Papież i jego generał: Góra Peralba

Fragment książki "Papież i jego generał. Nieznane ucieczki Jana Pawła II we wspomnieniach jego 'anioła stróża'". Dom Wydawniczy Rafael 2007

Papież i jego generał: Góra Peralba

Enrico Marinelli

„Papież i jego generał”

Nieznane ucieczki Jana Pawła II we wspomnieniach jego „anioła stróża”

Góra Peralba



Kolejne dni tego pamiętnego lipca 1988 roku upłynęły pod znakiem bardzo intensywnych i długich wspinaczek, tym razem już wyjątkowo trudnych. Niektóre szlaki wśród skalistych urwisk grzbietów górskich można było pokonać, wyłącznie trzymając się stalowych lin, gdyż poniżej znajdowała się tylko ogromna przepaść.

Przez pierwsze dwa lata towarzyszył nam przewodnik wybrany przez ordynariusza Belluno, biskupa Ducoli. Był to pewien inżynier, świetny znawca gór, który jednak nie zdawał sobie sprawy z ograniczeń fizycznych naszej grupy lub — ściśle mówiąc — moich i profesora Rodolfo Proiettiego, wspaniałego lekarza z kliniki Gemelli. Papież bowiem zawsze bez problemu dawał sobie radę z niebezpieczeństwami i trudnościami, jakie czekały na nas w górach, my natomiast zawsze ledwo za nim nadążaliśmy. Gdyby Ojciec Święty nie miał odpowiedniego przygotowania i nie był do takich wypraw przyzwyczajony, te długie i męczące wycieczki zakończyłyby się kompletnym fiaskiem. Ale tak się nie stało.

20 lipca 1988 roku pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najpiękniejszych dni spędzonych z Janem Pawłem II. Tego dnia cała nasza grupka, po czterech godzinach forsownego marszu po górskich skalistych ścieżkach wytyczonych tylko dla wytrawnych wędrowników, dotarła do schroniska Calvi, które znajduje się koło Sappady na wysokości 2164 metrów n.p.m., na wschodniej ścianie masywu Dolomitów. Wydawało się nam, że wędrówka skończy się w tym miejscu, gdzie zresztą był przewidziany piknik. Była już godzina 14.00. Z wielkim jednak zdziwieniem zauważyłem, że Papież zaczyna o czymś żywo dyskutować ze swoim sekretarzem księdzem Stanisławem (między nimi dwoma zawsze dało się wyczuć ogromny szacunek i porozumienie), po czym nieoczekiwanie cała grupa ruszyła dalej. Nikt z nas nie wiedział nawet, w jakim kierunku idziemy i jakie są dalsze plany. Kiedy już myślałem właściwie tylko o swojej kondycji fizycznej i czy zdołam wytrzymać do końca, przybliżył się do mnie don Stanislao i wyznał mi, że Ojciec Święty zdecydował się dojść do szczytu Peralby, góry, która dominuje nad tą częścią Dolomitów, o wysokości 2694 metrów n.p.m. Na niej znajduje się krzyż, który przypomina, że Chrystus jest zbawieniem każdego człowieka i całej ludzkości. Ksiądz Stanisław, bardziej niż ja zaniepokojony o Ojca Świętego, a nie o siebie samego, poprosił mnie, abym spróbował odwieść Jana Pawła II od tego zamiaru, przypominając o ryzyku i niebezpieczeństwie, jakie pociągało za sobą kontynuowanie wspinaczki. Jako człowiek dobrej woli, wyłącznie na prośbę księdza Stanisława, odważyłem się podejść do Papieża, przepraszając go na wstępie za swoją śmiałość. Powiedziałem mu, że zwracam się do niego nie jako funkcjonariusz policji, ale jako wierny przyjaciel, który czuje obowiązek przypomnienia mu o obiektywnym ryzyku związanym z podążaniem „żelazną ścieżką”, jak górale i specjaliści nazywają szlaki, na których trzeba korzystać ze stalowej linki przytwierdzonej do skały, ponieważ stopy nie mają na tyle miejsca, aby swobodnie oprzeć się na podłożu. W przypadku Peralby ta stalowa linka służy do przejścia nad kilkusetmetrową przepaścią, co przyprawiało o gęsią skórkę wszystkich nas, odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Papieża. Jan Paweł II, czytając jakby w moich myślach i rozważając moje rady, świadomy także tego, jak wielkim wysiłkiem była ta wspinaczka dla doktora Proiettiego, skierował do mnie głosem nieznoszącym sprzeciwu następujące słowa: „Pan generał i pan doktor (to jest Proietti) niech tutaj zostaną i niech obserwują, jak papież dociera do krzyża Chrystusowego na tej górze i jak tam się modli o dobro dla ludzkości”. W lot zrozumiałem, jak bardzo się pomyliłem, i żałowałem, że nie ugryzłem się w język, zanim odważyłem się skierować do Ojca Świętego moje słowa. Wróciłem do przyjaciół bardzo przybity.

Zjedliśmy kanapki razem z doktorem Proiettim i innymi współpracownikami i przez ponad trzy godziny czekaliśmy na powrót Jana Pawła II, który z małą grupką poszedł dalej, jak zapowiedział. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, rozciągała się wspaniała panorama. Potem powiedziano mi, że podobne widoki można było obserwować ze szczytu Peralby aż do terytorium austriackiego. Niesamowitym i tragicznym kontrastem w stosunku do tego piękna był widok okopów z czasów wojny, które w wielu miejscach świetnie się zachowały. Kiedy czekałem na Papieża, człowieka pokoju, wyobrażałem sobie cierpienia, jakie musieli znosić nasi żołnierze i ich wrogowie w straszliwym zimnie pośród tych gór podczas długich zimowych miesięcy spędzonych na froncie alpejskim.

Po pewnym czasie doszedł do nas ksiądz Piero Da Gai, proboszcz parafii Świętego Piotra w Cadore. Moi agenci poinformowali mnie już wcześniej o tym, że ksiądz proboszcz idzie w naszym kierunku. Ksiądz Piero zapytał mnie, gdzie jest Ojciec Święty, a kiedy dowiedział się, że poszedł w kierunku Peralby i pewnie w tym momencie dotarł już do szczytu, bardzo się zdziwił i nie chciał w to w ogóle uwierzyć. Doskonale zdając sobie sprawę z trudności wspinania się na tę wymagającą górę, zapytał mnie wówczas, czy ktoś pomagał Papieżowi, szczególnie podczas przechodzenia przez skalistą część ścieżki nad przepaścią. Odpowiedziałem, że tak, że na pewno pomagał mu Duch Święty i Jego Dwóch Współpracowników. Oczywiście mówiąc to, nie chciałem sobie zażartować z księdza proboszcza. Chciałem raczej podkreślić, że po raz kolejny Jan Paweł II chciał oddać się w opiekę Tego, który patrzy na nas z wysoka. Ale ksiądz Piero już mnie nie słuchał. Nie mógł przecież pozwolić sobie na to, żeby Papież chodził sobie po „jego” górach, a on tracił czas na pogaduszki! Zacząłem więc obserwować, jak dzielny proboszcz wspina się na górę niczym kozica, a po jakimś czasie, cały dumny i zadowolony, schodzi razem z Janem Pawłem II. Ten widok bardzo mnie ucieszył i uspokoił. Papież na mnie spojrzał i pozdrowił mnie, ale bez zwykłej serdeczności. Było to dla mnie potwierdzeniem, że pomyliłem się, próbując odwieść go od powziętej decyzji. Zatrzymaliśmy się na chwilę razem z księdzem proboszczem Piero w schronisku w Calvi, gdzie Ojciec Święty zjadł kanapkę, a potem — bardzo już późno — dotarliśmy do willi w Lorenzago, gdzie mieszkał.

Następnego dnia ksiądz Tadeusz Styczeń poprosił mnie o prywatną rozmowę i powiedział, że wczoraj długo rozmawiał z Papieżem na temat jego wyprawy alpinistycznej, rozważając jej aspekt moralny. Jan Paweł II zapytał go bowiem: „Tadeuszu, jesteś moim następcą na katedrze filozofii moralnej w Lublinie. Co o tym wszystkim myślisz?”. Na to ksiądz Tadeusz odpowiedział (ku mojemu pocieszeniu): „Zgadzam się z generałem”. Ta opinia musiała bardzo Ojca Świętego uderzyć, gdyż po powrocie z wakacji zaprosił mnie na rozmowę i wrócił do tego wydarzenia następującymi słowami: „Panie inspektorze... DROGI panie inspektorze, pan MUSIAŁ obserwować papieża, który MUSIAŁ dotrzeć na szczyt, gdzie znajdował się krzyż Jezusa Chrystusa”.

Umberto Folena, dziennikarz „Avvenire”, poświęcił tej wyprawie Papieża specjalny artykuł, opublikowany 21 lipca tamtego roku, pod znaczącym tytułem: „Wasza Świątobliwość, proszę się zatrzymać! Ale Papież, trzymając się stalowych lin, zdobył szczyt”.

Folena, wysłuchawszy najpierw opowiadania o tym wydarzeniu, które przedstawił na konferencji prasowej Watykańskiego Biura Prasowego pan doktor Joaquin Navarro-Valls, tak opisuje decyzję Jana Pawła II o dotarciu na szczyt Peralby: „Papież, zwracając się do Navarro-Vallsa powiedział: «Co pan dzisiaj opowie dziennikarzom, jeśli zapytają, czy papież doszedł do samego szczytu? Pan nie może przecież nikogo oszukiwać. Proszę tam spojrzeć, widzi pan krzyż? Tam, na szczycie, jest krzyż. I tam ja teraz muszę iść»”. Tak też zrobił, czyniąc tym samym swój pobyt w górach jeszcze bardziej znaczącym i wypełnionym wartościami duchowymi. Ojciec Święty wiedział, gdyż został o tym poinformowany przez swojego sekretarza, przez samego Navarro-Vallsa i przeze mnie, że wspinaczka będzie trudna i niebezpieczna, a mimo to postanowił iść dalej, aby móc pomodlić się przy symbolu, na którym opiera się nasza chrześcijańska wiara. Nie zrobił tego z powodu jakiegoś zwykłego kaprysu. Chciał przez to powiedzieć swoim współpracownikom, ale nie tylko im, że nie trzeba się bać wziąć na siebie swój krzyż. Jednocześnie chciał powiedzieć całemu światu, że tylko przez krzyż można spotkać Pana. Bóg bowiem jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy Go poszukać, chociaż czasem potrzebna jest także jakaś mała ofiara z samego siebie”.

Autor pisze również w swoim artykule, że podczas zbliżania się do szczytu zaproponowano Papieżowi, aby coś zjadł, ale on odmówił; napił się tylko trochę herbaty. Kiedy ponownie, przed najtrudniejszym odcinkiem, ktoś zapytał go, czy nie powinien zrezygnować z dalszej wspinaczki, odpowiedział, że przecież inni turyści wchodzą na ten szczyt, to i oni mogą wejść. Na argument, że ci inni turyści to głównie ludzie młodzi, którzy raczej nie mieszkają od dziesięciu lat w Watykanie, Jan Paweł II odpowiedział: „A czy my nie jesteśmy młodzi?”. Ja sam, czekając razem z doktorem Proiettim na zejście Ojca Świętego, miałem okazję zamienić parę słów z dwojgiem turystów z Monachium w Bawarii, którzy potwierdzili, że spotkali Papieża po drodze i go pozdrowili, a on pozdrowił ich. Byli bardzo zdziwieni, że spotkali Ojca Świętego na tak trudnym szlaku, którego pokonanie wymaga niewyobrażalnej siły fizycznej, szczególnie w przypadku osoby w podeszłym już wieku. Żegnając się, dodali, że na pewno nikt im nie uwierzy, kiedy opowiedzą o tym, że spotkali Jana Pawła II zdobywającego górę Peralba. I mieli całkowitą rację.

Kiedy Papież dotarł do szczytu, praktycznie nic wcześniej przez cały dzień nie jedząc, podszedł do krzyża i go objął. Potem odmówił trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu...”, „Wieczny odpoczynek...”, a na koniec „Regina Coeli”. Następnie wszyscy uczestnicy tej wspinaczki wpisali się do pamiątkowej księgi tego szczytu, która od tej pory stała się najbardziej cenną górską książką pamiątkową w Alpach. Kiedy wrócili, don Stanislao powiedział mi, że chociaż mnie z nimi nie było z powodów wcześniej już przytoczonych, on sam pilnował przestrzegania reguł wspinaczki i bezpieczeństwa, a także wpisał się za mnie do tej księgi pamiątkowej. Uznał bowiem, że także moje imię i nazwisko powinny były się tam znaleźć, co odebrałem jako formę przebaczenia za to, że nie dałem rady dojść do szczytu razem z innymi.

21 lipca upłynął nam dużo spokojniej, co nie znaczy, że nic nie robiliśmy. Wiadomość o nieprawdopodobnej wyprawie Papieża zaczęła krążyć wśród turystów, którzy licznie odwiedzali te piękne i fascynujące góry. Dlatego też, zamiast udać się do Val Visdende, Ojciec Święty pojechał do Pian dei Buoi i Marmarole. Te miejsca były równie piękne. Można tam było podziwiać nie tylko góry, ale też wspaniałe stada owiec na stokach i wiele wodospadów.

22 lipca, zanim wróciliśmy do Castel Gandolfo, Jan Paweł II odprawił o godzinie 8.00 rano mszę świętą w intencji wszystkich osób, które uczyniły możliwym spokojny i niczym niezakłócony jego pobyt w Lorenzago. Podczas mszy, w momencie modlitwy wiernych, don Stanislao poprosił mojego współpracownika, aby przeczytał tekst modlitwy, którą wcześniej ułożyłem: „Dziękujmy Panu za to, że pozwolił nam towarzyszyć Jego Wikariuszowi na ziemi, oraz za to, że możemy go ochraniać. Módlmy się, abyśmy z pomocą Chrystusa mogli wykonywać naszą delikatną pracę, będącą jednocześnie wielkim przywilejem”.

Po mszy świętej, przed wyjazdem, Papież jeszcze raz skorzystał z okazji i udał się na spacer w kierunku Castello Mirabello, docierając aż do Passo Mauria i Stabie.

Około godziny 13.00 wróciliśmy do naszej willi. Po zjedzeniu obiadu i krótkim odpoczynku Jan Paweł II opuścił swoją rezydencję i przejechał ulice Lorenzago wśród wiwatującego, rozentuzjazmowanego i wzruszonego tłumu pozdrawiających go ludzi. Potem samolotem polecieliśmy do Rzymu, a następnie helikopterem do Castel Gandolfo. W ten sposób szczęśliwie zakończyliśmy cały ten okres pielgrzymkowo-wakacyjny, który do dzisiaj uważam za wyjątkowy i niepowtarzalny.

Dziesięć lat później, tuż przed moim odejściem na emeryturę, podczas specjalnego spotkania z Papieżem w Castel Gandolfo 20 lipca 1998 roku, dokładnie w dziesiątą rocznicę wspinaczki na Peralbę, ofiarowałem Ojcu Świętemu rzeźbę z brązu wykonaną przez artystę z mojego miasteczka Ruggero di Lollo. Patrząc na nią, Jan Paweł II przypomniał sobie o tamtych wydarzeniach i poprosił mnie, żebym jeszcze raz o tym wszystkim szczegółowo opowiedział. Kiedy wspomniałem o mojej nieudanej i niepotrzebnej próbie powstrzymania Papieża, wskazując na księdza Dziwisza jako prawdziwego winnego i odpowiedzialnego za tę moją nieszczęsną inicjatywę, Ojciec Święty szeroko się uśmiechnął i poprosił, abym kontynuował relację. Potem powiedział, że każda wspinaczka, która pociąga za sobą trud i zmęczenie, zostaje nagrodzona poprzez możliwość dotknięcia i doświadczenia Boga, który nad nami czuwa i błogosławi nam z góry. Później przekazano mi, że Papież był bardzo zadowolony z tego naszego krótkiego spotkania i po raz kolejny wyraził słowa pełne uznania w stosunku do nas, dziękując za to, że czuwaliśmy i ochranialiśmy go nie tylko podczas jego „wakacji”, ale także w czasie wszystkich liturgii i ceremonii, którym przewodniczył.

Podczas swojego pobytu w Lorenzago w lipcu 1987 roku Jan Paweł II odprawił mszę świętą dla mieszkańców i turystów, którzy licznie odwiedzali tę miejscowość, szczególnie w czasie wakacji. Plac przy parafii świętych Marka i Fortunata, na którym odbyła się msza, był wręcz przepełniony ludźmi, którzy pewnie nigdy wcześniej nie wyobrażali sobie, że będą uczestniczyć we mszy z Papieżem w miejscowości, w której mieszka około 700 dusz. W czasie homilii Ojciec Święty, zamiast przeczytać przygotowany tekst, wygłosił wspaniałą mowę, całkowicie spontanicznie. Powiedział między innymi: „Niech będzie błogosławiony trud, bowiem pomiędzy tymi górami i lasami można odpoczywać poprzez trud i zmęczenie! (...) W górach obecne jest pewne podstawowe słowo, pewien wewnętrzny rozkaz: iść. Ale razem z tym słowem współistnieje jeszcze inne: oddychać”. Potem Jan Paweł II powiedział, że między tymi dwoma słowami istnieje związek: nie można iść, nie oddychając. Jezus jest drogą, która daje nam także ducha. Duch Święty jest naszym boskim oddechem. W ten sposób nasza ludzka droga staje się boską. Ojciec Święty mówił dalej, że cały świat jest pełen piękna: „Patrzę dzisiaj z bliska na te skały i szczyty i kontempluję wspaniałą panoramę. Trudno jest cokolwiek porównywać, gdyż niewątpliwie cały świat jest pełen pięknych rzeczy, ale ta wasza ziemia, ten wasz pejzaż jest jednym z najpiękniejszych widoków na całym świecie”. Rzeczywiście, nie ma wątpliwości, że góry w Cadore są dla patrzącego na nie czymś niezwykłym i swoim pięknem mówią o Bogu i przybliżają do Niego.

Nagle Jan Paweł II skierował do obecnych apel, żeby mu poradzili, jak mógłby wytłumaczyć „tym z Rzymu”, że był nieposłuszny wobec pewnej niepisanej reguły, że papieżowi nie wypada oddalać się z jego willi w Castel Gandolfo, gdyż tylko tam ma prawo do odpoczynku... Jako odpowiedź usłyszał niekończące się brawa. W tym momencie mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Ojca Świętego i lekko się do siebie uśmiechnęliśmy. Myślę, że Papież przypomniał sobie rozmowę, w której wyraził pewne obawy związane z tym, że być może ludzie nie zrozumieją tego, iż chce spędzać swój urlop w górach. Pozwoliłem sobie wtedy odpowiedzieć Janowi Pawłowi II, że zwykli ludzie na pewno to zrozumieją, a jedynie „ci z Rzymu” może będą mieli jakieś problemy, żeby pogodzić się z tym nowatorskim pomysłem. Zadzwoniłem do pana Navarro, który tamtego roku nie pojechał z nami, lecz pozostał w Rzymie, i opowiedziałem mu o tym wydarzeniu. Następnego dnia rzecznik Papieża, aby nie urazić zbytnio „tych z Rzymu”, dokonał małego cudu i powyższe słowa Ojca Świętego ukazały się jedynie w regionalnej gazecie „La Stampa” w Turynie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama