierniczego im. 22 lipca, dawniej fabryki E. Wedel, miała talony.

Moje pory roku

Dzięki temu, przynajmniej w okresie świąt, rozkoszowałyśmy się z Beatą nie tylko smakiem czekolady, ale także chałwy i ptasiego mleczka. Dziś chałwa nie ma już dla mnie tak fantastycznego smaku…

Moja Mama wraz z innymi rodzicami powołała do życia pierwsze Koło Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym Ruchowo. Był rok 1979.

Trzy lata później przy Zarządzie Głównym TPD powstał Krajowy Komitet Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym Ruchowo, któremu Mama przewodniczyła. To był dobry czas. Pomagając innym, rodzice pomogli sobie. Mama, wraz z innymi, przebojem wdzierała się do urzędów, ministerstw, żądając lepszych warunków życia dla dzieci niepełnosprawnych. W czasach, gdy ludzi niepełnosprawnych nie było na polskich ulicach, bo w ramach PRL­ owskiej ideologii nie było miejsca na żadną inność, grupa prężnych rodziców miała odwagę walczyć o lepszą przyszłość dla swoich dzieci. Dodatkowe kartki żywnościowe, zakupy bez kolejek, dopłaty do wyjazdów rehabilitacyjnych czy darmowe przejazdy komunikacją miejską brzmiały w ówczesnej rzeczywistości jak historie z kosmosu.

A jednak okazały się możliwe. Słowo „kaleka” coraz częściej zastępowano słowem „niepełnosprawny”. Dzisiaj wiele rodzin nadal boryka się chociażby z kłopotami finansowymi, bytowymi i nie każdego stać na własny środek transportu, łatwiej jednak szukać pomocy i wsparcia. Łatwiej znaleźć zrozumienie. Zmieniła się przede wszystkim społeczna mentalność, dzięki czemu niepełnosprawność przestała być tematem tabu. Choć twierdzę, że nadal jako społeczeństwo mamy w tej materii sporo do zrobienia. Praca społeczna mojej Mamy zaowocowała też wyjazdami na turnusy rehabilitacyjne, na które przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Pamiętam moje pierwsze samodzielne kroki na plaży w Krynicy Morskiej i mojego o kilka lat starszego kolegę, który gdy tylko się przewracałam, podbiegał i pomagał mi wstać. Bo te wyjazdy to była integracja w pełnym wydaniu, choć nikt jeszcze tego tak nie nazywał. Dzieci terapeutów, psychologów, dzieci niepełnosprawne i ich sprawne rodzeństwo. Także dzięki tym wyjazdom rozumiem dziś, że rehabilitacja nie jest celem samym w sobie, że jest tylko środkiem do osiągnięcia maksymalnej – na ile to możliwe – samodzielności. I nie chodzi tu tylko o czynności związane z samoobsługą, ale także o coś w rodzaju zaradności życiowej, co owocuje na przykład samodzielnym podejmowaniem decyzji czy dokonywaniem wyborów. Wiem także, że ta samodzielność kształtuje się nie tylko na salach gimnastycznych, w gabinetach terapeutycznych czy salach doświadczeń świata, ale także (a może przede wszystkim) w naturalnych sytuacjach, w codziennym życiu, kiedy trzeba pokonywać trudności i od najmłodszych lat przekraczać własne ograniczenia. Wszyscy uczyliśmy się od siebie nawzajem akceptacji innych, samoakceptacji, wytrwałości, uporu w dążeniu do celu – to tylko niektóre wartości, jakie nieświadomie wtedy odkrywałam.

Mając niecałe sześć lat, przeszłam pierwszą i jedyną operację, która miała postawić mnie na nogi. Miałam przestać przemieszczać się na czworakach. Chodziło też o to, bym chodząc samodzielnie, nie potrzebowała asekuracji i przestała chodzić na palcach. Ciepłe i troskliwe ręce zmarłego przed laty docenta Tomasza Goryńskiego nie tylko skutecznie przedłużyły moje ścięgna Achillesa i przywodziciele, ale były też w stanie ojcowskim gestem starszego człowieka pocieszyć moich rodziców. Po operacji oboje czuwali przy mnie na zmianę. Pamiętam Tatę, śpiącego z głową opartą o poręcz mojego metalowego, szpitalnego łóżka, i Mamę, która była przy mnie, gdy tylko otworzyłam oczy. Od mojej zapłakanej, pełnej współczucia siostry dostałam na pocieszenie różową portmonetkę. Ale pamiętam też ból wydłużonych ścięgien, który wzmagał się przy najmniejszym ruchu. To nieprawda, że bólu się nie pamięta.

Liczyłam dni. Pan Doktor obiecał, że będę mogła pojechać do domu, na przepustkę i pokazać gips mojej ukochanej Babci Anieli, która tam na mnie czekała. Kochana Babcia Anielcia. Zawsze pełna spokoju, miłości, cicha, dobra kobieta. Pamiętam jej radość i łzy, kiedy zobaczyła wnuczkę w wielkim, białym gipsie. Dziś wiem, że do domu przyjechałam po to, by nie leżeć w szpitalnej, smutnej sali. Po to, by nie zapomnieć, jak bardzo mnie kocha cała moja rodzina. Po to, by nie zapomnieć, że jestem dzieckiem i doświadczenie bólu i strachu nie może być jedynym, które wyniosę z dzieciństwa. Odwiedzały mnie dzieci z osiedla, dalsza rodzina. Wszyscy chętnie podpisywali się na gipsie. Wreszcie przestał zniechęcać głęboką, szpitalną bielą. Był kolorowy, pełen napisów, rysunków, ciepłych życzeń. W domu znów czułam się bezpiecznie i nie musiałam bać się karaluchów, które czasem ukrywały się w czystej, wymaglowanej, szpitalnej pościeli.

Po wielu tygodniach, spędzonych w gipsie do pasa, stanęłam pewnie na własnych nóżkach. Kiedy zdjęto mi gips, zobaczyłam inne stopy, inaczej ustawione, zobaczyłam pierwszy raz czubki własnych palców i przeżyłam szok. Płakałam i krzyczałam, że to nie moje nóżki. Ten lęk mogła ukoić tylko Mama. Przytulała, pocieszała, starała się tłumaczyć mi to, co się stało. Robiła wszystko, by uspokoić wydobywający się ze mnie spazmatyczny płacz. Tego samego dnia poprosiłam ją, żeby włożyła mi nowe, brązowe spodenki dresowe i szare, sznurowane buciki, które długo czekały na tę chwilę. Dobrze pamiętam, że sama wstałam z dużego, inwalidzkiego wózka i samodzielnie zrobiłam kilka kroków w korytarzu Dziecięcego Szpitala w Busku­ Zdroju. Płakał cały personel. Płakała moja Mama. Ja chyba nie. Pamiętam tylko to uczucie, że stało się coś ważnego… chodziłam wreszcie na całych stopach, choć moim krokom długo jeszcze brakowało pewności. Czekała mnie teraz długa rehabilitacja.

To był trudny, ale szczególny czas. Także dla naszego kraju. Pamiętam moich rodziców uczestniczących w prawie każdej demonstracji i Mszy Świętej w warszawskim kościele Świętego Krzyża. Na rękach Taty wysłuchałam też kilku, historycznych już dziś kazań ks. Jerzego Popiełuszko w kościele św. Stanisława Kostki. Nikt nie wie, jak to się stało, że Taty nie internowano. Jako pułkownik w stanie spoczynku, a jednocześnie historyk–publicysta, za punkt honoru uznał pisanie prawdy. Po prawdziwe materiały dotyczące stosunków polsko­ sowieckich pojechał do Londynu i cudem przywiózł je do Polski. Witałam Tatę kwiatami na Dworcu Centralnym w Warszawie, robiąc kilka niepewnych, samodzielnych kroków. Wiem, że także tamte wydarzenia mnie ukształtowały. Miałam sześć lat, nie do końca wiedziałam, co się dzieje, ale pamiętam atmosferę, jaka panowała wtedy w domu. Babcia ze łzami w oczach wielokrotnie prosiła rodziców, by tym razem nie szli na demonstrację. Pamiętam jej przerażenie, gdy Mama na jedną z takich eskapad postanowiła włożyć szpilki, jakby ignorując niebezpieczeństwo petard rzucanych przez milicję wprost pod nogi demonstrantów. Nic nie rozumiałam, ale wiedziałam, że musi być to coś ważnego.

17 czerwca 1983 roku obchodziłam imieniny. Na stoliku w pokoju gościnnym znalazłam książkę i bukiecik kwiatów. Zapytałam, czy to dla mnie. Siostra odpowiedziała mi, że to dla Papieża, który właśnie przyleciał do Polski. Nie uwierzyłam, ale głośno wypowiedziałam nieprawdopodobne życzenie: „Chciałabym spotkać dziś Papieża, w moje imieniny”. Mama stwierdziła z uśmiechem, że każdy by tego chciał. Wybieraliśmy się wprawdzie na papieską Mszę, ale nikt nie brał poważnie moich słów. Dotarliśmy na ówczesny plac Zwycięstwa . Znaleźliśmy nasz sektor. Jakaś kobieta zaproponowała, by Mama podała mnie nad głowami ludzi na początek sektora. Tak zrobiła. Dzięki temu trzymałam za palec Papieża i chyba kogoś z ochrony, kto ze zdziwieniem patrzył na moje wielkie łzy. To nie był strach – tylko okropny ból. Cały tłum na widok Papieża ruszył do przodu i docisnął moje nogi do metalowej barierki. Mama nie miała jak do mnie dotrzeć. Pamiętam tylko jej przerażenie, kiedy wzięła mnie już na ręce. Obyło się bez wizyty na ostrym dyżurze. Moje nogi były całe. A ja spotkałam Papieża i nauczyłam się, że marzenia się spełniają. Dziś wiem, że te momenty także cementowały związek rodziców. Mieli coś, w co wspólnie wierzyli. Mama bardzo wspierała Tatę i wiele razy to ona miała na głowie opiekę nade mną i siostrą, nasze sukcesy i porażki, moją rehabilitację. Tata potrzebował spokoju, by móc pisać i utrzymać rodzinę. Ta codzienność, trudy, ale i radości, jakich doświadczała nasza rodzina, sprawiły, że moja niepełnosprawność nigdy nie zdominowała ani mnie, ani naszego życia rodzinnego.

Szkoła – pierwsze kroki

Do I klasy miałam pójść na własnych nóżkach. Pamiętam tornister z granatowego ortalionu. Tata kazał mi zamknąć oczy i zakładał mi coś tajemniczego na plecy. Kiedy otworzyłam oczy, stałam przed lustrem w naszym mieszkaniu, a na moich plecach zobaczyłam wspomniany granatowy tornister. Byłam szczęśliwa i bardzo z siebie dumna. Rodzice delikatnie sugerowali, że zwyczajnie nie wypada, żeby uczennica I klasy szła do szkoły z plecakiem i na czworakach. Skutek był piorunujący. Potraktowałam sprawę ambicjonalnie i robiłam wszystko, żeby pójść do szkoły na własnych nogach. Dopięłam swego. Trzymałam Mamę za rękę, ale dumnym krokiem weszłam w progi mojej nowej szkoły. Niewiele z tego okresu pamiętam: porażki na matematyce, kłopoty z pisaniem i szyciem na zajęciach praktyczno­ technicznych. Ogólnie – wymagania, którym rzadko mogłam sprostać. Pierwsze nieśmiałe przyjaźnie z rówieśnikami. Ale może przesadziłam z tym pesymizmem. Miałam kolegę, na imię miał Hubert. To taka dziecięca przyjaźń. Czułam, że w pełni mnie akceptował i lubił. Potem wyjechał za granicę. Przeżywałam to trochę.

W rolę uczennicy weszłam dopiero po naszej przeprowadzce do nowego domu.

Uczennicy wzloty i upadki. Rodzinna przeprowadzka

Moja prawdziwa przygoda ze szkołą zaczęła się dopiero w III klasie, kiedy to przeprowadziliśmy się do jednego z urokliwych miasteczek – Milanówka, 30 kilometrów od Warszawy. Przeprowadzka była dla nas wszystkich dużym przeżyciem. Rodzicom trudno było zostawić ukochane mieszkanie w wymarzonym miejscu, w centrum Warszawy. Otwierały się jednak przed nami nowe możliwości. Dom był duży, stary, piękny, z fantastycznym ogrodem. Wszyscy żegnaliśmy się z warszawskim mieszkaniem, nie mogąc jednocześnie ukryć radości z nowego domu. Ja i moja siostra wiedziałyśmy przede wszystkim, że każda z nas będzie miała własny pokój. Ale do tego była jeszcze długa droga. Dom wymagał remontu, a 30 lat temu dostępność materiałów budowlanych i solidność ekip remontowych była znacznie mniejsza niż obecnie. Pamiętam deszczowe lato 1985 roku, kiedy po drewnianych schodach lała się woda. Zabrakło dachówek, a robotnicy nie przyszli na czas. Mama nieraz załamywała ręce. Najważniejsze było jednak to, że byliśmy u siebie i wszyscy razem. Pamiętam fantastyczne wieczory u sąsiadów. Mieli trzy córki. Wtedy jeszcze nasze domy stały na jednej, nierozdzielonej siatką posesji. Uczyłam się nie tylko pewnie chodzić, ale także biegać podczas zabaw w berka i chowanego. Uczyłam się też zdrowej rywalizacji, doświadczając przy tym małych­ wielkich porażek i sukcesów. Upadki latem amortyzowała trawa, a zimą puszysty śnieg, na którym z Tatą robiliśmy „orły”. Kiedy się przewracałam, z pomocą często przybiegał wierny pies Lobo – owczarek podhalański, którego kupiliśmy na krótko przed przeprowadzką. Lobo, wielkie, białe psisko o przesympatycznym pysku, którego wszyscy znajomi się bali. A on tak naprawdę był oazą łagodności. Nawet naszą kotkę z kociętami wpuścił do własnej budy. Kiedy widział, że się przewróciłam, natychmiast przybiegał, stawał przy mnie tak, żebym mogła się na nim oprzeć. Wstawałam i szłam dalej, a Lobo biegł w swoją stronę. Mądry, kochany zwierzak. Miał w sobie naturę obieżyświata. Nie było siły, żeby utrzymać go przy domowej budzie. Zawsze robił podkop. Znało go całe miasto. Kiedy wracał, radości nie było końca. Pewnego dnia jednak nie wrócił. Tęskniliśmy, szukaliśmy, ale do dziś nie wiemy, co się z nim stało.

Wtedy poczułam i zrozumiałam, że rozstania są trudne.

Chodziłam do III klasy w nowej szkole. Nowi rówieśnicy, nowa wychowawczyni – wszyscy przyjęli mnie fantastycznie. Z pełną akceptacją, zrozumieniem, gotowością do pomocy. Dziś wiem, że do tej cudownej atmosfery przyczyniła się właśnie nasza kochana wychowawczyni. Kobieta pełna ciepła, otwartości i zrozumienia. Wiele razy sięgam pamięcią wstecz, do tych chwil. Szybko odkryłam, że atmosfera w klasie zależy przede wszystkim od nauczyciela. Dzieci uczą się jedynie naśladować postawę akceptacji. Tak było też w moim wypadku. W trudnych sytuacjach mogłam liczyć na pomoc, ale nauczyłam się, że nie ja jedna tej pomocy potrzebuję. Zrozumiałam, że ja też mogę służyć pomocą innym. Moja Mama wreszcie odetchnęła. Nie musiała już być w szkole na każdej przerwie, żebym mogła przejść do innej sali lub wyjść na korytarz. Pomagała mi moja wychowawczyni albo moje koleżanki pod jej czujnym okiem. Nie było klas integracyjnych, nikt o nich wtedy jeszcze oficjalnie nie mówił. A w mojej klasie, potem w całej szkole integracja realizowała się w pełnym wymiarze. To były cudowne lata. Przyjaźń zawarta wtedy z Kasią – dziewczynką o dużych, orzechowych oczach – trwa do dziś. Nie nadszarpnęły jej nawet lata rozłąki, kiedy Kasia wyjechała z rodzicami za granicę.

Ale do tego jeszcze wrócę.

Kiedy zdałam do V klasy, zaczęło się robić coraz trudniej. Nowa wychowawczyni stawiała głównie na rywalizację, której ja nie zawsze mogłam sprostać. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zaczęły się konflikty w klasie, konfrontacje, niczemu niesłużące porównania z innymi uczniami, a czasem nawet wyśmiewanie moich prac na forum całej klasy. Do szkoły przychodzili rodzice, interweniował psycholog, ale to niewiele pomagało. Mój koszmar skończył się dopiero w VIII klasie. Chyba wszyscy wtedy po prostu dojrzewaliśmy. Moi koledzy wytrwale nosili za mną ukochany czarny tornister ze skóry. Byłam dumna, bo był taki, jak tornister mojej siostry. Ubierała się na czarno i zdawała maturę. Była więc idealnym wzorem do naśladowania. Nie musiałam dźwigać tornistra i wcale nie wiązałam tego z moją niepełnosprawnością. Do domu często odprowadzali mnie koledzy albo kogoś znajomego spotkałam po drodze. Czułam po prostu, że jestem lubiana. Uwielbiałam wpadać do sklepu muzycznego, którego właścicielami było sympatyczne, młode małżeństwo. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Podzielali moją muzyczną pasję. Moje sobotnie, wolne wieczory często spędzałam właśnie z nimi. Nikt nie skupiał się na moich ograniczeniach, nikt o nic nie pytał. Znów uczyłam się, co tak naprawdę jest ważne.

Miłość do muzyki wyniosłam z domu. Mama słuchała Abby, Anny Jantar, Alibabek czy Czerwonych Gitar. Ja kochałam Beat­lesów, co w erze Jacksona czy Sabriny nie spotykało się z powszechnym zrozumieniem, ale czasem mimo wszystko wywoływało rodzaj respektu. A już na pewno mogłam liczyć na wspólny język z siostrą i jej rówieśnikami. Bardzo byłam z tego dumna.

Coraz częściej docierało do mnie, że nieuchronnie zbliża się koniec szkoły. A ja miałam dobre układy w klasie, ale nie najlepsze wyniki w nauce. Kiedy to wspominam, przychodzi mi do głowy tylko jedno. Brakowało mi motywacji. Często też nie pomagała mi opinia części nauczycieli, którzy niejednokrotnie moje osiągnięcia w nauce oceniali przez pryzmat wcześniejszych niepowodzeń. Na niczym mi więc specjalnie nie zależało. Na lekcjach polskiego często wagarowałam. Bałam się polonistki, mimo że mój Tata osobiście pilnował, bym czytała lektury. Najdziwniejsze było to, że wcześniej zawsze lubiłam lekcje polskiego. Miałam jednak kłopoty z gramatyką, a nikt nie był w stanie skutecznie mnie do niej przekonać. Pamiętam dokładnie pewien poranek. Zamiast na lekcję polskiego wybrałam się na spacer po mieście. Patrzyłam na moje czarne tenisówki ze srebrną nitką, które dostałam od siostry. Wiedziałam, że kiedy moje poranne spacery wyjdą na jaw, będzie awantura. Jednak strach przed kolejną dwóją był silniejszy. I to przekonanie, że nawet jak się staram, to i tak nic to nie zmienia, więc po co? Wiedziałam też, że Poradnia Wychowawczo­ Zawodowa wydała mi zaświadczenie uprawniające do składania dokumentów do szkoły średniej bez konieczności zdawania egzaminów wstępnych. Wizyta w Poradni mnie i Mamę dużo kosztowała. Starsza kobieta w szaro­ burym fartuchu, z rudym kokiem na głowie i w wielkich trepach na nogach po krótkiej rozmowie wydała swój wyrok: zawodówka! Do wyboru, jeśli pamięć mnie nie myli, miałam profesję introligatora i kaletnika. A ja się uparłam, że pójdę do liceum. Moi bliscy zawsze wierzyli we mnie, znali moje możliwości, mając świadomość moich realnych ograniczeń. To nie pozwalało mi wątpić w samą siebie i w to, że mimo niepełnosprawności mogę wiele osiągnąć. Choć nie znaczyło to, że będzie łatwo. Nigdy nie było. W pewien piątkowy poranek, który również doskonale pamiętam, szłam przez miasto i obiecałam sobie, że jak tylko pójdę do liceum, udowodnię wszystkim, na co naprawdę mnie stać.

Ale koniec szkoły podstawowej to także sporo wylanych łez. Przecież nie chodziło tylko o koniec moich kłopotów z nauką, ale także o to, że MY, to znaczy nasza, moja klasa mieliśmy się rozstać. A to nie było łatwe. Tym bardziej że im bliżej końca, tym mocniej zżywałam się ze wszystkimi. Długo będą w mojej pamięci ogniska w ogrodzie, pieczone kiełbaski, nasze prywatki, które organizowaliśmy w salonie, u mnie w domu. Nikogo nie dziwiło, że lubię tańczyć, a ja się nie wstydziłam. W każdym razie nie bardziej niż przeciętna nastolatka w moim wieku. Dziś wiem, że tak wygląda prawdziwa akceptacja. Zdając sobie sprawę z mojej niepełnosprawności, na co dzień o niej nie myślałam. Byłam jak inne dziewczyny w moim wieku, które dużo czasu spędzały przed lustrem lub szafą pełną ciuchów. Sporo podbierałam Beacie. Potem stosowałam już taktykę oficjalnej pożyczki lub wymiany. Dorastałam…

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama