Korzenie

Fragmenty książki "Człowiek ośmiu błogosławieństwę, będącej biografią Piera Giorgio Frassatiego

Korzenie

Luciana Frassati

CZŁOWIEK OŚMIU BŁOGOSŁAWIEŃSTW

ISBN: 978-83-7505-744-7
wyd.: Wydawnictwo WAM 2011

Spis wybranych fragmentów
Wstęp - Abp Józef Kowalczyk
Korzenie
„Czy Jezus był sierotą?”

Korzenie

Może się wydawać przesadne czy wręcz ryzykowne twierdzenie, że na dziejach rodziny nieprzeciętnej, jak rodzina Frassatich, przez długie lata ciążył dom.

A jednak to prawda. Na nasze życie duży wpływ wywarła willa zbudowana u podnóża Mucrone, pierwszej góry z całego pasma, które biegnąc od okręgu Biella, gubi się w Dolinie Aosty. Z wysokich okien i rozległych tarasów wzrok obejmuje ogromną przestrzeń, ciągnącą się na południu od Monviso wzdłuż gór Giovi, aż po odgadywaną raczej niż widzianą drogę do Mediolanu. Dom zbudował w Pollone w 1875 r. nasz dziadek ze strony matki, Francesco Ametis, za oszczędności z lat przepracowanych w Peru, i otoczył go obszernym uroczystym ogrodem, tak monotonnym, że aż zaskakujące wydawały się w nim te nieliczne drzewka, które sadził co roku nasz ojciec, Alfredo Frassati.

Ojciec był rodem z Pollone, choć lato spędzał zwykle w pobliskiej miejscowości Cossila; ze skromnego domu matki wędrował do domu swoich starych ciotek, po drodze często wstępował do kuzynów Ametis, żeby poszukać wzrokiem twarzy Adelaidy, i czasem zatrzymywał się trochę dłużej w ogromnej sieni, nigdy jednak nie przeniknął utajonego ducha tych murów i wyrazu twarzy osób, które tam spotykał. Jego wyobraźnia koncentrowała się wyłącznie na jednej z nich. I oto 8 września 1898 r. Alfredo wszedł do willi Ametis jako nowo zaślubiony mąż Adelaidy.

Później, przez całe życie, starał się wpoić przyjaciołom miłość do tej pięknej siedziby, do długich spacerów w góry, narzucając im własny entuzjazm do ostrych podejść i zejść, zachwyt nad krajobrazem dodającym uroku temu domowi, który stanowił jedyne dobro mate rialne nabyte przez małżeństwo. Ojciec czuł się tu jednak zawsze raczej gościem niż gospodarzem, chociaż trwały dobrobyt rodziny był jego prawie wyłączną zasługą.

Jego ojciec, Pietro Frassati z Occhieppo, pracował jako lekarz w Cossili, zmarł w 1899 r. Na fotografiach pogodnie wygląda twarz ozdobiona niedużą bródką zgodnie z ówczesną modą, z głębokim spojrzeniem czarnych oczu spod wysokiego czoła. Jego miłość do żony, Giuseppiny Coda-Canati, nie znała może wielkich uniesień, ale ich współżycie wzbogacała zgodna współpraca przy wychowaniu dzieci i wspólna troska o ich losy. Świadczy o tym pełna ufności ofiara złożona przez matkę, która całe swoje dziedzictwo oddała do dyspozycji Alfredowi, aby mógł, zakupując w całości „Gazzetta Piemontese”, stworzyć własne pismo „La Stampa”. Babcia Giuseppina witała radośnie każde nasze odwiedziny, moje i Pier Giorgia, jakby nasze hałaśliwe przybycie przywracało ją do rzeczywistości, wyrywając z zadumy. Ponieważ interesowało ją wszystko, co się dzieje w rodzinie, kobiety z domu Ametis zarzucały jej, że „się wtrąca”, jak gdyby Alfredo nie był jej synem, a my jej wnukami, i kazały mojemu bratu i mnie odpowiadać na wszystkie pytania babci: „Nie wiem”. My, w przekonaniu, że w ten sposób bronimy „sprawy domu Ametis”, nigdy nie łamaliśmy tego absurdalnego zakazu, tak że babcia, właśnie wtedy, kiedy miałaby ochotę pogawędzić, musiała milknąć.

Nie ciągnęła z pozycji Alfreda żadnych korzyści; tylko w ostatnich latach życia, kiedy miała jechać na wieś, używała czasem samochodu. Biedna babcia! Z pewnością chciała jak najlepiej dla swoich dzieci. Wierzyliśmy, że jest trochę pomylona, i bawiło nas opowiadanie jej niestworzonych historii o niezwykłych wizytach, przebytych niebezpieczeństwach, fantastycznych przygodach, a ona, chcąc nam zrobić przyjemność, udawała, że wierzy. Jej synowie, Pietro i młodszy o sześć lat Alfredo, byli przy niej zawsze milczący. Prześliczna córka Emma zmarła tragicznie, mając lat dziewiętnaście. Po tym nieszczęściu pierworodny syn wpadł nagle w stan mizantropii. Od czasu do czasu, kiedy się otwierał, przewyższał nawet głębokością swego umysłu brata, który koniecznie chciał go mieć przy sobie jako administratora „La Stampy”. Pietro zrezygnował z dotychczasowej pracy inżyniera-architekta i pracował w administracji dziennika aż do śmierci.

Kariera Alfreda Frassatiego była szybka i pomyślna. Prosty, wytrwały, apodyktyczny jak wielu spośród tak zwanych liberałów piemonckich, przystojny, obdarzony wspaniałym zdrowiem, oszczędny, ale łakomy na niektóre proste ulubione potrawy, w pewnych okolicznościach słaby, zdecydowany w innych, w głębi duszy trochę romantyk, podchodził do życia z energią, traktując je jak problem do rozwiązania, również w sensie ekonomicznym. Był to człowiek mocny, zdolny udźwignąć każdą odpowiedzialność i doprowadzić do końca to, do czego się zobowiązał. Chociaż podziwiał Giolittiego 1, bez wahania wypowiadał poglądy sprzeczne z polityką przyjaciela, który w 1913 r. wprowadził go do senatu jako pierwszego dziennikarza i najmłodszego senatora. W 1920 r. zaproponował mu ambasadę w Londynie albo w Berlinie: Alfredo wybrał tę drugą, bo właśnie w Niemczech ukończył wyższe studia i znał dobrze język.

Ale w 1926 r. przyszedł kres wytrwale prowadzonej od młodych lat pracy: bezwzględny rozkaz faszystowskiego rządu zmusił go do odsprzedania, za śmieszną cenę, całego koncernu wydawniczego „La Stampa”. Jednostajność jałowego, sztywnego świata pań Ametis przerywał jedynie śpiew dziadka Francesca; nigdy jednak nie zrozumiały zawartego w nim wezwania do harmonii w życiu.

Wysoki, chudy, o żywej, wyrazistej twarzy, dziadek walczył jako ochotnik w wojnie krymskiej; później porzuciwszy skromną pracę aptekarza przeprawił się przez Atlantyk szukać szczęścia w Ameryce. Był przedsiębiorczy i udało mu się wrócić do rodzinnego miasteczka ze znaczną gotówką, co pozwoliło mu wybudować „godną” willę, na której dachu widywało się go nieraz w murarskiej odzieży. Spędzał całe dni wśród chłopów, w ochronce i w szkołach Pollone, zajęty sprawami, jakie narzucały mu rozmaite obowiązki społeczne; jeżeli ktoś potrzebował pożyczki na budowę domu albo powiększenie gospodarstwa, zawsze dobry „Monssu Chicco” przychodził z pomocą; kiedy zabrakło wody, poszkodowani zwracali się również do niego.

Jego żona, Linda Copello, z dobrej rodziny, wychowana w tak pełnym życia i aktywnym mieście jak Genua, nie zdołała przywyknąć do życia w okręgu Pollone. Czternaście lat ciężkiego życia „w spodniach”, jakie spędziła z bratem Enrico — inżynierem w Fourneaux, gdzie górnicy z Fréjus nazywali ją „Le petit monsieur” — nie wystarczyło, żeby zaakceptowała wewnętrzne życie tak daleko od morza, w pobliżu gór, których nie lubiła; trwała tam w jakimś otępieniu, duchowym zastoju, oporna, nawet jeśli pieniędzy było dużo, wobec choćby najdrobniejszej zbędnej rozrywki. Wychodząc za mąż, miała lat dwadzieścia osiem i choć nauczyła się posługiwać miejscowym dialektem, nadal czuła się Liguryjką. Od czasu zamążpójścia córki Adelaidy babcia Linda, ilekroć chciała zganić jakiś non plus ultra nieporządek, zamykała swój sąd w dwóch słowach: „Dom Frassatich”; zgrozą przejmował ją widok dzieci turlających się po dywanach i nienoszących fartuszków.

Była religijna, a pobożność spotęgowała się w niej jeszcze po śmierci siostry Racheli, istoty wręcz anielskiej dobroci; może w niej właśnie należy szukać korzeni dobroci Pier Giorgia. Co wieczór babcia modliła się długo za wszystkich swoich zmarłych, nie zapominając nawet o najdalszych; zmarli bardziej niż żyjący zapełniali jej wyobraźnię, była do nich bardziej przywiązana. Jakby po to, żeby się do nich jeszcze więcej przybliżyć, w 1914 r. utraciła pamięć spraw bieżących, co przynajmniej mnie przyniosło pewną korzyść; utrudniało jej to bowiem ciągłe donoszenie mamie o moich wykroczeniach, a tym samym oszczędzało mi zwiększonej porcji klapsów.

Druga jej córka, Elena, wniosła pewną poprawę w gospodarkę naszego domu: była miła i spokojna, dokładna, skromna, szara jak okładki jej niezmiennych lektur, książek wydawnictwa Tauchnitza. Nasza edukacja uwarunkowana była jej nieustanną obecnością , zastępowała w tej dziedzinie naszą matkę, która niechętnie zajmowała się sprawami domowymi. Ubrana starannie, choć z wielką prostotą, ciotka Elena była jedyną w rodzinie kobietą, która używała odrobiny perfum i mleczka kosmetycznego. Rzecz zwykła u każdej kobiety, stanowiła jednak rażący wyłom w żelaznej regule domu Ametis: „Kobiety powinny pokazywać ludziom taką twarz, z jaką się urodziły”, co Adelaida interpretowała po swojemu, twierdząc, że „kobieta piękna to taka, co nawet jak ją złapią za włosy i zanurzą w wodzie, to będzie piękna i tak”.

Elena przyjęła bez sprzeciwu los, jaki jej przypadł — życie w cieniu swojej siostry. Jej najmilszą rozrywką było stawianie pasjansów albo odpoczynek z książką w ręku, w fotelu na biegunach. Nie zaprzątała jej też wcale myśl o śmierci; nigdy żadnego życzenia, żadnej wzmianki w testamencie.

Adelaida, obdarzona żywszym umysłem, twarda w swoich nagłych reakcjach, miała twarz zdecydowaną, nos orli i szare oczy wyrażające silną wolę. Żywiła duże ambicje w dziedzinie malarstwa, znajdowała w nim pewną rekompensatę za rozczarowanie w małżeństwie. Spędzała całe popołudnia w pracowni malarza Alberta Falchettiego i choć nie zdobyła sławy, jej prace świadczą o nieprzeciętnych zdolnościach.

Wspominanie tych dawno minionych czasów jest bolesne, odczuwam je jako zmarnowane okazje do zaznania macierzyńskiej miłości. Z żalem myślę zarówno o okresach spędzonych w Pollone, jak i w naszym domu w Turynie, gdzie zimy upływały nam w niemożności ucieczki od widoku tych samych twarzy, w ograniczonej przestrzeni pokoi i monotonnych ulic. Wzbronione nam były spokojne spacery po mieście, przystawanie przed kioskami i witrynami sklepów, zaspokajanie jakiejś najniewinniejszej ciekawości. Musieliśmy chodzić szybko, patrząc prosto przed siebie; wpoiło nam to pośpiech i gorliwość, ale były to cechy narzucone, wdrożone pod przymusem. W tamtych latach przedmiotem naszych marzeń była siedziba dziennika „La Stampa”; zaciszne schronienie, które jednak dzień po dniu, minuta po minucie okradało rodzinę z obecności ojca.

„La Stampa” wyobrażała, dla mnie przynajmniej, sławę naszego ojca, jego prywatne królestwo, niezależnie od domu w Pollone, który pozostał zawsze i wyłącznie domem rodziny Ametis.

1 Giovanni Giolitti (1842—1928) — wielki mąż stanu i przez długie lata premier Włoch.

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama