Człowieku, nie pękaj!

Fragmenty książki "Seks jest boski, czyli erotyka katolika"

Człowieku, nie pękaj!

Ksawery Knotz, Krystyna Strączek

Seks jest boski, czyli erotyka katolika

ISBN: 978-83-240-1417-0
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Zamiast wstępu
Człowieku, nie pękaj!

CZŁOWIEKU, NIE PĘKAJ!

Kiedyś na rekolekcje przyjechała pewna pani, porządna i ułożona w każdej sferze życia, także seksualnej. Jeśli seks, to klasyczny, pod kołderką i po ciemku. Żadnych innowacji czy fantazji. Słuchając mnie, wyglądała na cierpiącą.

Jan Paweł II wybiera maleńki fragment Kazania na górze, właściwie dwa zdania, i na nim opiera cały swój wywód na temat sytuacji człowieka po grzechu pierworodnym: „Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż! A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5, 27—28). Dlaczego ten tekst jest tak istotny?

Po pierwsze, w tym fragmencie ujawnia się sposób traktowania ciała drugiej osoby, a przez to jakość relacji, którą po grzechu pierworodnym mężczyzna nawiązuje z kobietą bądź kobieta z mężczyzną. Jezus używa przykładu, w którym mówi o mężczyźnie, ale rzecz dotyczy obu stron. Choć zapewne w większym stopniu mężczyzn, bo oni częściej mają problem z kontrolą pożądania. Po drugie, w Kazaniu na górze, a więc także w tym fragmencie, Jezus proponuje zupełnie nową etykę, niesłychanie nowatorską. Etykę nie opartą na prawie, ale wypływającą z serca. Nie przyjmuje się jej jako zewnętrznego kodeksu, ale rodzi się ona we wnętrzu człowieka. To ważne dla współczesnych ludzi, którzy bardzo nie lubią, żeby im cokolwiek narzucać, bo chcą czuć się wolni. W świetle słów Chrystusa okazuje się, że autentyczny chrześcijanin nie cudzołoży, a nawet nie patrzy pożądliwie na kobietę właśnie dlatego, że jest wolny i robi to, co podpowiada mu jego serce.

Wszystko to jednak wydaje się dziwne. Przecież akurat grzech cudzołóstwa jest grzechem ciała, a więc jeśli ktoś z ową „cudzą żoną” nie współżył, grzechu nie popełnił!

Klucz do zagadki stanowi słowo „pożądliwość”. Pożądliwość rozumianą jako chęć wykorzystania i uprzedmiotowienia drugiej osoby łatwo pomylić z pożądaniem, czyli rozbudzeniem seksualnym. W Kazaniu na górze nie chodzi jednak o krytykę poruszenia zmysłów, to zaprowadziłoby nas prostą drogą do manicheizmu i potępienia ciała (czemu Jan Paweł II ostro się sprzeciwia), ale o nastawienie serca, które fałszuje miłość tak, że człowiek nie może być darem dla drugiej osoby i budować głębokiej więzi miłosnej wzorem Adama i Ewy.

Chcesz powiedzieć, że można się podniecić seksualnie, nie grzesząc, a zarazem zgrzeszyć przeciwko czystości, nie współżyjąc?

Według Papieża sens moralny czystości seksualnej pozostaje niezrozumiały bez odwołania się do serca człowieka. Często się spotykamy z błędami w zakresie oceny moralnej, wynikającymi z opierania się jedynie na informacji, że wystąpiła reakcja fi zjologiczna. Na przykład: skoro doszło do pobudzenia seksualnego, wytrysku i do orgazmu — to „wiadomo”, że popełniony został grzech i mamy do czynienia z nieczystością moralną. Chrystus jednak nie łączy bezpośrednio moralności z reakcjami ludzkiego organizmu. W świetle nauki Jezusa, jak pisze Papież, „żaden z przejawów »nieczystości« płciowej w znaczeniu czysto cielesnym, biofi zjologicznym, sam z siebie nie wchodzi jeszcze w defi nicję czystości lub nieczystości w znaczeniu moralnym (etycznym)”.

Cytuję Jana Pawła II, bo w niektórych kręgach kościelnych podobne twierdzenia są uważane za niepewne teologicznie i relatywizujące zdrową katolicką moralność. A tu cały czas chodzi o to, aby za źródło grzechu nie uważać cielesności (tak jakby ciało samo z siebie było nieczyste), ale serce, w którym zapadają decyzje. Ludzie powinni spokojnie obserwować swoje rodzące się samowolnie podniecenie i decydować, co z nim dalej robić. Podobnie nadmierne rozbudzenie małżonków podczas trwającej długo abstynencji czy w przypływie fascynacji sobą, kiedy ze zwykłego przytulenia rodzi się gwałtowne pragnienie i już nie udaje się zatrzymać, nie może być automatycznie obciążone grzechem, czyli zakwalifi kowane jako świadomy i wolny wybór zła. Człowiek nie został wezwany do lęku przed swoim ciałem i jego reakcjami, ale do badania swojego serca i rozpoznawania jego różnych poruszeń.

Pamiętajmy, że jedni reagują na bodźce gwałtownie, inni bardzo spokojnie. Trzeba więc nauczyć się, które reakcje cielesne są konsekwencją wyboru popełnionego w sercu, a które tylko odruchami zdrowego organizmu. To bardzo ważny wątek i ważne rozróżnienie.

Człowiek, który patrzy pożądliwie w sensie moralnym, to nie ten, który się pobudził, ale ten, kto w sercu jest egoistą gotowym zdominować i skrzywdzić drugą osobę. W sferze seksualnej to wszystko objawia się bardzo wyraźnie. Kiedyś widziałem piękną dziewczynę siedzącą na ławce. Przechodził obok mężczyzna i spojrzał na nią wzrokiem, w którym łatwo było odczytać pożądliwość. Ona też ją wyczuła i natychmiast odruchowo zasłoniła dekolt.

Nie odczytała tego spojrzenia jako komplement?

Raczej wyczuła w nim coś niebezpiecznego dla siebie. Zauważyła podniecenie mężczyzny, jego koncentrację na swoim ciele, i wiedziała, że ten człowiek chciałby ją dotykać i pieścić, mimo iż jej nie kocha ani ona jego. To zrodziło niepokój przed wykorzystaniem i skrzywdzeniem. Poczuła wstyd i potrzebę ukrycia ciała. Można jednak sobie wyobrazić spojrzenie pełne miłości i pożądania zarazem, jakim obdarzyłby ją człowiek bliski, przy którym czułaby się bezpieczna. To doświadczenie otwierające i dające szczęście z odwzajemnionej miłości. Jej reakcja byłaby zapewne zupełnie inna: odsłoniłaby przed nim swoje ciało. Oczywiście z rozpoznawaniem zakochania bywa różnie i łatwo się pomylić, dlatego lepiej czekać. Człowiek został skażony grzechem pierworodnym i chętnie sam siebie oszukuje, że kocha i jest kochany. Prawdziwa miłość musi mieć czas się objawić i dojrzeć. Na szczęście, zwykle dość wcześnie potrafi my ją intuicyjnie przeczuć, jeśli tylko intuicji nie zagłuszamy.

Zdolność odróżniania miłości od pożądliwości byłaby więc także pozostałością z raju?

Bóg stworzył ludzi wolnymi, czyli zdolnymi do wybierania. Przed grzechem pierworodnym naturalne i łatwe było podążanie za dobrem, po grzechu pojawiła się stała tendencja do wybierania zła. Dlatego mamy trudność w rozróżnieniu miłości i pożądliwości. Człowiek współczesny nie będzie umiał wybrać miłości, za którą tęskni, jeżeli nie odkryje w swoim sercu obecności pożądliwości. Będzie mylił jedno z drugim, bo korzenie wszystkiego są w sercu. Także spojrzenie wyraża serce. Dobrze pokazuje to właśnie przykład z mężczyzną, który spojrzał na obcą dziewczynę wyłącznie jako na przedmiot użycia — nawet jeśli sam nie zdawał sobie z tego sprawy.

A jednocześnie paradoksalnie jej osoba pozostała dla niego całkiem zakryta. Widział tylko jej ciało.

Bo już nie patrzył na nią tak, jak Adam patrzył na Ewę. W relacjach mężczyzn i kobiet skażenie grzechem pierworodnym objawia się właśnie tym, że przestają widzieć całego człowieka. A jeśli dostrzega się tylko fragment, najczęściej ciało, którego chce się użyć, by przeżyć przyjemność czy przygodę, żadne budowanie jedności i miłości nie wchodzi w grę. Jedynym celem jest zjednoczenie tylko na chwilę. Ono oczywiście przechowuje odblask pełnego, rajskiego zjednoczenia osób i pozwala przeżyć coś wyjątkowego, ale w gruncie rzeczy na płytkim poziomie. Partner to wyczuwa i ma kłopot, by się odsłonić: cieleśnie, psychicznie i duchowo. Boi się ośmieszenia czy wykorzystania jego własnego obnażenia przeciwko niemu samemu.

Zastanawiające, że mimo całego balastu grzechu i tak tęsknimy do pełni. To oczywiście skrajny przykład, ale wiele mówiący — mężczyźni mówią czasem prostytutkom: „Kocham cię”. Nie dlatego, żeby mieli przekonanie, że ktoś tu kogoś kocha, ale dlatego, iż człowiek po prostu nie może żyć choćby bez iluzji miłości.

Ciało ludzkie w swej męskości/kobiecości straciło jak gdyby zdolność do wyrażania takiej miłości, w której człowiek-osoba staje się darem zgodnie z najgłębszą strukturą i celowością swego bytowania osobowego (...). Jeśli sądu tego nie formułujemy w sposób bezwzględny, jeśli dodajemy w nim przysłówek „jak gdyby”, to dlatego, że wymiar daru, owa zdolność wyrażania miłości, w której człowiek przez swą kobiecość czy męskość staje się darem dla drugiego, nie przestała w jakiejś mierze przenikać i kształtować miłości rodzącej się w sercu ludzkim. Sens oblubieńczy ciała nie stał się temu sercu całkiem obcy. Nie został w nim całkowicie wyparty przez pożądliwość, został przez nią tylko habitualnie zagrożony. „Serce” stało się miejscem wzajemnego przesilania się miłości i pożądliwości. Im bardziej pożądliwość opanowuje to serce, tym mniej doświadcza ono oblubieńczego sensu ciała, tym mniej staje się wrażliwe na dar osoby, który poprzez oblubieńczy sens ciała wyraża się we wzajemnych odniesieniach mężczyzn i kobiet. Z pewnością też owo „pożądanie”, o którym mówi Chrystus w Mt 5, 27—28, pojawia się w sercu człowieka w wielorakiej postaci: nie zawsze jest jawne i oczywiste, czasem bywa ukryte tak, że właśnie każe nazywać się „miłością”, choć równocześnie przekształca jej autentyczny profi l i tłumi przejrzystość daru we wzajemnym odniesieniu osób. Czy to znaczy, że mamy obowiązek podejrzewać ludzkie serce? Nie. To znaczy tylko, że musimy je sprawdzać.
Jan Paweł II, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, Lublin 2008, s. 104

Kiedy się zastanowić, można dojść do wniosku, że pierwsza miłość jednak przypomina tę rajską.

Ale na krótką metę. Pierwsza miłość budzi wszystkie pragnienia dotychczas ukryte w głębi serca. Człowiek jest jeszcze niedoświadczony i nie zna smaku goryczy. Daje się ponieść eksplozji pragnień z przekonaniem, że zdoła je zaspokoić.

Mówiąc o dziewczynie, która zasłoniła się przed pożądliwym spojrzeniem mężczyzny, wspomniałeś o wstydzie. W pobożności, jaką nam wpajały mamy i babcie, był on czymś bardzo chwalebnym. Szczególnie dla dziewczynek. Papież pokazuje wstyd bardziej jako antywartość — świadectwo skażenia grzechem.

Wstyd pełni funkcję ochronną i dlatego dobrze, że jest. Pozwala uniknąć wykorzystania. A obrona przed krzywdą to pozytywny odruch. Wykorzystanie boli przecież bardzo, bo nie dotyczy samej tylko seksualności, niszczy zaufanie.

Jednak w narzeczeństwie, a szczególnie w małżeństwie, dokonuje się przełamanie wstydu. Nie w kierunku bezwstydu, który odziera człowieka z wrażliwości i czyni go coraz bardziej prymitywnym i wyuzdanym. Człowiek powinien uczyć się, jak nawiązać głęboką relację. Kochający się małżonkowie, którzy sobie ufają, jak Adam i Ewa „nie odczuwają nawzajem wstydu”. Czują się bezpiecznie, także kiedy widzą się nagimi.

Odsłonięcie intymności wcale nie dotyczy tylko ciała, z reguły łączy się w ogóle z odsłonięciem siebie jako osoby. Nagość jest wtedy metaforą, pokazującą, jak dalece ktoś się oddaje drugiej osobie.

To pewnie znów przejaw tej samej intuicji: nagość nie jest tylko cielesna, bo ciało pozostaje nierozłączne z psychiką i duchowością. Możemy kpić z czystości przedmałżeńskiej, ale zobaczmy, że jeśli pojawia się między ludźmi, ich relacja nagle staje się bezpieczna. Czystość gwarantuje budowanie zaufania i stopniowe odsłanianie się.

I odwrotnie: pruderia także stanowi wynik skażenia grzechem pierworodnym i świadczy o pozostawaniu na poziomie człowieka upadłego. Nieustanne zasłonięcie jest konsekwencją grzechu, który niesie za sobą lęk i wiąże się z niemożliwością kochania na wzór Adama i Ewy, zanim zostali wygnani z Edenu.

Papieżowi bardzo istotny wydał się właśnie moment, gdy do raju wkroczyły grzech i lęk. Ewa i Adam złamali zakaz Boży, zjedli owoc z drzewa zakazanego i nagle „poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki fi gowe i zrobili sobie przepaski” (Rdz 3, 7). Nagość zaczęła im przeszkadzać. To wtedy człowiek jakby pękł — rozdzieliły się dusza i ciało.

Dokładnie mówiąc, zmieniło się serce człowieka. Wkradła się do niego pożądliwość. Nagość obiektywnie była ta sama, ale Adam i Ewa zaczęli ją postrzegać inaczej. Po grzechu pierworodnym Adam zaczął widzieć Ewę zredukowaną do cielesności, bo duch Ewy oddzielił się dla niego od jej ciała. A pożądanie Adama oddzieliło się od miłości do żony i przemieniło się w pożądliwość. I stąd wzięło się współczesne spojrzenie na seksualność, które właśnie dlatego nie jest chrześcijańskie, że jest zredukowane — albo do ciała, albo do ducha. Negacja ciała rodzi zainteresowanie tylko duchową, aseksualną miłością, negacja ducha wyraża się w szukaniu samych tylko doznań seksualnych.

A więc wyznanie, które uważamy za miłosne, czyli: „Pragnę cię”, dla Jana Pawła II byłoby raczej antywyznaniem.

Czy to wyznanie miłosne, czy nie, nie wiadomo od razu. Trzeba partnera dopiero sprawdzić i dowiedzieć się, co ma w sercu, kiedy tak mówi.

Według nowej etyki Chrystusa, zdolność kochania ciałem wypływa z serca człowieka. Gdy cudzołóstwo defi niujemy wyłącznie jako współżycie fi zyczne, oznacza to, że nie rozumiemy osoby ludzkiej. Owszem, niektórym podział na serce i ciało jest bardzo na rękę. Stwierdzają: „Kocham żonę (czy męża), a tamta przygoda podczas delegacji to nic nieznacząca chwila przyjemności”. Mówią jakby o dwóch zupełnie rozłącznych sferach: w sercu kwitnie miłość do współmałżonka, tylko ciało rozminęło się z sercem.

Bardzo długo byłam sama. Wszystkie moje koleżanki były już mężatkami i miały dzieci. Czułam się z tym głupio, bo ciągle musiałam się przed rodziną tłumaczyć, dlaczego jeszcze nie mam męża. Uśmiechając się sztucznie, twardo powtarzałam ciotkom angielskie porzekadło: „I'm looking for Mr. Right, not Mr. Right now!”. Często myślałam jednak, że może moim powołaniem jest życie w samotności. Kilka lat temu dostałam od przyjaciół zaproszenie na bal sylwestrowy — to miała być duża impreza, stylizowana na jakieś fi lmowe historie. Ponieważ wszyscy moi znajomi szli w parach, postanowiłam, że zaproszę na imprezę jednego z moich kolegów. A właściwie kolegę mojej młodszej siostry. Mateusz od wielu lat był częstym gościem w naszym domu. Myśleliśmy nawet, że jest zakochany w Agacie, ale moja siostra od pierwszej klasy ogólniaka była związana z innym chłopakiem. Przyznaję, to był najlepszy sylwester w moim życiu. Bawiliśmy się z Mateuszem do białego rana. Właściwie nie schodziliśmy z parkietu. Nie czułam, że między nami jest 6 lat różnicy. A przecież kiedy ja zdawałam maturę, on był smarkaczem z podstawówki! Następnego dnia po imprezie Mateusz zjawił się u mnie z bukietem róż. W marcu byliśmy zaręczeni, w sierpniu był nasz ślub. We wrześniu okazało się, że jestem w ciąży. To wszystko wydawało się jakimś pięknym snem, wspaniałą historią, która jest tylko zapowiedzią czegoś jeszcze bardziej cudownego! Oczywiście, zdarzały nam się przed ślubem kłótnie. Ale komu się nie zdarzają? Wiedziałam, że jeśli zaufam jemu, mojemu mężczyźnie, i jeśli zaufam Bogu — bo to przecież dzięki Bogu byliśmy razem! — to wszystko będzie dobrze. Przed ślubem w każdą niedzielę chodziliśmy do kościoła. Bardzo mnie to cieszyło. Wiedziałam, że moje koleżanki skarżyły się na swoich mężów, którym nie było do kościoła po drodze. Myślałam: „Przez tyle lat byłam sama, a teraz proszę! Trafi łam na ideał! Możecie mi tylko zazdrościć!”. Złudzenia straciłam w połowie września, miesiąc po naszym ślubie. Wprawdzie Mateusz w każdą niedzielę przygotowywał się do wyjścia na mszę, ale ostatecznie odwoził mnie na parking przed kościołem, po czym stwierdzał, że źle się czuje i wracał do domu. Martwiła mnie ta sytuacja, ale widziałam, że i tak jest wspaniałym mężem, więc tę jedną rzecz mogę mu wybaczyć, i przestałam nalegać na wspólne uczestnictwo we mszy. Rodzicom i znajomym mówiłam, że Mateusz woli chodzić do kościoła na inną godzinę, a mnie akurat pasuje ta, więc chodzimy oddzielnie. Prawdę znałam tylko ja. Kilka miesięcy po narodzinach naszego dziecka znajoma powiedziała mi, że widziała Mateusza w sąsiednim mieście. Jechał samochodem z jakąś kobietą. Pomyślałam: „Zaczyna się festiwal plotek. Moje koleżanki mają kłopoty w swoich związkach, więc chcą, żebym ja także je miała. Bo niby dlaczego mam mieć lepiej? A to pewnie była jakaś nasza wspólna znajoma”. Co najlepiej działa w takich sytuacjach? Oczywiście zerwanie znajomości. Przestałam się spotykać z moimi przyjaciółmi. I tak miesiąc po miesiącu okazywało się, że weekendy spędzam w domu z córką, że w czasie świąt spotykamy się tylko z rodziną, na nasze urodziny czy imieniny przychodzą wyłącznie teściowie. Strasznie smutno zrobiło się w naszym domu. Mojego Mateusza też częściej nie było, niż był. Większą część tygodnia spędzałyśmy z Hanią same. Pewnego dnia zadzwonił telefon. Odebrałam, ale ktoś szybko się rozłączył. Tego samego dnia odebrałam jeszcze cztery głuche telefony. Kiedy Mateusz wrócił wieczorem z pracy, opowiedziałam mu o tym. Nie pamiętam, żeby mój mąż był kiedyś zdenerwowany równie mocno jak tego dnia. Zaczął dopytywać o to, czy na pewno nikt się nie odezwał, czy się nie przedstawił, czy czegoś nie chciał. Nie wiedziałam, co się dzieje. Mówiąc szczerze, tego dnia zwyczajnie bałam się swojego męża. A później wszystko znów było jakby snem. Tyle tylko że tym razem to był koszmar. Po wielu nerwowych tygodniach, głuchych telefonach, dziwnych przesyłkach mój mąż przyznał się do romansu. Mówił, że już z tym skończył, że to się nigdy nie powtórzy, że wcale tego nie chciał, że wszystko wymknęło mu się z pod kontroli. Zapewniał, że nasza rodzina jest dla niego najważniejsza. Kazałam mu się wyprowadzić. Przez kilka dni błagał mnie o przebaczenie. Zaproponował wyjazd na wspólne rekolekcje dla małżeństw. Zapewniał, że zrobi wszystko, żeby uratować naszą rodzinę. Uwierzyłam mu. Przebaczyłam, ale nie jestem w stanie o tym zapomnieć. Mateusz bardzo się stara, wspólnie walczymy o nasz dom, o nasze małżeństwo. Tylko za każdym razem, kiedy dzwoni telefon, myślę o tym, że być może znowu dzwoni ona. Anna (36 lat, od 7 lat żona Mateusza)

Z reguły pojawia się jeszcze podsumowanie: „A przecież najważniejsze to, co w sercu”.

I gotowe doskonałe samousprawiedliwienie: nic się takiego nie stało. Ot, przypadkowa kopulacja. Takie tłumaczenie działa także w stosunku do „przypadkowej” kochanki czy kochanka: „Nie licz na jakiekolwiek zaangażowanie z mojej strony, zapomnij. Przeżyliśmy chwilę relaksu, która może już się nie powtórzyć”.

Nietrudno wyobrazić sobie i taką sytuację, gdy ktoś wprawdzie fi - zycznie nie zdradza, ale właśnie jego serce wypełniają pragnienia, marzenia, a nawet plany dotyczące kogoś innego niż mąż czy żona. W sprzyjających okolicznościach zapewne zaraz doszłoby do zdrady.

Ostatnio spotkałem się z jeszcze inną kuriozalną sytuacją, gdy mąż z powodu choroby nie był w stanie zaspokajać seksualnie żony. Dał jej więc przyzwolenie na kochanków, byle tylko go nie zostawiła. Ona z tego skorzystała i przez kilka lat spotykała się z różnymi mężczyznami. Odbywało się to na zasadzie korzystania z usług emocjonalno-seksualnych i faktycznie męża nie opuściła.

Ale przecież wiemy dobrze, że rozważamy sytuację niemożliwą: ciało odchodzi od współmałżonka, a serce rzekomo przy nim zostaje. W człowieku rodzi się wówczas chaos i poczucie rozdwojenia, choćbyśmy nie wiem jakie słyszeli na ten temat koncepcje. Po prostu ciało wyraża ducha, a duch ciało. Nie da się tego rozdzielić. Mąż, który zdradził żonę, pokazał, że jej nie kocha.

Niezależnie od okoliczności? A może kocha, ale wyjechał na pół roku, długo znosił wstrzemięźliwość i w końcu zapomniał się na jeden wieczór...

Zdrada oznacza, że miłość zgasła i mąż przestał panować nad sobą. Widocznie rozłąka zniszczyła uczucie. Owszem, on może żonę na nowo pokochać, ale zdrada była aktem braku miłości do niej. Dlatego właśnie dla małżeństwa konieczne jest przestawać cieleśnie razem. Tylko wtedy więź trwa, a nawet się buduje.

To powód, dla którego zdrada tak niesamowicie rani i boli: stanowi wyznanie braku miłości?

Tak. Niszczy też zaufanie i zawodzi najgłębszą, bo „rajską”, nadzieję człowieka — na miłość wyłączną, niekończącą się i bezwarunkową.

W takim razie gdy Jezus mówi o „cudzołożeniu w sercu”, również pośrednio odwołuje się do „początku”, a konkretnie do pierwotnego zamysłu Boga, by człowiek był jednością duchowo-cielesną.

Rajski człowiek miał w sobie nieustannie Ducha Bożego, czyli Ducha miłości, i nie był w stanie nawet o zdradzie pomyśleć. A jeżeli już odczuwał jakieś pokusy — bo przecież był wolny i mógł podejmować różne decyzje — miał siłę, aby zawsze wybierać dobro.

Dopiero później zaczął również chcieć — a więc wypływało to z jego serca — czynić zło. Taki „zepsuty” człowiek potrzebuje prawa, ono trzyma go w ryzach. Musi się bać, że jeśli zdradzi, współmałżonek będzie mógł go opuścić, zabierając majątek, albo nawet go ukamienują. Co więcej, także aby zrobił coś dobrego, człowieka trzeba najczęściej przymusić. W taki właśnie sposób funkcjonuje świat.

Pan Bóg natomiast chce przywrócić czystość spojrzenia na seksualność, czyli powiązać seksualność ze swoją miłością i z miłością wzajemną między ludźmi. Tylko On może związać na powrót ciało z duchem. To dopiero jest chrześcijańskie spojrzenie na człowieka, na seksualność i czystość.

Chociaż w potocznym przekonaniu doktryna — tak, nawet doktryna — chrześcijańska jest uważana za manichejską, czyli wartościującą: duch dobry, a ciało złe.

Człowiek historyczny, który jest rozbity sam w sobie i pozbawiony doświadczenia Bożej miłości, zawsze będzie fałszował seksualność. Siłą rzeczy ten fałsz będzie się dokonywał także w Kościele, bo tworzą go ludzie historyczni. Nie ma się co obrażać na Adama wygnanego z raju, że zawsze coś pokręci — już nie jest tym, kim był. Ale to dotyczy nie tylko duchownych.

Gdy głoszę rekolekcje, zawsze trafi a się grupa ludzi spodziewających się rozmowy o szalenie głębokich sprawach. Czekają na wzniosłe słowa o miłości. W pewnym momencie zadaję pytanie, kiedy Bóg przychodzi do małżonków. I te osoby odpowiadają: „Kiedy się kochają i są sobie wierni”, albo: „Kiedy się modlą”. I im bardziej oni tak się unoszą do góry, tym bardziej ja ciągnę w dół, żeby pokazać Boga w sytuacjach, które wydają im się nie do pomyślenia: picie kawy, seks, a nawet kłótnia małżeńska. Po prostu w codzienności we dwoje. Część z „uduchowionych” pozornie akceptuje to, co mówię, ale kiedy przyjdzie sprawdzian praktyczny, czyli rozmowa małżonków przed Panem Jezusem o pożyciu seksualnym, wybałuszają oczy: „O tym przed Panem Jezusem???”. „A co — pytam — przed Panem Jezusem to wolno mówić tylko o pielgrzymce do Lourdes?” Właśnie w takim momencie doskonale widać, że te osoby ciągle myślą o ciele jako oddzielonym od Boga. Reprezentują przekonania i odczucia na poziomie człowieka historycznego sprzed czasów Chrystusa, który nie doświadczał jeszcze łask płynących z sakramentu małżeństwa.

Kiedyś na rekolekcje przyjechała pewna pani, porządna i ułożona w każdej sferze życia, także seksualnej. Jeśli seks, to klasyczny, pod kołderką i po ciemku. Żadnych innowacji czy fantazji. Słuchając mnie, wyglądała na cierpiącą. Jako temat rozmowy małżeńskiej mieliśmy akurat uatrakcyjnienie współżycia: bielizna, perfumy i tak dalej. Przed Panem Jezusem! Wiła się jak piskorz: „Mężu, czy tak można?...”. A mąż upominał: „Trzymajmy się tematu”. I co? Przez te kilka dni rozkwitła. Stała się bardziej seksowna i zmysłowa. Zaczęła się śmiać z dowcipów, które do tej pory uważała za „świńskie”!

Czyli wezwanie do nawrócenia — w wymiarze małżeństwa — jest de facto wezwaniem do zintegrowania duchowości i cielesności?

Również. A w efekcie pozwala to bardziej doceniać przyjemność cielesną, a więc i życie seksualne wyzwolone z pruderii. Pamiętajmy, kiedy pod wpływem Ducha Świętego zmieni się serce, zakaz znika. Człowiek znów, jak „na początku”, staje się wolny. Mówimy wtedy o wolności w Duchu Świętym.

Czy reintegracja ciała z duchem może nastąpić jeszcze za ziemskiego życia?

Do pewnego stopnia tak.

Papież daje ciekawą analizę historyczną kontekstu Jezusowego nauczania o małżeństwie i pożądliwości. Postulat ścisłej monogamii czy twierdzenie, jakoby także spojrzenie mogło być cudzołożne, to były tak naprawdę nowości dla Żydów, które stawiały ich przekonania na głowie. Przecież prawo żydowskie właściwie zawsze dopuszczało — pod pewnymi warunkami, ale jednak — poligamię. Abraham miał „legalne” dziecko z niewolnicą, Dawid pojął kilka żon.

Rozmawiałem niedawno z pewnym historykiem Kościoła i patrologiem, który mi powiedział, że w prawie kanonicznym i państwowym wzorzec małżeństwa chrześcijańskiego został zapisany dopiero tysiąc lat po Chrystusie. Wcześniej chrześcijanie podlegali mało chrześcijańskiej praktyce prawnej: dominowały zwyczaje rzymskie, pewnie również praktyki germańskie i innych ludów pogańskich — w zależności od terytorium.

Przecież chrześcijanie, w przeciwieństwie do Żydów, mieli od początku wyraźny model monogamicznego i nierozerwalnego małżeństwa.

Chrześcijanie mieli świadomość specyfi ki swego małżeństwa i żyli w związkach monogamicznych, ale podlegali obowiązującemu porządkowi prawnemu, a swojego przez tysiąc lat nie stworzyli. Dopiero kiedy w XI wieku model chrześcijański został usankcjonowany prawnie, stał się faktycznie wiodący. Co ciekawe, dopiero wtedy pojawił się niezależny obrządek liturgiczny zawarcia małżeństwa w Kościele. Należy jednak także pamiętać, że już w tamtych czasach określenie „chrześcijanin” nie oznaczało wcale ucznia Chrystusa w sensie ewangelicznym.

W sumie to zrozumiałe, biorąc pod uwagę, jak niewiele masowe chrzty miały wspólnego z pierwotnym katechumenatem chrześcijańskim. Co więcej, nawet uczniowie Jezusa, którzy byli przecież tak blisko Niego, stwierdzili: „Jeśli tak ma się sprawa człowieka z żoną [czyli jedna żona do końca życia — przyp. KS], to nie warto się żenić” (Mt 19, 10).

A czy dziś ludzie, ba! katolicy, nie mówią dokładnie tego samego? I czy nie szukają różnych możliwości, żeby nie być w monogamicznym związku? W niektórych środowiskach to poszło tak daleko, że ci ludzie nie są już w stanie zdefi niować małżeństwa tak, jak my je tu defi niujemy, jako nierozerwalnego związku mężczyzny i kobiety. Nie potrzebują ani sakramentu małżeństwa, ani wspólnoty majątkowej...

Może to faktycznie za trudne?

Właśnie teologia ciała podpowiada, że dopiero Duch Chrystusa w człowieku pozwala mu odkryć, że ten model jest tak naprawdę jego modelem. Problem wydaje się inny: kończy się czas powszechności kultury chrześcijańskiej. A więc siłą rzeczy oddziaływanie Ewangelii na ludzi i ich codzienne wybory się zmniejsza. I naturalną konsekwencją tego będzie, że pojawią się inne modele życia i rodziny. Nie tylko ten z rozwodem i kolejnym związkiem monogamicznym, jeszcze silnie zakorzeniony w chrześcijaństwie, ale zupełnie odległe, być może nawet wracające do poligamii czy poliandrii.

Dzisiaj trzeba do modelu ustanowionego przez Boga przekonywać. Katolicy na nieszczęście przywykli do podziału życia na etos, defi niowany jako kwestie moralne wyrażone w postaci nakazów i zakazów, oraz erosa, czyli rozbuchane zmysły i seksualność — często utożsamianą po prostu z niemoralnością (którą zwalczają). Tymczasem Jan Paweł II chce w swoim nauczaniu dokonać czegoś niesamowicie ważnego: połączyć etos z erosem. Co czyni w dwu krokach. Po pierwsze, pokazuje, że etos to nie obszar samych norm i ich przekraczania, ale że rodzi się on

Powyższe rozważania bardzo blisko łączą się z problemem spontaniczności. Bardzo często bowiem spotykamy się z przeświadczeniem, że etos odbiera temu, co erotyczne w życiu i w postępowaniu człowieka, właśnie spontaniczność. Stąd postuluje się oderwanie od etosu „dla dobra” erosa. Słowa z Kazania na górze zdają się stać na przeszkodzie tego „dobra”. Jednakże stanowisko takie jest błędne, a w każdym razie powierzchowne. Przyjmując je, trzymając się go kurczowo, nigdy nie dotrzemy do pełnych wymiarów erosa, co musi mieć swoje konsekwencje w dziedzinie odnośnej „praxis”: naszego postępowania, a także przeżywania wartości. Ten mianowicie, kto akceptuje etos wypowiedzi z Mt 5, 27—28, musi wiedzieć, że jest wezwany również do pełnej i dojrzałej spontaniczności odniesień zrodzonych na gruncie odwiecznej fascynacji męskością i kobiecością. Właśnie taka spontaniczność stopniowo staje się owocem rozeznawania poruszeń własnego serca. Jan Paweł II, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, Lublin 2008, s. 152
z przemyślenia, kim tak naprawdę jest człowiek i jakie są najgłębsze i najlepsze pragnienia ludzkiego serca, które należy realizować poprzez ciało — także poprzez seksualność.

Etos realizowany przez erosa?

Właśnie. Ale by tak było, trzeba — i to drugi krok Jana Pawła II — przedefi niować erosa. Nie możemy go sprowadzać do biologicznego instynktu i używania na wszelkie sposoby rozkoszy cielesnych. Pragnienia seksualne wyrażają przecież wielką energię czynienia dobra drzemiącą w człowieku. Jego pragnienie przeżycia pięknej miłości i — poszukiwanie Boga. I tu wracamy do nowej etyki Jezusa przedstawionej w Kazaniu na górze, która odwołuje się do pragnień serca i przypomina człowiekowi, że został stworzony przez Boga na Jego obraz — wezwany do odkrycia Boga w swoim życiu, także i seksualnym. Taką koncepcję erosa już łatwo pogodzić z etosem. A to z kolei oznacza możliwość połączenia pięknej wizji życia chrześcijańskiego z odkrytym na nowo sensem ciała i seksualności. Czyli można szukać Boga, troszcząc się także o jak najgłębsze rozbudzenie seksualne podczas aktu małżeńskiego.

Staram się tę właśnie wizję Papieża rozwijać i uszczegóławiać. Okazuje się, że również niewierzący seksuolodzy zaczynają dostrzegać spójność własnej wiedzy z tak przedstawioną nauką Kościoła. Małżonkowie zaś odkrywają coś, co już wcześniej przeczuwali i za czym tęsknili: że można przeżywać seksualność w zgodzie z etosem — wezwaniem Chrystusa do moralnego życia.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama