Życie psalmami opisane

Świadectwo osoby, która zaczęła życie od nowa po terapii antynarkotykowej

Otwórz moje wargi, Panie,
a usta moje będą głosić Twoją chwałę.

(Ps 51,17)

O Tobie mówi moje serce: „Szukaj Jego oblicza!”
Szukam, o Panie, Twojego oblicza,
swego oblicza nie zakrywaj przede mną.

(Ps 27, 8-9)

Kiedy cztery lata temu opuściłem Ośrodek Rehabilitacji Narkomanów i zamieszkałem w mieszkaniu readaptacyjnym, zacząłem szukać sposobu, który pozwoliłby mi nigdy więcej nie powrócić do brania narkotyków. Lęk przed „braniem” był olbrzymi, jednak już wówczas wiedziałem, że nie mogę na nim opierać mojej trzeźwości. Zadawałem sobie pytanie, jak się odnaleźć w bezlitosnym i pełnym egoizmu świecie, w którym wszystko jest przypadkowe i nic nie ma sensu? W Boga nie wierzyłem, ludziom nie ufałem, a na sobie nie mogłem polegać.

Trudno zaczynać życie od nowa, gdy jest się po czterdziestce — bez pieniędzy, bez rodziny, bez mieszkania, bez pracy, bez wiary. Budziły się we mnie wątpliwości, czy potrafię zapomnieć o przegranym życiu, o krzywdach, które wyrządziłem, czy znajdę przebaczenie. Nosiłem w sobie poczucie winy, obawę i wstyd, który bardzo często mnie paraliżował. Nie wiedziałem, w jaki sposób zmniejszyć lęk przed ludźmi, światem, przyszłością i jak oderwać się od przeszłości, która dopiero teraz zaczynała dawać o sobie znać, powodując wieczne napięcie i olbrzymi stres. Do tego dochodziły kłopoty ze zdrowiem i brakiem ubezpieczenia. Ciągle jeszcze kulałem, a zachwiania równowagi, których doświadczałem, stały się przyczyną wielu bolesnych upadków podczas rowerowych wypraw.

Poczucie winy i wstyd utrudniały mi kontakt z moimi dziećmi. Dwie córki, które bardzo kocham, wraz z moją byłą żoną mieszkają koło Szczecina. Spotykałem się z nimi, ale podczas tych spotkań nie potrafiłem być naturalny i cieszyć się wspólnie spędzanym czasem. Cóż bowiem mogłem im zaoferować? Wizytę w Ośrodku? Nie miałem pieniędzy nawet na alimenty, które były wypłacane z Funduszu Alimentacyjnego. Czułem, że jestem przegrany, a ludzi nawet w myślach nazywałem „oni”, siebie do nich nie zaliczając.

Jeszcze w czasie pobytu w Ośrodku Rehablitacji zacząłem uczęszczać na wykłady księdza Zdzisława Pawłowskiego. Wykłady bardzo mi się podobały, a i prowadzący, „pomimo tego, że ksiądz”, wzbudził moje zaciekawienie, zaufanie i szacunek. Zdecydowałem się więc poprosić go o rozmowę, sam jeszcze nie wiedząc, czego naprawdę chcę i oczekuję.

Kosztowało mnie to bardzo wiele. Pochodziłem z rodziny, gdzie żywe były przekonania i tradycje ateistyczne. Mój ojciec był wysokiej rangi oficerem politycznym. Ochrzczony zostałem w tajemnicy przed nim, gdy kiedyś jako dziecko przebywałem u mojej babci. Później nie miałem kontaktu z Bogiem i Kościołem. Byłem negatywnie nastawiony do praktyk religijnych, a w całej historii Kościoła widziałem jedynie zło. W tej sytuacji sama myśl, że mógłbym skorzystać z pomocy księdza, sprawiała, że czułem się jak zdrajca wyrzekający się samego siebie, swoich przekonań, historii, rodziny... Wydawało się jednak, że nie mam innego wyjścia. Musiałem zmienić moje życie i nie mogłem w tych zmianach kierować się swoimi przekonaniami, gdyż już raz mnie zawiodły. Do tej pory korzystałem z pomocy grup Anonimowych Narkomanów i wszystkiego, co miał do zaoferowania Ośrodek, jednak czułem, że to za mało. W dalszym ciągu odczuwałem pustkę, a jednocześnie obudziła się we mnie potrzeba, aby moje życie stało się naprawdę w pełni nowe.

Podczas pierwszej rozmowy z księdzem Pawłowskim szybko pożałowałem kroku i pomysłu zaproszenia go do siebie. Byłem bardzo spięty. Siedziałem, nie wiedząc, co mam powiedzieć i jak się mam zachować. Napięcie bardzo taktownie rozładował ksiądz, proponując swoją pomoc i przewodnictwo duchowe. Zaczęliśmy więc spotykać się raz lub dwa razy w miesiącu. Był to dla mnie bardzo trudny czas. Odpowiadając pisemnie na pytania, które podczas rozmów ze mną sugerował ksiądz Pawłowski, napisałem coś w rodzaju książki. To, co napisałem, poraziło mnie swoją prawdą, odsłaniając znacznie więcej niż zapiski, w których wcześniej próbowałem zawrzeć moją historię. Odsłonił się bolesny dramat, a także olbrzymia pustka i miałkość mojego życia. Wiedziałem, że tej pustki i tej miałkości nie zdoła już zmienić żadne kłamstwo.

Na jednym ze spotkań, na którym odbyłem spowiedź z całego życia, ksiądz Zdzisław zaproponował, abym przyjrzał się mojemu życiu jeszcze raz poprzez lekturę Psalmów. Opisanie życia wersetami Psalmów stało się ciekawym doświadczeniem i olbrzymim przeżyciem. Czytałem Psalmy kilkakrotnie, podkreślałem niektóre wersety, przepisywałem je, uczyłem się fragmentów na pamięć, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo pasują do mojego życia. Roman Brandstaetter pisał w Opowieściach biblijnych, że oglądając kiedyś reprodukcję malarstwa, poczuł, że ludzka twarz na obrazie należała do Boga. Ta nie najlepszej jakości reprodukcja sprawiła, że w świadomości pisarza Chrystus-człowiek zmienił się w Chrystusa-Boga. W moim wypadku rolę takiego katalizatora spełniły Psalmy. Mimo że powstały dwa i pół tysiąca lat temu, wyśpiewywały również moją historię. Odnalazłem w nich cały mój ból i wstyd, również mój dramat i ciężar, którego nie umiałem unieść: Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, / pośmiewisko ludzkie i wzgardzony przez lud. / Szydzą ze mnie wszyscy, którzy na mnie patrzą, / rozwierają wargi, potrząsają głową (Ps 22, 7-8).

W przeciwieństwie do pięknych obrazów Andrzeja Strumiłły inspirowanych Biblią, które były zatytułowane urywkami Psalmu 22, w moich obrazach, które odnajdywałem w Psalmie 22, nie było piękna — delikatnych brązów, żółcieni i lśnień złota. Dochodził w nich do głosu ból: Nie ma w mym ciele nic zdrowego wskutek Twego zagniewania, / nic nietkniętego w mych kościach wskutek mego grzechu. / Bo winy moje wyrosły ponad moją głowę, / gniotą mnie jak ciężkie brzemię. / Cuchną, ropieją me rany / na skutek mego szaleństwa./ Jestem zgnębiony, nad miarę pochylony,/ przez cały dzień chodzę smutny./ Bo ogień trawi moje lędźwie / i w moim ciele nie ma nic zdrowego. / Jestem nad miarę wyczerpany i złamany;
/ skowyczę, bo jęczy moje serce
(Ps 38, 4-9).

Potrafiłem całymi godzinami czytać Psalmy i spisywać z nich moją historię. Każdy dzień nimi zaczynałem i kończyłem. Wstydziłem się modlić i bardzo się bałem, że ktoś zobaczy mnie klęczącego. Nie potrafiłem też nazwać tego, co się we mnie działo, gdy w tych wersach odnajdywałem swoje losy.

Poza Biblią czytałem wiele książek, które potwierdzały kierunek mojej refleksji nad życiem. Bardzo ważne były dla mnie następujące pozycje: Pierre Talec Bóg przychodzi z przyszłości, Francois Varillon Pokora Boga, ks. Józef Tischner Miłość nas rozumie, Anthony de Mello Pokora Boga oraz Kontakt z Bogiem, Roman Brandstaetter Opowieści biblijne, Siostra Emanuel Medjugorie, lata dziewięćdziesiąte.

Powoli zaczynałem się czuć dobrze wśród ludzi wierzących. Przestawały razić mnie ich wyrażenia i zachowania i coraz częściej znajdowałem z nimi wspólne tematy. Ukończyłem kurs Alfa, przeżyłem odnowienie w Duchu Świętym, jednak nie potrafiłem zaangażować się w działalność wspólnoty. Bardziej pochłaniała mnie praca z dziećmi niepełnosprawnymi w programie „Terapia przez sztukę”, warsztaty pracy twórczej w Ośrodku Rehabilitacji Narkomanów oraz zajęcia w szkole i korepetycje (wszystkie prace wykonywałem na umowę-zlecenie, gdyż nie mogłem znaleźć stałej pracy). W tym czasie dużo pisałem o sztuce, o sobie, o moim rozumieniu wątków biblijnych, jednak ciągle nie mogłem pozbyć się wątpliwości, pytań i automatycznie rodzącej się w mej głowie krytyki. Pomimo otaczających mnie ludzi, byłem i pozostałem nadal osobą samotną, z trudnością nawiązującą przyjaźń. W momentach gorszego samopoczucia boję się ludzi i źle się wśród nich czuję. Wówczas wydaje mi się, że nikt nigdy nie może mnie zrozumieć, a ja sam skazany jestem na samotność. Wracają mi myśli i uczucia z czasów moich wcześniejszych fascynacji postaciami z powieści Wilk stepowy oraz Obcy. Gdy byłem młody, książki te bardzo mi imponowały. Dotyczyło to także filozofii „Beat Generation” (straconego pokolenia) z Ginsbergiem, Kerouacem, Dylanem i Thomasem, która stała się moim udziałem i moim przekleństwem. Do dziś trudno mi się od niej uwolnić. Powracają uczucia pustki, opuszczenia i bezsensu oraz myśli, że człowiek skazany jest na samotność, cierpienie i ból, gdyż całe życie pragniemy szczęścia i dążymy do niego, a konsekwencją całego mozołu jest śmierć.

Właśnie Psalmy (chociaż nie za pierwszym razem, gdy je czytałem), pozwoliły mi odnaleźć w sobie nadzieję, a właściwie odnaleźć ją w Bogu. Do dziś jednak mam trudności z jednoznacznym określeniem, co w moim życiu zależy ode mnie, a co od Boga. Na ile moje życie jest zdeterminowane? Kiedy czuję się źle, wydaje mi się, że nic ode mnie nie zależy, a ja jestem pyłkiem, drobiną, chwilą, mgnieniem. Wówczas jest mi przykro, że Pan Bóg zgotował mi takie życie. W momentach dobrego samopoczucia, gdy nie jestem uwięziony w moich emocjach, lękach i niemożnościach, zaczynam odczuwać radość wolności, jaką dał mi Bóg. Wówczas znowu rodzi się nadzieja, która — jak mówiła słynna tancerka Isadora Duncan
— „jest rośliną trudną do wyplenienia. Można nie wiem ile odrąbać gałęzi i zniszczyć, a zawsze będzie wypuszczać nowe pędy”. Czytając Psalmy, zacząłem w sobie budować taką właśnie nadzieję: Nie wspominaj grzechów mej młodości ani moich przewin, / ale o mnie pamiętaj w Twojej łaskawości / ze względu na dobroć Twą, Panie! / (Ps 25, 7): O Tobie mówi moje serce: „Szukaj Jego oblicza!” / Szukam, o Panie, Twojego oblicza,
/ swego oblicza nie zakrywaj przede mną /
(Ps 27, 8-9).

Powoli w moim myśleniu i odczuwaniu zachodziły zmiany. Chwilami miałem wrażenie, że jestem „brakiem”, odrzutkiem, pomyłką Pana Boga, aż wreszcie któregoś dnia uświadomiłem sobie, że mam duszę, że jest we mnie coś, co nie należy tylko do mnie. Jeżeli ta cząstka mnie jest czysta, to i ja czuję się szczęśliwy. Zacząłem odczuwać radość z przyjmowania komunii świętej i delikatny żal, gdy grzechy nie pozwalały mi w pełni uczestniczyć w Eucharystii.

Któregoś dnia, gdy siedziałem i myślałem o moim życiu, z olbrzymią siłą dotarło do mnie przekonanie, że Bóg istnieje, a świat jest logiczny i celowy. Radość, jakiej wówczas doświadczyłem, sprawiła, że zacząłem inaczej odbierać rzeczywistość. W trudnych chwilach, których liczba zresztą wcale się nie zmniejszyła, dociera do mnie świadomość, że trudy czemuś służą, że mają swój cel, a ja jestem w stanie wiele zmienić. W takich momentach modlę się fragmentem Psalmu 42: Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, / i czemu jęczysz we mnie? / Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać: / Zbawienie mego oblicza i mojego Boga / (Ps 42, 6).

Dziś wiem, że istnieje rzeczywistość, do której jeszcze nie dotarłem. Jest ona nie odkrytą częścią mnie samego, dobrą stroną, jaką Bóg zadaje każdemu człowiekowi. W tej rzeczywistości nie ma miejsca na lęk, obawy przed ludźmi, pustkę i samotność, a oblicze Boga jaśnieje przede mną. Wiem, że wszedłem na dobrą drogę. W moim wypadku nie jest ona łatwa i prosta, często grzech jest dla mnie jeszcze zbyt atrakcyjny. Często nie potrafię zrezygnować z różnych pokus, ale doświadczyłem już chwil, w których — po spowiedzi czy komunii świętej — jestem radosny i spokojny. Zacząłem do tych chwil tęsknić i dążyć do nich.

Kiedyś, gdy szedłem na wykład do Ośrodka Rehabilitacji Narkomanów, dotarło do mnie, że już nie potrafię wyobrazić sobie świata bez Boga, a nawet gdybym potrafił, to taki świat wydawałby mi się obcy i zupełnie niezrozumiały. Zadałem sobie wówczas pytanie, w jaki sposób do tej pory wytrzymywałem w tak dziwnym i nielogicznym świecie, i udzieliłem sobie odpowiedzi: „Nie wytrzymywałem”. Również, gdy kiedyś w pracy nawiązała się jakaś rozmowa o wierze, Kościele, Bogu, zadziwiła mnie naturalność, z jaką mówiłem o mojej własnej wierze, o tym, jak widzę obecność Boga w Kościele i z jaką łatwością odnajduję Go w swoim życiu. Słuchając wówczas narzekań i utyskiwań moich kolegów, odnajdywałem w sobie spore pokłady optymizmu i życzliwego stosunku do otoczenia. Pięć lat temu rozumiałem ich bardzo dobrze, dostrzegłem więc drogę, jaką od tamtego czasu przeszedłem. I chociaż na pozór w ciągu tych pięciu lat niewiele się w moim życiu zmieniło — nadal nie mam stałej pracy, rodziny, mieszkania i nadal brakuje mi pieniędzy, to przecież odnajduję w codzienności radość i nadzieję oraz dostrzegam ludzi mi bliskich.

Pewnego dnia opowiadałem koleżance o moich zwątpieniach i o trudnościach, które napotykam w codziennym życiu wiarą. Wstydziłem się ich nieco, a ona wtedy powiedziała: „Nie bój się. Jezus już cię wybrał”. Do tej pory myślałem, że to ja Go wybrałem, tymczasem przyglądając się drodze, którą przeszedłem, widzę, że w istocie jestem najsłabszym ogniwem łańcucha ciągnącego mnie do przodu. To ja najczęściej zawodzę, najczęściej uciekam, najczęściej wątpię i popełniam błędy. Wielokrotnie natomiast zdarza się, że trudne sprawy rozwiązują się poza mną, bez mojego udziału, niby przypadkowo... Ja jednak już nie wierzę w przypadki.

Wielu ludzi, wiele zdarzeń, wiele obrazów spowodowało, że myślę dziś o sobie jako o człowieku głęboko wierzącym i jestem przekonany, że to właśnie brak Boga był przyczyną olbrzymiego dramatu, jakiego doświadczyłem. Jednak to już zupełnie inna historia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama