Jak Walerek pragnął być Bogiem

O pysze i pokorze

Powtórzę raz jeszcze — pycha wprowadza człowieka w kryminał, bo wielki sufler pychy, diabeł, jest kryminalistą. Ale to ja sam wyszarpuję siebie z Dekalogu.

Pycha więc waruje blisko wolności decyzji i władzy, i potrafi w końcu przeniknąć do sfery społecznej, doprowadzając do rzeczywistej śmierci przyjaźni, małżeństw, powołań. Pyszny tego nie dostrzega, bo zazwyczaj, kiedy inni umierają z jego powodu, on jest zawsze w trakcie udowadniania słuszności swoich decyzji, postaw, żalów. Pociesza też innych, że mogło być o wiele gorzej, gdyby nie jego chirurgiczna, precyzyjna interwencja w ich osobiste życie i pracę etc. Po morderstwie egzekwuje wdzięczność bliskich ofiary, a samą ofiarę obarcza zarzutem samobójstwa. Ponieważ pycha jest nieprawdą, pyszny uruchamia fantastyczną kreatywność tzw. wolności zastępczych, które generalnie są więziennym monologiem człowieka, który przyłapał świat na oszustwie i zamknął go za drzwiami swojej celi (pytanie więc, kto tu tak naprawdę siedzi...). Jak chce Kasjan, pyszni zasadniczo nie zdają sobie sprawy ze swojego stanu i często dopiero na łożu śmierci widzą swoje własne ubóstwo. Nie myślmy jednak, że pyszny to monolit zła, socrealistyczny pomnik pewności siebie i buty. Gdzieżby tam, nie jest mu obce wzruszenie ludzkim losem, niepewność i troska, a także cierpienie. Znajdziesz w nim wszystko... oprócz pokory, rzecz jasna, która warunkuje duchową geometrię.

Zdaje się, że obraz użyty przez Seamusa Heaneya w opisywaniu poezji Miłosza może mi tu posłużyć: „dwie postaci, które stale pojawiają się w poezji Miłosza — chłopiec we władzy marzeń nad brzegiem rzeki i dorosły mężczyzna w niewoli konieczności”. Rzeczywiście te dwie postaci żyją w nas i przy odrobinie wysiłku i refleksji możemy do nich dotrzeć. Zapytamy — cóż to za dziwna schizofrenia? Nie schizofrenia, ale rozdarcie. Rozdarcie ludzkie skrzętnie skrywane lub nierozumiane, a my we władzy jego... Rozdarcie z towarzyszeniem głodu, o którym wiele może powiedzieć życie Augustyna, przyszłego biskupa Hippony, świetnie zapowiadającego się retora. Rozdarcie. Źle, kiedy osoby te chodzą samopas, bo jaki pożytek z marzeń wielkich i dobrych, kiedy chłopiec nie zdaje sobie sprawy, jakie nasiona zasiewa w sobie i nie jest przerażony „przepaściami swojej niewiedzy” wobec otaczającego go świata. W tej perspektywie spowiedź Augustyna z kradzieży gruszek, które następnie rzucane są wieprzom, nie jest (zawsze obrzydliwą u wielkich) kokieterią, ale ciężkim wyznaniem nieuświadomionego marnotrawstwa wielkich energii, wciąż jeszcze potężnego potencjału, a trzeba wiedzieć, że ta — powiedzmy — „rajska witalność” znajduje ujście często w okrucieństwie. A samo natężenie uwagi u chłopca jest przecież dobre — kontemplacja nieruchomego punktu, widzenie rzeczy jakby przez odwróconą lunetę, z którego to widzenia może się zrodzić poezja, dobra też jest jego ufność. Ale osobom tym razem też jest źle, bo stary posiadł bezlitosną technikę brania życia w swoje ręce, egzekwowania życia, wiedzę, że człowiek żyje za bramą raju, rozpacz... A przy tym (może to współczucie?) nosi w sobie nakaz czynnego udziału w historii. Gdzie rozpacz, tam i — paradoksalnie — zaufanie. L'enfant terrible chrześcijaństwa — św. Paweł — wyłuskuje takie dwie modelowe ufności, aktualne i dla dzisiejszego świata, zaczepiając się o dwie pozornie konkurujące ze sobą sfery: „Prawo religijne i Mądrość »tego świata«”. To pierwsze, napędzane wybraniem i obietnicą, żąda znaku potwierdzającego i nagradzającego potężny wysiłek „zakadrowania” bezpiecznego już świata. Zdegradowane niecierpliwością, może być pociągnięte do przemocy przez najprymitywniejszego z „mesjaszy”. Ta druga nie spodziewa się znaku, lecz sięga do arche, interpretuje, godzi przeciwności, zaleca umiarkowanie i powściągliwość, kontrolę siebie i innych, wykluczenie biesujących z republiki. Nie przynosi ulgi, lecz godne przejście ze świata żywych do krainy cieni: non fai, fui, non sum, non desidero (nie było mnie, byłem, nie ma mnie, nie dbam o nic). Zdegradowany przez zepsutą elitarność i estetyzm, spogląda na świat niewidzącym wzrokiem marmurowych posągów. Ostatecznie może stworzyć geometryczne, idealne więzienia:

Nieważne, czy kto
popełnił zbrodnię, czy też był niewinny;
prawo, w istocie, takie jak podatek.
Wtedy właśnie wzniesiono tę Wieżę.
Stal chromowana lśni oślepiająco.
Pastuch, siedzący na czterdziestym trzecim
piętrze, wysunął twarz przez wąski świetlik
i właśnie uśmiech śle promienny w dół
psu, co odwiedzić przyszedł swego pana.
	Josif Brodski, 
	„Post Aetatem Nostram”, 1970

Nie na wiele zda się zszywanie tego rozdarcia grubą fastrygą, choć można oczywiście „postanowić” heroiczną, starożytną pokorę zmierzającą do wyzbycia się pretensji wobec świata i zgody na trudne pouczenie ze strony niepodległych nam sił. Chrześcijaństwo zaś obiera inną drogę: to ludzkie rozdarcie traktuje właśnie jako bramę dla Boga... Nie godzi, nie „zszywa”, nie wycisza człowieczego bólu, ale „wstępuje” tam z Chrystusem, Pierwszym z Pokornych, i gest ten jest pojmowany w chrześcijańskiej tradycji bardzo śmiało — jako początek rozumienia człowieczeństwa, odnalezienia w nim „kanału” spotkania z Bogiem, który w swoim Synu ofiarował nam pokrewieństwo. Święty Efrem, opisując ten pasaż, opowiedział rzecz wstrząsającą: że oto Chrystus na krzyżu swoim krzykiem opuszczenia wywleka śmierć z jej kryjówki. Uważam ten obraz za kapitalny! Bo dla Chrystusa „śmierć jest śmierć”, a dla nas — niby nie zgodzonych z nią — stanowi ona namiastkę życia w bardzo prywatnych kryjówkach. To my dajemy życie śmierci — i codzienność pokazuje, że nie jest to przykładowe uwikłanie się w antynomie. Jeśli chcielibyśmy przełożyć obraz Efrema na działanie praktyczne wbudowujące nas w „styl” pokory, pożyteczne będzie posłużenie się św. Pawłem z 1 Kor 1,24. Tak, trzeba „znaleźć w sobie wyrok śmierci”, zobaczyć gruzy życia budowanego na lęku lub karmionego egzaltacją opartą — jak napisał Hume — na „tężyźnie umysłowej i na zarozumiałej śmiałości charakteru”, zaprzestać szeptania i układów ze śmiercią, pójść drogą Chrystusa-Mocy, który śmierć zwyciężył, ALE ZOSTAŁ JEJ PODDANY, co też może oznaczać, że człowiek nie musi opuszczać swojej poranionej i marnej egzystencji, żeby zwyciężyć rozpacz. Jak rozwija się ta droga pokory? Posłuchajmy kardynała Wyszyńskiego: „prawdziwy Bóg, który nie upada, i prawdziwy człowiek, który upada. Jestem spokrewniony z Nim przez moje człowieczeństwo, które wraz z Nim upada; ale On wspiera mnie przez swoje Bóstwo, które nieustannie podnosi i dźwiga moje człowieczeństwo. (...) Bo ludzką rzeczą jest upadać, chociaż szatańską — trwać w upadku, poddać się zwątpieniu i myśleć, że nie jesteśmy zdolni już powstać, że nie ma takiej siły, która mogłaby nas podźwignąć”. Tradycyjnie, po księżowsku, skupiłem się na tym, co gorzkie, i właśnie „upokarzające” człowieka (upadek), ale przecież „upokarzanie” ma też i ten aspekt bardzo jasny — jak wstrząsający do głębi zachwyt przy spotkaniu z drugim człowiekiem, który zdolny jest kochać, jak „pobicie” przez objawiające się piękno, jak pełna cichej radości niemoc naszych umysłowych władz podczas adoracji Bożych tajemnic. Ta gorycz i słodycz procesu „upokarzania” — czynienia pokornym człowieka — idą zresztą w parze, bo u źródeł tych dwóch pedagogii leży zawsze miłość. Stawaniu się pokornym służy również posługiwanie się dziedziną, którą można śmiało nazwać eschatologiką. Bo istnieje — jak wiemy — eschatologia: czyli nauka o rzeczach ostatecznych, eschatologika zaś będzie nie tylko próbą uporządkowania naszych dążeń wedle ostateczności i nieodwracalności Bożego Sądu, ale i kierowania się w życiu miłosierdziem i dobijaniem się o nie u Boga. Eschatologika — lub inaczej: logika tęsknoty za Bogiem — stawia bardzo niepokojące pytania: „Czy uczyniłeś już naprawdę wszystko, aby znaleźć się w »ciągu niebieskim«, przynosić owoc, bo Bóg gwarantuje celowość człowieka, jako sprawca wcielenia, które wciąż jeszcze w człowieku nie jest ukończone, »domaga się twórczości«” — i w tej logice ostatecznej pycha jawi się właśnie jako „Bóg niezrealizowany, jak talent niezużyty” (Kijowski). Dlatego Orygenes w komentarzu do Psalmu 38 „Daj mi poznać kres dni moich” poucza nas, że chrześcijanin w całkiem naturalny sposób, podobnie jak dobry rzemieślnik, stara się dopełnić braki w swoim artyzmie, podpatrując innych, dodajmy: wychodząc naprzeciw codzienności pomimo naszego wewnętrznego zamieszania, pustki, „martwej ręki”. Byle tylko nie zarządzić odwrotu, byle wytrwać, byle pozwolić do siebie przemówić pogodzie takich oto na przykład myśli: „Nie to mnie boli, że mam spraw za dużo, ale to, że w żadną nie angażuję się w pełni, że z żadną nie potrafię się naprawdę utożsamić, że jestem wciąż w rezerwie. Na jaką okazję, dla jakiej rzeczy zachowuję pełnię siebie? Może nie ma takiej pełni, może to wszystko, co mam?” (Kijowski).

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama