Nasz obecny kryzys

Fragmenty książki "Drzewo ma jeszcze nadzieję"

Nasz obecny kryzys

Tomáš Halík

Drzewo ma jeszcze nadzieję

Kryzys jako szansa

ISBN: 978-83-240-1412-5
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Nota wstępna
Nasz obecny kryzys
Nadzieja dla wszystkich?
Mowa z wichru i burzy

NASZ OBECNY KRYZYS

Dwa zjawiska są dziś tak często i w tylu miejscach świata wymieniane, że skłonni jesteśmy im przypisać planetarny, globalny charakter; rodzą ponadto pytanie, czy można je określić biblijnym językiem jako znaki czasu. Chodzi o „powrót religii” i „kryzys”.

Jeśli oba te tematy powierzymy mediom, ryzykujemy, że to, co istotne, pozostanie ukryte we mgle płynnych dziennikarskich haseł. Ale także wtedy, gdy stają się przedmiotem empirycznego badania nauk społecznych, czujemy, że stale tam czegoś brakuje: uczciwej analizy teologiczno-filozoficznej oraz diagnozy duchowej.

Co oznacza „powrót religii”? Co właściwie powraca? Religia czy wiara, duchowość, pobożność, moralna odpowiedzialność, pytania o sens ostateczny czy potrzeba świętych rytuałów? Czy powraca rzeczywiście coś, co już było, czy raczej w miejsce religii tradycyjnych wkraczają zjawiska, które to, co zwykliśmy nazywać religią, przypominają jedynie z daleka lub przejmują tylko niektóre z opuszczonych przez nią ról? Czy nie chodzi tu w końcu o proces, który dokonuje się nie na światowej scenie, w „obiektywnej rzeczywistości”, lecz wyłącznie w głowach zachodnich intelektualistów, którzy przestali religię lekceważyć, odłożyli jako bezużyteczne okulary teorii o sekularyzacji, nieuchronnej desakralizacji świata (owo samospełniające się proroctwo, „pobożne życzenie” bezbożnych), i zaczęli dostrzegać to, czego tak długo nie zauważali? Cóż jednak takiego musiało się wydarzyć, by religia na nowo stała się tak poważnym tematem, że o naszej epoce wielu mówi dziś jako o „epoce postsekularnej”? Czy to „religia” przybiera na sile, czy tylko budzi się zainteresowanie nią — i na jakich aspektach wielowarstwowego świata religii owo zainteresowanie się koncentruje?

Jeśli uznamy, że nasza epoka rzeczywiście przynosi coś nowego, jak na przykład rosnący wpływ religii na politykę, repolityzację tradycyjnych religii, zaskakujący sukces misyjny chrześcijaństwa ewangelikalnego, nasilenie się tradycjonalistycznych i fundamentalistycznych nurtów wewnątrz religii oraz pragnienie doświadczeń duchowych, któremu wychodzi naprzeciw zróżnicowana scena „nowych ruchów” czy nowych składanek, łączących fragmenty starych tradycji ze współczesnymi elementami psychoterapii — powstaje pytanie, czy to wszystko można sprowadzić do wspólnego mianownika i mówić o „powrocie religii”.

Podobnie wieloznaczny jest drugi temat: kryzys. O jakim kryzysie dziś właściwie mówimy? W czasie gdy piszę ten tekst, wyraz „kryzys” (chyba najczęściej wypowiadane słowo publicznego dyskursu ostatnich lat) pojawia się przeważnie w związku z ekonomią — kryzys systemu bankowego z epicentrum na Manhattanie przerodził się u schyłku pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku w światowy kryzys finansowy i gospodarczy, grożący rozpętaniem kryzysów społecznych i politycznych. Czy jednak kryzys ten nie sięga jeszcze głębiej niż tam, dokąd potrafią dotrzeć analizy ekonomistów i politologów?

I nawet gdyby obecna gorączka przeszła równie szybko i nagle, jak się pojawiła, co obiecują niektórzy optymiści, to czy nie będzie to tylko zniknięcie jednego z symptomów choroby, która trwa i w każdej chwili może znowu wybuchnąć, objawić się gdzie indziej i w inny sposób, tak jak się to dzieje w przypadku rozpowszechnionych dziś chorób nowotworowych? Czy współczesny kryzys gospodarczy nie jest tylko jednym z przejawów przewlekłego kryzysu nowoczesności, o którym zachodni myśliciele mówią już od dziewiętnastego wieku — praktycznie od chwili, kiedy krwiożerczość jakobińskiej fazy rewolucji francuskiej zachwiała oświeceniowym optymizmem, aż po myślicieli postmodernistycznych, którzy wykazali, w jaki sposób jednostronność nowożytnego racjonalizmu przekształciła się w destrukcyjny totalitaryzm oraz manipulację przyrodą, ludźmi i historią? I czy któraś z owych wielu form „postmodernizmu” zaproponowała jakiś uzdrawiający środek?

Tk wiele uwagi poświęcono obecnemu ekonomicznemu aspektowi owego kryzysu być może dlatego, że boleśnie dotyka on materialnego standardu wielu ludzi i wstrząsa podstawami życia społecznego, ale także dlatego, że kwestionuje sam „moneyteizm” (religię pieniądza), który w toku rozwoju nowożytnego kapitalizmu wyparł po cichu monoteizm tradycji judeochrześcijańskiej. Rozum naukowy, który wydawał się potężnym pretendentem do Bożego tronu, i nauka, uważana za „cel sam w sobie”, stopniowo stały się jedynie środkiem; natomiast zysk i pieniądz, przeciwnie, ze środka stały się celem, wystarczającym i wszystko usprawiedliwiającym celem najwyższym. Na przykład dzisiejsze badania w wielu dziedzinach już od dawna nie mają ambicji ani woli, by realizować tęsknotę ludzkiego ducha do poznawania prawdy, jak to patetycznie deklarował racjonalizm wczesnego oświecenia, ale posłusznie pełnią funkcje dyktowane ekonomicznymi lub politycznymi interesami swoich mecenasów (najwyraźniej widać to chyba na przykładzie manipulacji badaniami medycznymi w interesie firm farmaceutycznych). Zysk stał się prawdą nauki.

Ta rewolucja w sferze wartości niepostrzeżenie zmieniła świat: coraz to nowe, coraz większe obszary rzeczywistości stawały się rzeczami, których nie trzeba już szanować jako partnerów, lecz można postępować z nimi swobodnie, jak z przedmiotami; traktować je jako wymienialny towar. (Trend ten stopniowo zawładnął także stosunkiem do ludzkiego życia: w twierdzeniach zwolenników aborcji pojawił się argument, że ludzki płód jest „częścią brzucha”, z którym można dowolnie obchodzić się jak z rzeczą, a już szczytem wszystkiego są propozycje inżynierii genetycznej, by pod szyldem „człowiek” wprowadzać na rynek znacznie bardziej efektywne produkty niż przestarzały gatunek Homo sapiens).

Obficie komentowany krótki fragment pracy Waltera Benjamina Kapitalizm jako religia powinien być dziś na nowo uważnie czytany: Benjamin pokazuje, że istotą kapitalizmu jest oferta „odkupienia permanentnej winy/zadłużenia” (słowo „grzech” w wielu językach — zobacz łacińskie słowo „debitum” czy niemieckie „Schuld” — znaczy „dług”). W obliczu obecnego kryzysu głos chrześcijaństwa nie powinien jedynie powtarzać oklepanych frazesów nieskutecznego moralizatorstwa o kapitalizmie jako kulcie mamony i złotego cielca, lecz pokusić się o głębszą teologiczno-religioznawczą analizę finansowego panteizmu dzisiejszego świata. Pieniądz stał się bowiem naprawdę sakramentem burżuazyjnego świata, „widzialnym znakiem niewidzialnej łaski”, zapewniającym uczestnictwo we wszystkich błogosławieństwach życia społecznego (a w tym sensie inwersją czy karykaturą chrześcijańskiej teologii sakramentu i łaski — wartości „danych darmo”).

Autor tego spostrzeżenia Hans-Joachim Höhn dodaje jednak, że do ubóstwienia ekonomii przyczyniło się w pewnej mierze także chrześcijaństwo przez ekonomizację swojej teologii (przypomnijmy naukę „wykupnej wartości ofiary Chrystusa”, zwłaszcza w wersji Anzelma „o spłaceniu długu diabłu”) i przez praktykę (odpusty, intencje mszalne itp.). Droga od Vergelts Gott do Vergotts Geld nie jest ponoć aż tak daleka!

* * *

Naprawdę nie mogę wyzbyć się myśli, że aktualne problemy naszych czasów — nie tylko trudności ekonomiczne, ale i terroryzm, skutki zmian klimatycznych, pandemie chorób zakaźnych, a także utrata odpowiedzialności za możliwe konsekwencje niektórych eksperymentów naukowych — zaskakująco często przypominają przebieg choroby nowotworowej lub uzależnienia od narkotyków: po okresach pozornego spokoju wciąż na nowo przychodzi recydywa. Mogę wzbogacić to porównanie o własne doświadczenia z posługi duszpasterskiej w towarzyszeniu ludziom cierpiącym na nowotwór i ze swojej praktyki klinicznej na oddziale uzależnień od narkotyków.

Po tym jak przez moją ordynację przeszło kilka tysięcy osób uzależnionych od alkoholu i innych używek, wiem przede wszystkim, że uzależnienie jest zjawiskiem wielowarstwowym. Wiele instytucji miało ambicję jego wyjaśnienia i zlikwidowania. Czy jest to „grzech”, czy „problem społeczny”, czy „choroba”? Każda z tych etykietek jest sama w sobie niewystarczająca i myląca. Pojęcie grzechu z winy pewnych chrześcijańskich moralizatorów — których tak drastycznie chłostał Nietzsche — zostało do tego stopnia zdyskredytowane, że dziś już niemal nie można go używać, nie narażając się na poważne nieporozumienia poza „grą językową” tradycyjnej retoryki katolickiej; każde inne użycie wymaga dokładnej teologicznej reinterpretacji. A równocześnie mówienie o uzależnieniu od narkotyków jedynie jako o „problemie społecznym” czy „lekarskiej diagnozie” (jednostce nosologicznej) prowadzi ku błędnej interpretacji, że mamy do czynienia z czymś, co leży całkowicie poza moralną odpowiedzialnością człowieka, który popadł w uzależnienie, i że główną odpowiedzialność za powstanie owego uzależnienia ponosi społeczeństwo, zaś główna odpowiedzialność za leczenie spoczywa na terapeucie. Owszem, potrafię sobie wyobrazić takie teologiczne pojęcie grzechu, które wskazuje, iż grzech nie jest jedynie indywidualnym czynem człowieka, ale że ludzka wina bywa często wpleciona w „grzech społeczny” i „grzeszne struktury społeczne” (co nie znaczy, że człowiek zostaje w ten sposób zredukowany do biernego obiektu stosunków społecznych), i które podkreśla, że Jezus przyszedł rzeczywiście leczyć grzeszników, a nie gładko moralizować, potępiać i zatracać. Potrafię sobie także wyobrazić punkt widzenia socjologii, która osądzając uzależnienia jako zło społeczne, przypatruje się również temu, co dzieje się w „mikroklimacie” indywidualnego losu, który wprawdzie podlega wpływom społeczeństwa, ale przecież nie jest nieuchronnie zdeterminowany. I potrafię sobie w końcu wyobrazić również punkt widzenia medycyny — taki, do którego najbliżej jest chyba logoterapii Viktora Frankla i jego uczniów — poważnie traktujący także duchowy i moralny aspekt „choroby” i dostrzegający w terapii podobieństwo do opieki duszpasterskiej (por. „lekarską troskę o duszę” Frankla, Ärztliche Seelsorge).

Jeszcze jedną rzecz uświadomiłem sobie jednak podczas wielu lat pracy z osobami uzależnionymi: w wielu wypadkach uzależnienie jest jakąś formą nieujawnionego i przedłużanego samobójstwa. Człowiek w jakimś momencie utracił wolę życia, utracił prawdziwą nadzieję — na skutek jakiejś nie przezwyciężonej traumy, życiowego uszczerbku, nie rozwiązanego konfliktu czy nie wybaczonej winy, balastu, który wypchnął jedynie do podświadomości — sam siebie powoli za pomocą narkotyku likwiduje, a wszelkie próby leczenia czy „poprawy” są jedynie odkładaniem ostatecznego fiaska. Jeśli człowiek nie zmieni dogłębnie swojego stosunku do życia, jeśli ukrywanej rezygnacji i autodestrukcji nie przeciwstawi nadziei i silnej woli życia, życia innego niż do tej pory, to wszelkie próby zachowania abstynencji nie mają szans powodzenia.

Czy jednak w destrukcyjnym procesie uzależnienia od narkotyków nie kryje się niekiedy coś podobnego do powstawania pewnego typu chorób nowotworowych? Również w tym wypadku mamy właściwie do czynienia z wyczerpaniem, załamaniem się systemów odpornościowych organizmu na wszystkich płaszczyznach. Przez takie załamania choroba wybucha albo dochodzi do nawrotu choroby. W rzeczywistości jesteśmy stale zagrożeni chorobą, złośliwa transformacja komórek odbywa się z reguły kilka razy w życiu, zwykle jednak nasz system immunologiczny rozpoznaje owe komórki jako zagrożenie i likwiduje je. Jeśli jest ich w ciele więcej, niż nasz system immunologiczny zdoła zniszczyć, mnożące się komórki trzeba „zatruć” lekami (niekiedy także za pomocą radykalnego zagłodzenia). Jeśli nie tylko interesuje nas choroba nowotworowa jako upośledzenie ciała, ale jeśli szukamy głębiej, znajdziemy niekiedy u podłoża nierozwiązane problemy natury psychicznej, duchowej i moralnej — w człowieku, „w głębi jego duszy”, coś się załamało, a jednym z przejawów i skutków tego załamania może być również fakt, że system immunologiczny po prostu przestaje pełnić swoją obronną funkcję.

Czy coś podobnego nie dokonało się w „ciele i duszy” naszej cywilizacji? Czy dość dokładnie szukaliśmy ewentualnej ukrytej przyczyny, mechanizmu uruchamiającego różne „uzależnienia” i „guzy”, z jakimi tak często spotykamy się w ciele i duszy cywilizacji, której częścią — czy tego chcemy, czy nie chcemy — jesteśmy? Czy nasze zachodnie społeczeństwa nie cierpią na jeszcze bardziej niebezpieczną formę „zadłużenia” niż ta, którą dziś starają się rozwiązać ekonomiści i politycy? Z pewnością istnieją liczne „zaniedbania”, które musimy sobie uświadomić, przyznać się do nich, nazwać je i wyznać — nie po to jednak, żeby się zamęczać spojrzeniem wstecz i szukać winowajców, ale przede wszystkim po to, żeby wreszcie móc pracować nad naprawą, nad terapią.

Jeśli chodzi o leczenie zarówno pojedynczych osób, jak i „chorób cywilizacyjnych”, nie wierzę w amatorskich „cudownych uzdrowicieli” ani w obskurancką „terapię alternatywną” ezoteryków czy spektakularne „cudowne uzdrowienia” w czasie „charyzmatycznych” produkcji na stadionach; „cud” jest czymś, w co można wierzyć i ufać, czego jednak ze względu na charakter sprawy nie można wykalkulować, zamówić czy wymusić. Zawsze ostrzegałbym chorego — przy wszystkich słabościach medycyny, jednostronnie zorientowanej na „remont” ciała — przed nieodpowiedzialnym lekceważeniem klasycznej opieki lekarskiej; często jednak pozostaje jedynie ufność, że prawdziwie odpowiedzialna medycyna potrafi uwzględniać także psychosomatyczne, społeczne i moralne aspekty choroby. Także w przypadku „chorób cywilizacyjnych” trzeba oczywiście wykorzystać wszystko, czym dysponuje „technika” i „chemia”, czyli środki ekonomiczne, polityczne i społeczne. Jednak nawet w takim wypadku nie wolno nam zaniedbywać „logoterapii” — także tutaj mamy często do czynienia z takimi przejawami, jak „utrata woli i sensu” oraz wysychanie źródeł nadziei.

Również obecny kryzys ekonomiczny jest zbyt poważny, by jego uzdrawianie pozostawiać jedynie w rękach ekonomistów, ewentualnie polityków, choć nie możemy lekceważyć ich kompetencji i zdejmować z nich odpowiedzialności. Czekam jednak, kto z ludzi odpowiedzialnych zdobędzie się na odwagę i nazwie po imieniu ów dług, którego obecny kryzys jest jedynie mrocznym przypomnieniem: przypomnieniem mianowicie faktu, że na skutek stylu życia i konsumpcji staliśmy się pasożytami kuli ziemskiej i że jeśli reszta świata zdecyduje się na nasz styl życia (który eksportujemy i propagujemy za pomocą reklam, popkultury i ideologii), dojdzie do totalnego wyczerpania źródeł i absolutnego globalnego krachu. Czy ktoś będzie miał odwagę, a zwłaszcza siłę przekonywania — nie tylko słowami i argumentami, ale nade wszystko osobistym przykładem — potrzebną do tego, by pomóc w odwróceniu steru bez naruszania przy tym kolejnego uświęconego tabu naszej cywilizacji, czyli indywidualnych praw i swobód obywatelskich? I czy nie istnieje niebezpieczeństwo, że wielka liczba ludzi — która nieustannie domaga się swoich praw i swobód, w jakimś momencie niespodziewanie łatwo wyrzeknie się wolności, obciążonej koniecznością podejmowania decyzji między coraz bardziej nieprzejrzystym wachlarzem ofert a ponoszeniem coraz większej i nieogarnionej odpowiedzialności — zacznie podświadomie wypatrywać dyktatora, który zdjąłby z nich owo ciężkie jarzmo wolności i odpowiedzialności?

Chyba każda choroba i każdy kryzys jest także sprawą ducha. Choroba — pojedynczego człowieka i „choroba społeczeństwa” — jest zawsze, jak każdy kryzys, również szansą, jest, mówiąc językiem biblijnym, „nawiedzeniem”. Mircea Eliade zapisał kiedyś w swoim dzienniku: „Choroba jest punktem, w którym kończy się proces integracji osobowości i następuje moment radykalnej transformacji duchowej”. A Thomas Moore, współczesny autor wielu książek na temat życia duchowego, dodaje (swoim typowym estetyzującym stylem i górnolotnym językiem), że choroba ma coś wspólnego z poezją: „Wyraża nurt życia, ale nie wyjaśnia go. Wzywa was, abyście zastanowili się nad swoim sposobem życia, wyśledzili, gdzie wasza dusza jest zaniedbana i na co się uskarża. Jest to czas, kiedy możecie się zastanowić, skąd przyszła choroba i w jakiej mierze odzwierciedla wasz sposób życia lub sposób życia społeczeństwa. Wasza choroba może was ewentualnie wyleczyć z waszych błędnych wyobrażeń, przemawia do was swoją poezją na skraju przyrody i jednoczy was ze źródłem waszego życia. Im więcej cielesnych zdolności wam odbiera, tym bardziej zostajecie napełnieni siłą duszy”. Czy ten niezwykły punkt widzenia może nam pomóc, byśmy jeszcze trochę inaczej zastanowili się nad tym, co mogą nam ujawnić nasze obecne kryzysy i choroby organizmu społecznego, którego częścią jesteśmy?

Na dźwięk słowa „kryzys” natychmiast ze wszystkich stron jak sępy zlatują się religijni i świeccy mesjasze ze swoimi ofertami, prostymi i gwarantującymi receptę na zbawienie. Kryzysy jednak, osobiste i społeczne, nie muszą koniecznie budzić lęku i histerycznej reakcji; kryzysy są naturalnymi przewodnikami życia, są jakby głazami w korycie rzeki, które nurtowi życia nadają spad, dynamizm i urozmaicają go. Życie bez kryzysów i prób byłoby jak leniwy bagnisty potok albo sztuczny zbiornik z zatęchłą stojącą wodą. Nie ma większego sensu ciągłe narzekanie i wypatrywanie sprawców kryzysu w przeszłości (nie do zniesienia jest dla mnie to ciągłe dokopywanie się konserwatywnych katolickich przeciwników nowożytności do Kartezjusza czy Kanta), daremne szukanie drogi powrotnej. Jezus, patrząc na chorego, nie oglądał się wstecz, nie moralizował, nie spekulował, „kto zgrzeszył, on czy jego rodzice”, ale widział chorobę jako wyzwanie do tego, by pomóc człowiekowi, „aby się na nim objawiły sprawy Boże”.

Kryzysy stanowią okazję do wzrostu i dojrzewania, tak jest obecnie i tak chyba było zawsze, łącznie z owym „pierwszym kryzysem zaufania”, a w konsekwencji konfliktem ludzi z Bogiem, o którym mówią pierwsze strony Biblii. Bóg jest na tyle dobrym graczem, że na każdy nasz błędny ruch potrafi odpowiedzieć w taki sposób, by spełniały się słowa „gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”. Nie jest to zachęta dla fałszywych graczy, lecz wyzwanie dla nas, ustawicznych debiutantów, byśmy uczyli się na własnych błędach i odkrywali nowe szanse tam, gdzie ogarnia nas pokusa przygnębiającej rezygnacji.

Kiedy mamy przed oczami dzisiejszy kryzys społeczeństwa, kryzys rodziny, kryzys religii i Kościoła, degradację przyrody i biosfery społecznej, to nie wierzmy tym, którzy w uproszczony sposób sprowadzają wszystko wyłącznie do jednego mianownika i oferują łatwe, szybkie, proste rozwiązania (w tym także wyłącznie duchowe i moralne rozwiązania). Jeśli w niniejszych rozważaniach chcę przede wszystkim skoncentrować się na jednym aspekcie „kryzysu”, nie znaczy to wcale, że jest to aspekt jedyny, a już tym bardziej nie obiecuję, że przedstawię receptę na kompleksowe leczenie. Chcę tylko pilnie zwrócić uwagę, że nie można zapomnieć o jednym: o konieczności przezwyciężenia kryzysu zaufania, o konieczności szukania źródeł nadziei. Czyż już Kierkegaard nie zdawał sobie sprawy, że rozpacz (nieobecność nadziei) jest chorobą śmiertelną? Jeśli człowiek (a także społeczeństwo) nie ma dość zaufania i nadziei (albo gdy w miejsce nadziei pojawia się iluzja), nie będzie miał siły, by wprowadzić w ruch także owe „techniczne środki”, które do opanowania kryzysu są niezbędne.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama