Hildegarda z Bingen

Zawsze potrzebna jest niezwykle długa i głęboka orka serca

Hildegarda z Bingen

Lucia Tancredi

Hildegarda z Bingen

Opowieść o życiu naznaczonym łaską

ISBN: 978-83-7502-287-2
Format: 110 x 180 mm
Ilość stron: 288
Rodzaj okładki: twarda

Na kartach swojej nowej powieści włoska pisarka Lucia Tancredi, autorka biografii św. Moniki, matki św. Augustyna pod tytułem „Ja, Monika”, opowiada niezwykłe dzieje Hildegardy, której intrygująca postać i odkrycia przyrodolecznicze przeżywają w naszych czasach prawdziwy renesans.

Hildegarda uzdrawiała i leczyła, przez co uważano ją, wielką opatkę z Rupertsbergu i Bingen, stroniącą od włosiennic, nawet za czarownicę. Uchodziła za powiernicę cesarza i przewodniczkę tłumów. Bliskie sobie mniszki uczyła, że otacza nas witalność. Dlatego, tłumaczyła, świat nie siwieje. Jej ciało, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, było jej wciąż posłuszne, a ona otaczała je wszelką troską, ponieważ – jak mówiła – było cenną tuniką, którą pewnego dnia będzie musiała zwrócić Stwórcy tak doskonałą, jak w dniu, gdy przyszła na świat. Bez skazy i bez rozdarcia. Taka była Hildegarda. Oto opowieść o jej życiu pełnym tajemnicy i mądrości.

Fragment książki:

1.

Zobaczyłam światło, które oznaczało zbliżający się koniec lata. Moja matka Mechtylda głęboko w sercu uważała, że wkrótce wraz z deszczem, w tym roku zimniejszym niż zwykle, nadejdzie ciemność. Była już stara.

Dziewięć ciąż wyczerpało jej członki i duszę. Kiedy mówiła, jej twarz stawała się kanciasta. Miała dłonie małe i bezwładne, które nie umiały ani podnieść dziecka, ani go pocieszyć. Nawet jej włosy straciły wszelki blask - lniane, wypłowiałe kosmyki, które w dotyku przypominały puch nieopierzonych piskląt. Pogłaskałabym te włosy, ale ona się na to nie zgadzała. Mówiła, że dała już wystarczająco dużo. W sercu nosiła tę samą urazę, co niektórzy robotnicy żyjący w przeświadczeniu, że nie zostali dostatecznie wynagrodzeni. Nigdy się nie uśmiechała. Praw­dę mówiąc, nigdy też nie płakała, jakby wszyst­kie łzy połknęła lub gromadziła pod skórą, gdyż jej oczy z trudem się otwierały ze względu na opuchliznę.

Mój ojciec, Hildebert z Bermersheim, był bóstwem pokrętnym i odległym. Miał w posiada­niu wiele ziem w pobliżu Alzey, w hrabstwie Sponheim, chociaż nie był baronem. Jednak ba­ronowie traktowali go jak sobie równego i za­zdrościli mu rasowych koni o miedzianej grzy­wie, sprowadzonych z Morei. Włosy mojego oj­ca miały kolor czerwony i w odróżnieniu od wło­sów mojej matki nie posiwiały.

Był człowiekiem spragnionym życia, o krew­kim charakterze i gorącym usposobieniu. Moja matka była melancholiczką, a jej krew płynęła wolno, leniwie, co wywoływało u niego taką re­akcję jak mokra bielizna, kiedy włoży się ją na obdartą skórę. Rzadko widywałam ich razem. Ojciec był zapalonym myśliwym i przemierzał wzdłuż i wszerz swoje ziemie, podsuwając dzierżawcom płaszcz do ucałowania. Nie był jednak wyniosły. Wiedział, że nad nim byt król Henryk, arcybiskup Moguncji i Bóg, względem którego czuł się podwładnym. Nie znał ani licz­by, ani imion służby domowej. Jeśli chodzi o los dzieci, uważał, że go zabezpieczył. Z tych, które przeżyły, jeden syn był kanonikiem w Moguncji, drugi w Thaley, natomiast moja siostra była mniszką w klasztorze św. Disiboda.

Również dla mnie znalazł jakieś miejsce. Nie lubił, kiedy kręciłam się w pobliżu, szczebio­cząc. Może dlatego, że powiedziano mu, iż by­łam chorowita i nie przeżyję dzieciństwa. Mój ojciec nie lubił chorych. Ludzie kalecy i pokryci ranami trzymali się z dala od naszych drzwi. Może dlatego nie zwracał na mnie uwagi, ale nie należy obarczać go za to winą. Który dorosły zwraca uwagę na dzieci? Pewnego razu jednak zagorączkował. Rzucał się w łóżku, jakby chciał łapać muchy. Czuwałam przy nim w tych dni­ach, całując jego dłonie, gładząc miedziane wło­sy, które pachniały inaczej niż włosy mojej mat­ki czy piastunki. Jakby zapach ojca nasycony był wonią miejsca, którego nie znałam, gdyż jako chorą trzymano mnie zawsze zamkniętą w do­mu, otoczoną spokojem i powściągliwością.

Cieszyłam się z jego choroby, bowiem w ser­cu wiedziałam, że wyzdrowieje. Tymczasem był tu, otwierając oczy, które stały się duże, wilgot­ne, dobre, potrzebujące. Chciałam, żeby czas się zatrzymał. Byłam jak jego pies, który leżał skulony. Zrozumiałam wtedy, dzięki mądrości właściwej dzieciom, że choroba może być wiel­kim błogosławieństwem. To nie była choroba, która miała trzymać się z dala od drzwi nasze­go domu i która czasami tętniła mi w głowie. W przypadku mojego ojca była rzeczą dobrą, pozwoliła mu skupić się na sercu, na najbliż­szych - po raz pierwszy słyszałam, jak pytał o dzieci - oraz na domu. Już wówczas nie zno­siłam wszelkiego marnotrawstwa. Choroba uczy ciało i ducha właściwiej ekonomii życia. Gdy ojciec wyzdrowiał, znów rzucił się w wir zewnętrznego świata.

W sercu tęskniłam za jego lekkim niedoma­ganiem, które zmorzyłoby go choćby na jeden dzień i przyprowadziło z powrotem do domu.

To były lata marnotrawstwa.

2.

Przyszłam na świat w 1098 roku, kiedy chrze­ścijanie czuli się w obowiązku pomścić przelaną krew Naszego Pana.

Wyruszyły owego roku hordy żołdaków, du­chownych, dzieci, żebraków, kobiet przebranych za mężczyzn i dosiadających koni, z relikwiami świętych wszytymi w przyodziewek i mieczami, ostrymi oszczepami w dłoniach. Prowadził ich Piotr zwany Eremitą. Już wtedy uważano go za świętego. Chodziły za nim tłumy, ludzie wyry­wali sierść muła, którego dosiadał, a następnie sporządzali z niej relikwie. Potem szła szlachta i rycerze z krzyżami wyszytymi na płaszczach i błyszczącymi mieczami. Zmierzali w kierunku Jerozolimy.

W mieście otoczonym pierścieniem murów iskrzyły się kolorowe kopuły. Tam w środku by­ła Jerozolima ze złota, miedzi i światła, skała, z której Bóg stworzył ziemię, płacz drzew edeńskich, pośród których Abraham przygotował ofiarę z Izaaka, Salomon wzniósł świątynię, złe ziarno Adama zostało oczyszczone kropla po kropli krwią Chrystusa. Krzyżowcy pod murami modlili się i płakali. Kopuły rozsiewały złote i wielobarwne blaski. Weszli, żeby pomścić wszelką obrazę, i rzeź nie miała końca. Każdy mężczyzna został przebity mieczem, kobiety by­ły znieważane, po czym ich poćwiartowane ciała wyrzucano na ulice, dzieci topiono w cyster­nach. Rycerze zmierzali do świątyni i do portyku Salomona, brnąc po kolana we krwi. Potem ob­myli się i oczyścili z wszelkiej nieczystości, by przyklękając, ucałować grób Chrystusa. Złą nowinę o poczynaniach krzyżowców w Ziemi Świętej roznosili po naszych terenach doskonali, wręcz nieskazitelni katarzy. Czcili oni Chrystusa, który miał posmak wschodni, baran­ka bez skazy, który nie walczył ze złem, ale skła­dał siebie w poddańczej ofierze.

Katarzy wyrzekali się ziemi, po której chodzi­li, żywili się owocami zbieranymi spod drzew i krzewów, pili mleko migdałowe, mieli jasne szaty, twarze perłowe od postów, lubili surową prostotę domów i zawierali małżeństwa bez połączenia ciał. Nie uznawali odkupienia materii, gdyż ich Chrystus nigdy się nie wcielił, nie nosił sandałów, nie łamał chleba, nie spożywał jagnięciny, nie pił wina, nie wołał z krzyża. To wszystko miało miejsce, kiedy się rodziłam.

Gdzie był Pan, nasz Bóg, tego roku, w którym przyszłam na świat, dziewczynka, pomarszczona jak stara śliwka, wypluty skrzep, bezużyteczna niczym dzban bez dna?

Na Wschodzie rozlegały się modlitwy krzyżowców zanoszone mieczami, na Zachodzie byli słabi katarzy ze swymi modlitwami pełnymi ducha. Słowem, dwie przeciwstawne siły wynikające z jednego nadużycia, z nadmiernej pychy ludzkiej.

W tych niespokojnych czasach Bóg powołał mnie na świat, abym była jak dziesiąta drachma z przypowieści. Któż jej nie zna. Oto pewna kobieta gubi jedną z dziesięciu drachm, zapala światło i przeszukuje starannie cały dom, aż ją znajduje. Potem zwołuje przyjaciółki i sąsiadki, żeby wspólnie z nimi się radować.

Liczba dziesięć jest tą, w której powraca jedność, jest brakującym elementem, który łączy brzegi, żeby pokazać, że wszystko tworzy spójną całość. Jedna jest woda, ziemia, ogień, oddech świata, ziarno, krew. Dziesięć jest pieczęcią, która obejmuje wszystko, jest umiarkowaniem, które nie godzi się na marnotrawstwo.

Byłam dziesiątym dzieckiem, dziesiątą drachmą, która wyszła ze zwiędłego łona matki.

3.

Jak wszyscy mam wspomnienia z beztroskiego dzieciństwa: grzechotki, srebrne dzwonki, złote bryłki, małe błyskotki. Konieczność pozostawania w domu sprawiała, że świat zewnętrzny wyobrażałam sobie zanurzony w tańczącym pyle, który nie był biały, ale kolorowy, jak szlachetny kamień lub kruszec - amarant, szmaragd, lazuryt, złoto. Takie też były kwiaty, które otrzymywałam. Pochodząc ze świata zewnętrznego, dowodziły istnienia tych barw, za każdym razem innych, jakby nawet ziemia przesiąknięta była sokami, lotnym pyłem, którym malarz fresków ozdobił nasze pokoje. Wtedy sądziłam, że na świecie panuje prawo, skraplające, malujące, nasycające noc głosem sowy, a dzień trelami skowronków bądź mową psów, które zawsze umieją wyrazić to, co myślą.

Jednak pewnej nocy - miałam wtedy może trzy lata lub niewiele więcej - zalało mnie światło. Nie otaczało mnie ono z zewnątrz, jak słońce czy lampa, lecz rozpościerało się przed moim wewnętrznym okiem. Obudziłam piastunkę, która spała obok, ale ona niczego nie widziała i potrząsała mną, jakbym zatraciła się w jakimś złym śnie. Ogarnęło mnie to samo przerażenie - zrozumiałam to dużo później, czytając Pismo Święte - które dosięga proroków, kiedy Bóg odsłania ich przeznaczenie. Gdyż to światło, które wyrwało mnie ze snu, wyzywało mnie, znało moje imię, wiedziało, kim mam zostać. Prorocy Boży na początku nigdy nie chcą słuchać. Nie chcą być Głosem, który przemawia do ludzi o twardym karku. Prorocy chcieliby pozostać w zaciszu domowym, natomiast Bóg opróżnia ich życie, jakby to była kieszeń. Jonasz się buntuje i Bóg sprawia, że wpada do wzburzonego morza, gdzie wieloryb najpierw go połyka, a potem wypluwa. Amos mówi: „Nie jestem prorokiem”. A Izajasz woła: „Jak długo jeszcze, Panie?”.

To światło nie było podobne do tego, które odbijało się w moich lusterkach i w kolorowych kamieniach. Wzywało mnie z daleka po imieniu i było prawie jak powietrzny wir. Poczułam wtedy po raz pierwszy, że utraciłam moją dziecięcą naiwność.

Zostałam dotknięta. Nie mogłam być już dłużej beztroską dziewczynką, która ciągnęła po pokojach złotą muchę uwiązaną na jedwabnym sznurku. Wiedziałam, że w nocy to się powtórzy. I tak też się stało. Wróciło Światło i wrócił Głos. Pomagałam piastunce rozesłać łóżko, naciągnąć dobrze lnianą pościel, tak żeby nie pozostała żadna zmarszczka ani fałdka; starałam się robić to jak najwolniej, a potem dopominałam się, by przy mnie czuwała i opowiadała mi historie. A kiedy słyszałam, jak zmęczona zasypiała, miarowo oddychając i zwalniając uścisk, by odejść daleko do krainy snów, czułam się opuszczona, wyrzucona na świat, jak przy porodzie.

Trudziłam się, powtarzałam sobie, że nic się nie wydarzy. W ten sposób nabawiłam się silnych bólów głowy, które nie dawały mi wytchnienia jak sierpniowe cykady, które używają stu żelaznych młoteczków i - jak mogłoby się wydawać - nie mają żadnych potrzeb.

Zdarzyło się, że jednego z nielicznych dni, kiedy powietrze było ciepłe i moja matka miała ochotę wyjść na dwór, pozwolono mi na krótki spacer. Trzymałam piastunkę za rękę i upajałam się intensywnym kolorem zielonego pola, na którym pasły się krowy. Całe niebo było jasne, gdyż wiatr przegonił chmury. Poczułam, że zale­wa mnie Światło, jak kiedy kobiety opowiadają o księżycu pełnym mleka. Jednak tym razem, ponieważ byłam szczęśliwa, nie sprzeciwiałam się, nie stawiałam oporu. Dłoń piastunki była silna i ciepła, roślinność kipiała zielenią, a zwie­rzęta przypominały mi o niewinności obecnej u początków stworzenia. Wszystko to trwało może chwilę. Kiedy świat odzyskał swoje kształ­ty i kolory, wskazałam piastunce palcem i po­wiedziałam: „Spójrz, nianiu, jaki ładny cielaczek, cały biały z brązowymi łatami na pysku, grzbiecie i nogach”. Piastunka wytrzeszczyła oczy, bo widziała tylko ogromną ciężarną krowę, która żuła trawę. W krótkim czasie narodził się cielaczek taki, jakiego widziałam w brzuchu jego matki, z łatami dokładnie w tych miejscach, jak to oznajmiłam.

Szybko rozeszła się wiadomość, że widziałam. Że zasłona świata podnosiła się dla mnie jak kur­tyna, i mogłam zajrzeć poza nią. Od czasu do cza­su któraś ze służących prowadziła mnie do poko­ju, w którym mówiła, że zgubiła grzebień z kości albo pieniążek. Ktoś prosił, żebym wybrała jedną z kart zapisanych porzekadłami niczym proroc­twami. Niektórzy przybywali z daleka. Nagle za­częto traktować mnie jak dorosłą. Ale ja byłam małą dziewczynką, z dziecięcą kołderką, pod któ­rą chowałam się w kącie, żeby płakać. Tak było do czasu, kiedy ten ruch w domu nie stał się uciąż­liwy jak owady, kiedy nie dają spokoju. Nie był to już sekret ukrywany przez służące wśród ku­chennej krzątaniny. Do mojej matki doszły gło­sy, że jestem opętana. Powiedziano jej, że zły duch, dawny wąż, chętnie ostrzy sobie język na kobiety, ale posługuje się też małymi, niewinny­mi dziewczynkami. Albo że to moja choroba sprawiała, iż niewłaściwie używałam rozumu, który jest małpi z natury, wyobrażając sobie cu­da i tworząc wizje. Tego wszystkiego było za du­żo. Moja matka, która patrzyła na życie jak na wyblakły gobelin, nic z tym nie zrobiła. Posłała po mojego ojca, który - jak zwykle niesiony wia­trem - był gdzieś daleko. Jego przybyciu towa­rzyszyły uderzenia końskich kopyt, trzaskanie drzwi i podniesione głosy.

Następnego dnia przywołał mnie, po raz pierwszy patrząc mi prosto w oczy. Zadał mi szereg pytań, a ja odczytałam w jego spojrzeniu, co już postanowił: wyśle mnie gdzieś daleko od domu. W jednej chwili ujrzałam wszystko, co traciłam. Rozesłaną wieczorem na łóżku pościel, która była źródłem wszelkiej mojej przyjemno­ści, obok policzka piastunki, spokojnych wieczo­rów przy ogniu, psiego pyska, opowiadań służą­cych, włosów mojej matki miękkich jak pióra nielotnych ptaków. Upadłam na ziemię. Coś we mnie pękło; podobnie dzieje się, kiedy sen za bardzo się przeciąga, a potem nagle się wstaje. Rozchorowałam się. Dzwoniące cykady męczyły mnie, miałam wrażenie, jakby moja głowa była ptaszarnią. Nie było żadnej części ciała, która by mnie nie kłuła.

Potem zrozumiałam, że wszystko zostało już postanowione. W sercu zdałam się na Światło. Zaczęłam stopniowo się w tym ćwiczyć i podda­łam się, jak ulega się przemożnej senności. Nie było to światło kolorowe, ale biel, która może przeniknąć do samej istoty rzeczy, gdzie nie po­trzeba już koloru.

W ten sam sposób można przyzwyczaić się do ciszy, która tworzy swoją melodię i faluje jak woda, która z natury zmierza do ujścia, czyli do innego przeznaczenia. I tak wyzdrowiałam. Po­stanowiono wtedy, że nadszedł czas, bym ruszyła w drogę.

4.

Zostałam oblatką w klasztorze św. Disiboda. Uczynienie dziecka oblatem oznaczało oddanie go na zawsze. Niektórzy czynili tak, aby wypeł­nić ślubowanie, inni, aby ograniczyć to, czego w domu byto w nadmiarze.

Wiadomo, dzieci jest za dużo, nawet jeśli śmierć pomaga uniknąć marnotrawstwa.

W przypadku niektórych wysoko postawio­nych rodzin, takich jak moja, był to sposób wyśmienity i dobrze widziany, aby córki poślubiły Naszego Pana. Mój ojciec dziesiątą część wszystkich dóbr przekazywał diecezji mogunckiej. Ja, która byłam dziesiątym dzieckiem, stałam się więc dodatkową daniną. Wybaczyłam to moje­mu ojcu niesionemu wiatrem, nieświadomemu kowalowi mojego losu.

Może cierpiał także on razem z moją matką. Więzy krwi wzywają, bardziej niż byśmy tego chcieli; podobnie jest z pragnieniem. Pierwsze noce byty bardzo trudne. Leżałam na posłaniu, które wydawało mi się psim legowiskiem, ma­łym i ciasnym, usłanym kłującymi, nakrochmalonymi prześcieradłami z konopi. Prosiłam o mamę, tak jak prosi się o wodę; nie otrzymu­jąc jednak odpowiedzi, trwałam nieruchomo, a czas zdawał się stać w miejscu. Pomyślałam wtedy, że winnam narodzić się na nowo, bez matki.

Ale nie było to rzeczą dobrą. Dlatego nie lu­bię tych ślubów i nigdy żadnych nie przyjęłam, od kiedy jestem opatką. Nie podobają mi się te dramatyczne rozstania w rodzinach.

Nawet dla małych dziewczynek rytuał był ta­ki sam jak w przypadku pustelnic, które musia­ły umieć umrzeć dla świata. Obcięto mi włosy, które były bardzo długie; spadły dookoła mnie jak ostrzyżone owcze runo. Gdybym beczała, pa­sowałoby to do całości sceny. Ta myśl wywołała u mnie uśmiech. Wikariusz biskupa, który dzier­żył w dłoni zardzewiałe nożyce, dał mi nagle znak oczami i bezceremonialnie zaprowadził mnie do ołtarza, gdzie położyłam się twarzą do ziemi pod czarną tkaniną. Nie wiem, jak długo tam leżałam, podczas gdy wszyscy wokół recyto­wali modlitwy.

W tym strasznym miejscu i czasie, który wy­dawał się nie mieć końca, byłam niczym; niczym nad i pod, niczym w środku.

Potem zawarły się za mną drzwi, żeby już ni­gdy więcej się nie otworzyć. Miałam wówczas osiem lat.

Często exempla zawierają obrazki z życia świętych, którzy już w dzieciństwie znali drogę i śmiało nią kroczyli. Ja tymczasem byłam dziewczątkiem, któremu okrutny łańcuch krę­pował i tak trudny lot. To dlatego Pan pozwolił mi żyć osiemdziesiąt dwa lata. Może dlatego, że potrzebuję dużo czasu, żeby zrozumieć wyda­rzenia i siebie samą. Zresztą miłość nigdy nie przychodzi natychmiast.

Zawsze potrzebna jest niezwykle długa i głę­boka orka serca.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama