Kres czasu. Lectio w oparciu o Pierwszy List do Tesaloniczan

W czasach tak wielu przemian konieczna jest prosta i wolna od uprzedzeń refleksja nad kwestiami fundamentalnymi

Kres czasu. Lectio w oparciu o Pierwszy List do Tesaloniczan

Silvano Fausti SJ

Kres czasu

Lectio w oparciu o Pierwszy List do Tesaloniczan


stron: 128
format: 170x245
ISBN: 978-83-7485-234-0
rodzaj okładki: twarda
Wydawnictwo: Bratni Zew


Jak czas, tak również życie ma swój koniec.
Ale czy ma tylko koniec, czy również cel?
Ma swój cel zdolny zagwarantować sens i znaczenie?
Pytania fundamentalne i nie do uniknięcia.

O. Silvano Fausti komentując Pierwszy List do Tesaloniczan daje odpowiedź pełną nadziei.

Książka pomaga zrozumieć aktualności Pierwszego Listu do Tesaloniczan, który ukazuje pozytywny cel historii oraz sens życia i śmierci.


FRAGMENT:

Wstęp

Życie się kończy. Czas również. Ale czy ma on tylko koniec czy również cel? Dla wszystkich to pytanie jest fundamentalne, nie do uniknięcia, odpowiedź na nie jest konieczna i decydująca. Tylko w przypadku, kiedy istnieje cel, życie ma sens, tylko wtedy jest możliwa historia, kultura, etyka, rozumne uporządkowanie środków dla jego osiągnięcia. „Zastanawiać się, czy życie jest warte, aby je przeżyć, to odpowiedzieć na zasadniczą kwestię filozoficzną. Reszta – czy świat posiada trzy wymiary lub czy duch posiada dziewięć czy dwanaście kategorii – to dalsza sprawa. To są szczegóły: najpierw trzeba odpowiedzieć na to pierwsze” (Camus).

Pierwszy List do Tesaloniczan odpowiada właśnie na te pytania, ukazując cel, jaki się kryje u kresu czasu. Cała kultura i organizacja społeczeństwa nie jest niczym innym jak wysiłkiem człowieka, aby pokonywać i przekraczać własne granice. Człowiek jest jedynym stworzeniem, które wie, że umrze. To jest jego znak szczególny, zarazem paląca udręka i znamię wielkości, wskazuje bowiem na jego autotranscendencję. Nie tylko każda myśl (Adorno), lecz również każde jego pragnienie i czyn, jeśli nie zostanie uśmiercony, rozkwita w transcendencji.

Bez tej świadomości ograniczenia i, w konsekwencji, woli przezwyciężenia go, ustałaby wszelka ludzka aktywność jako taka, nie byłoby już ani postępu, ani kultury, wszystko redukowałoby się do natury. Dlatego niepamięć ograniczeń redukuje do poziomu zwierząt, natomiast umieć liczyć własne dni to początek mądrości (Ps 90,12).

Bieg historii jest możliwy, ponieważ sama jej granica stanowi cel: trzeba przekroczyć ją, iść dalej! Bez niej, która jest metą, nie ma „dostatecznej racji” dla ludzkiej przygody. Nawet pies nie merda ogonem bez celu! Wszelkie pragnienie byłoby przytłumione, wszelka myśl uśpiona, wszelkie działanie zaniechane, wszelka wartość zdewaluowana, wszelkie światło ciemne, wszelka radość pusta: nic, tylko ciągła udręka. Nie byłoby żadnego miejsca, gdzie można by naładować się energią: wszystko byłoby zatomizowane, życie osobiste rozsypane, życie społeczne rozczłonkowane, wszystko zmierzałoby do nicości i wszystko byłoby nicością.

W takim razie, jeśli problemu nie rozwiąże samobójstwo, indywidualne czy zbiorowe, to może przynajmniej samobójstwo inteligencji, aby jej głos nie sprawiał już kłopotu. Do tego niewiele trzeba. Wystarczy wrzucić ją do wspólnego potoku mass-mediów, które posiadają zdolność przekształcenia „mówi się” na „myśli się” i „robi się”. Wydaje się, że nie jesteśmy od tego dalecy!

Poszczególnej jednostce pozostaje co najmniej zdolność skonstruowania własnej sieci – na przykład telewizyjnej – aby schwycić w nią innych i wspólnie stworzyć sobie pewien porządek, coś na kształt kolonii mrówek czy pszczół. Reszta godności, jaka jeszcze pozostanie, rozmieni się na niezliczone drobne sentymenty, które, absolutyzowane, prowadzą do niewoli. Wystarczy zobaczyć choćby miłość do zwierząt czy do natury, która dla wielu zastępuje miłość do samego siebie, do swoich bliźnich, oraz do Tego, którego jesteśmy podobieństwem.

Słusznie całość działalności człowieka może być rozumiana jako „machina nieśmiertelności”, mówi Savater w swojej próbie uzasadnienia etyki i polityki. Jego słabą stroną jest, że pomija jej transcendentną podstawę, podejmując w końcu karkołomną operację, wymyślając „perpetuum mobile”, w którym jeden usiłuje dać to, czego sam nie posiada, albo inaczej: podnieść siebie samego za włosy. Widać, że teoremat Goedela, współczesna postać arystotelesowskiego „Żadna wiedza nie pochodzi z własnych założeń”, jest zupełnie zapomniany w naszej epoce, w rzeczywistości kwestionuje on arogancję wiedzy, stawiając pytanie o jej początek, a zatem, także i o jej cel, którego on nie może zawierać!

Jest zatem prawdą, że bez nieśmiertelności, której pragnienie wprawiło w ruch maszynę i jej konstrukcję, człowiek nie może być szczęśliwy, ponieważ odczuwa śmierć jako ustanie wszelkiego dobra.

Dzieje się tak, ponieważ ostatecznie człowiek nie pragnie niczego innego jak być szczęśliwym. Dzisiaj może o tym zapomnieliśmy albo nie chcemy o tym pamiętać. Dlatego jesteśmy nieszczęśliwi. I zdesperowani, ponieważ myślimy, że nie może być inaczej niż jest.

Oczywista przyjemność – dobrze to wiemy – jest nam oferowana jako jedyna droga, jeśli nie ucieczki, to przynajmniej wyłączenia się, jak chwilowe znieczulenie zranionego ciała, które po ocknięciu się odczuwa jeszcze większy ból.

Czy aby szczęście jest jedynie ideologią, jakąś iluzją? Czy jest może jakąś fiksacją, która zakodowała się w głowie Syzyfa, aby bardziej cierpiał podczas tej odrobiny czasu, jaki istnieje pomiędzy narodzinami a śmiercią? Pchać z trudem pod górę wielki kamień, który potem stoczy się, być może po przeciwległym zboczu, jest sportem niedorzecznym, jaki inteligencja pozostawia innym do uprawiania. Dla tego, kto nie popada w szaleństwo zamiany własnych idei na rzeczywistość, ideologia jest jedynie nonsensem, który zaślepia czysty rozum.

Gdyby tak było, wszystko co istnieje, byłoby jedynie zwykłą maską, za którą stoi pustka. Byłoby tylko to, czego nie ma: nicość!

Jest to zaprzeczenie nihilizmu, łącznie z konsekwentną niemożliwością życia i myślenia.

Jest konieczne, aby pragnienie szczęścia odpowiadało rzeczywistości, w przeciwnym razie nie można by było istnieć ani myśleć; podczas gdy jest oczywiste, że istniejemy i jest przynajmniej prawdopodobne, że myślimy. Brak sensu wszystkiego – co różni się od „nieskończonej marności wszystkiego” Leopardiego – jest także na różne sposoby interpretowany jako jedyny sens wszystkiego. Jednak rozumienie braku sensu jako sens wszystkiego jest bezsensowne i destrukcyjne.

Porzuciliśmy źródło wody żywej, aby wykopać sobie cysterny, cysterny popękane, które nie utrzymują wody (Jr 2,13). A te resztki wody, które pozostały, są muliste i zepsute, tak że każdy powie: „Dziękuję, nie mam na nią ochoty!”.

Sens życia – czyli śmierć i to, co jest po śmierci – musi stać się centrum naszej uwagi, o ile chcemy prowadzić życie prawdziwie ludzkie. Przez zbyt długi czas usiłowaliśmy go zatopić w morzu rezygnacji, uciekając się do apologii rezygnacji jako jedynej prawdy, która stygmatyzuje jako zuchwałość każdą uczciwą próbę jego poszukiwania. Jest to rodzaj ekstremalnej arogancji, niemalże intelektualny terroryzm. Zawsze istniał „raj”, złoty wiek, sen o początku i pragnienie końca, raj utracony, ale również poszukiwany, z nadzieją na odzyskanie go. W przeciwnym razie nasze życie nie miałoby ani początku ani sensownego końca, nasze myślenie nie miałoby początku ani końca, nasze czyny nie byłyby dobre ani złe.

Obok zniknięcia Boga w epoce nowoczesnej powstało szereg rajów świeckich. Pomimo dobrej woli, nie odniosły one większego sukcesu jak ten, który się dał wykastrować, aby mieć liczniejsze potomstwo. Rozum jest bardzo podatny na zagmatwanie się i na poplątanie! Człowiek, który odrzuca Boga, aby afirmować siebie, jest jak ziemia, która neguje istnienie słońca, aby mieć światło na własność. Jeśli się odrzuci realność Boga – o tyle, o ile się Go nie pojmie – odrzuca się człowieka. Pozostanie jedynie jakaś idea (poza rzeczywistością) dobra, sprawiedliwości, wolności czy braterstwa, której poświęca się człowieka. Wystarczy wspomnieć raje stworzone przez bożka rozum, które odnajdują swoje lewe skrzydło w marksizmie, prawe w nazizmie, zaś ich centrum stanowi woluntaryzm.

Tak więc zrodziły się różne „izmy” i ciągle powstają nowe. Człowiek ich potrzebuje jak Adam liści figowych. Ale nie da się stworzyć sobie celu, jak nie da się nadać sobie samemu początku.

Różnorakie millenaryzmy, ciągle powracające w różnych postaciach – niczym chwilowe reanimacje trupów – mają wspólną cechę: proponują pozytywny rezultat, ale zapominają o tym, że istnieje także cel negatywny, czy też o tym, że nie da się zebrać chwastu przed żniwami. Iluminizm wraz ze wszystkimi swoimi prawdami wiary, ze swoim nieograniczonym zaufaniem do rozumu i ze swoją demiurgiczną zdolnością rozwiązania każdej trudności, zapożyczył boski kult na podobieństwo Boga. W ten sposób wpadł w sprzeczność ze sobą samym: chcąc zanegować wiarę, wymaga jej jeszcze bardziej, i to w dodatku ślepej; chcąc zanegować Absolut, dokonał absolutyzacji tego, co nim nie jest. Zastępując rzeczywistość ideą, popadł w ideologię, jedną z ostatnich odmian idolatrii. Ostatnią z nich jest pustka, która nastąpi po zmierzchu ideologii.

Rozum, jeśli zaprzecza transcendencji, nie jest w stanie uzasadnić samego siebie, a tym bardziej wyprowadzić jakiś sens (por. M. Frank, Bóg, który nadchodzi. Wykłady z nowej mitologii, Turyn 1994).

Prawdą jest, że również dwa pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju ukazują boską koncepcję człowieka. Widać tam jednak świadomość jego relacji do Boga, którego jest po prostu obrazem. Absolutyzować człowieka znaczyłoby zaprzeczyć jego naturze. Pokazuje to opowiadanie o stworzeniu Adama w trzecim rozdziale Księgi. Iluminizm, z tym wszystkim co z niego wynika, jest bardzo antyczny! Nie można zapominać, że po dwóch pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju następuje dziewięć następnych, które ukazują zło i opisują proces jego organizowania się, jako wstęp do każdej poważnej obietnicy.

Zło istnieje i to człowiek je popełnia. Ze zła nie pochodzi żadne dobro. Dialektyka, która uzurpuje sobie wyeliminowanie go za pomocą logiki, czy gorzej, praktyki, jest po prostu dogmatem, ma sens jedynie dla kogoś, kto zna rzeczywistość Wielkiego Piątku i Niedzieli Zmartwychwstania, i funkcjonuje jedynie u Boga, nie u nas. Zastosować ją w oderwaniu od tych dwóch dni to czysty blef, który niewytłumaczalnie zamyka człowieka w grobie – który zawsze pozostanie grobem, nawet jeżeli wierzący wie, że jest to grób Wielkiej Soboty.

Kto nie zdaje sobie sprawy, że zło istnieje i jest złem, i że samo z siebie nie może stać się dobrem, szybko doświadczy sytuacji, że będzie musiał za tę ignorancję zapłacić, i to słono. Ono go uderzy brutalnie, czyniąc jeszcze gorszym: pozbawi go wolności, jeśli nie wręcz życia. Dowodem na to są historyczne próby realizacji szczęśliwych utopii. Zawsze było tak, że obietnica idealnego raju kończyła się stworzeniem realnego piekła.

Z drugiej strony, spojrzenie w oczy złu hipnotyzuje i człowiek staje się łatwą zdobyczą. Po ideologicznych snach o raju następują kolejne postideologiczne, takie jak iluzje konsumizmu, upojenie techniką, przyjemnością, halucynacjami, różnymi innymi narkotykami – które bardziej są wstępem ku nicości niż lekarstwem na nią.

Wydawać by się mogło, że nie ma stąd wyjścia.

Jeżeli cel jest pozytywny, wydaje się, że należy zaprzeczyć złu chowając głowę w piasek. Trzeba hołdować myśli, że świat jest dobry, a jeśli fakty tego nie potwierdzają, to tym gorzej dla faktów! Tak mawiał pewien wybitny filozof, protoplasta wielu innych, którzy go potem naśladowali. W ten sposób, mocą dobra, czyni się całe zło.

Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę zło, wydaje się, że koniecznie trzeba zanegować pozytywny cel: każda prawda dobra i odrzucona w rezultacie prowadzi do złego świata. W ten sposób, mocą zła, nie stworzy się żadnego dobra.

Ważne jest, przede wszystkim, dostrzegać różnicę między ideami i faktami, a następnie nie ignorować dystansu pomiędzy prawdą a rzeczywistością. Istnieje bowiem rzeczywistość nieprawdziwa i istnieje prawda jeszcze niezrealizowana.

Chrześcijaństwo, prócz tego, że jego cel jest pozytywny, bierze na serio pod uwagę zło, jakie się dzieje w historii. Krzyż to nie jest wypadek przy pracy, nieprzyjemny epizod, o którym trzeba jak najszybciej zapomnieć!

A jednak wszystko ma swój dobry rezultat: spotkanie i wspólnota z Tym, który jest miłością, radość i życie, pełnia szczęścia. Jest On przecież Zmartwychwstałym, Ten, który został ukrzyżowany!

Zło istnieje i pozostaje w ukryciu, dopóki nie zacznie się szukać dobra. Kiedy ktoś zaczyna z nim walkę, zło wychodzi z ukrycia, i wychodzi coraz bardziej, aż wszystko się oczyści. Wtedy, nie wcześniej, nastąpi zwycięstwo dobra, które polega na zdolności, aby nie czynić zła, i dać się opanować przez miłość. Takie jest znaczenie krzyża Chrystusa.

W rzeczywistości zło traci na własnym zwycięstwie. Jego zwycięstwo jest jego porażką: dokonuje autodestrukcji obciążając Sprawiedliwego, który je znosi, lecz go nie czyni.

Dobro natomiast zwycięża, kiedy traci. Jego totalna kapitulacja jest jego absolutnym zwycięstwem – realizacją miłości większej od jakiegokolwiek zła, od samej śmierci.

Dlatego krzyż Zmartwychwstałego jest triumfem Bożej miłości, który nadaje sens historii. Nie zrozumiał tego Quinzio (Porażka Boga, Mediolan 1992). Ale nie on sam! Znalazł się w doborowym towarzystwie! Tak jak on myśleli wszyscy współcześni Jezusowi i będą myśleć podobnie ci, którzy nadejdą, Żydzi i nie Żydzi, przyjaciele i nieprzyjaciele. Sami uczniowie musieli doświadczyć zgorszenia krzyża i doświadczą go ci, którzy przyjdą potem, rozgoryczeni i rozczarowani tym, co w rzeczywistości stało się zbawieniem. „A myśmy się spodziewali”, mówią dwaj uczniowie idący do Emaus, także w naszym imieniu (Łk 24,21).

Jezus, w czasie swego ziemskiego życia nic innego nie czynił jak obwieszczał, najpierw w przypowieściach, a potem otwarcie, właśnie krzyż. Po zmartwychwstaniu nie uczyni nic innego, tylko będzie wyjaśniał go uczniom, otwierając przed nimi Pisma, które mówią o tej tajemnicy, a w końcu otwierając ich umysły, aby go zrozumieli (Łk 24,26n.44n.).

Ewangelie nie zostały napisane po to, aby udowodnić, że Ukrzyżowany zmartwychwstał, lecz że Zmartwychwstały został najpierw ukrzyżowany, i że Jego krzyż nie jest porażką, lecz zwycięstwem Boga. Krzyż objawia to, czego nikt nie rozumie. „Człowiek zmysłowy” nie jest w stanie pojąć tajemnicy Boga (1Kor 2,14). Tylko Duch pozwala ją zrozumieć, dlatego wielu ją rozumie i wielu zrozumie w przyszłości. Zrozumie to Piotr, który po uprzednim zaparciu się, napisze: „To bowiem jest łaską, jeżeli ktoś ze względu na Boga znosi przykrości niesprawiedliwie cierpiąc” (1P 2,19).

Zrozumiał to także Paweł, który najpierw prześladował chrześcijan, a potem napisał pierwsze dwa rozdziały Pierwszego Listu do Koryntian. Następnie zrozumiało to również wielu innych: wszyscy ci, którzy byli, są i będą chrześcijanami, sławni świadkowie i nieznani bohaterowie, niezauważeni prostacy i wybitni mędrcy. Aż do Heideggera, który zachęca, „aby teologia chrześcijańska na nowo zdecydowała się potraktować na serio” mądrość krzyża. Godna polecenia jest antropologiczna lektura krzyża przedstawiona przez R. Girarda (Dawna droga, którą kroczyli ludzie niegodziwi, Mediolan 1994).

Chrześcijańska eschatologia z jednej strony odrzuca euforię rozmaitych ideologii, które podkreślają pozytywny cel ignorując istnienie zła, z drugiej zaś unika pułapki destruktywizmu tych, którzy uznając zło odrzucają pozytywny cel. Umiejscawia się ona pomiędzy Scyllą iluministycznych iluzji, będących opium dla różnorakich millenarystycznych „izmów”, a Charybdą rozczarowania, będącą na usługach różnych „izmów” nihilistycznych.

Z oczami utkwionymi w pożądanym celu widzi ona jednak bez złudzeń cenę obranej drogi, widzi realizm zła – które jest jedynym istotnym problemem teoretycznym i praktycznym człowieka – jednak nie wpada w pułapkę oczarowania. Cała historia rozgrywa się pod znakiem krzyża i chwały, pod znakiem realizacji misterium Syna. Już tu i teraz, chociaż pośrodku zła, mogę i powinienem żyć dobrem. Aż do samego końca będzie istnieć cierpienie, ale ja jestem powołany, aby uczynić z niego miejsce większego dobra dzięki miłosierdziu. Staram się czynić dobro, jakie jest możliwe, unikając zła, o ile to możliwe, i dążę do tego, co niemożliwe dla człowieka, ale nie dla Boga: oddawać dobrem za zło, a nie złem za zło.

Myśleć o pozytywnym celu, kiedy wokół obecne jest zło, to nie jest zwykłe pocieszanie się. To jedyny właściwy sposób przyjęcia i interpretacji historii takiej jaką jest, czyniąc z niej środek do osiągnięcia pożądanego portu. Dystans pomiędzy rzeczywistością a prawdą jest przestrzenią naszego własnego zaangażowania, jako kowali ludzkiego losu.

Zło nigdy nie zwycięża, ale istnieje. Jest punktem odniesienia dla naszego trudu, celem pokonania go w nas samych, a nie gdzieś na zewnątrz.

Wszystko jest teraz w naszych rękach. Nasza odpowiedzialność idzie w parze z naszą godnością: Bóg chciał nas podobnych sobie (Rdz 1,26n) i wszystko złożył pod nasze stopy (Ps 8,7).

Powyższe rozważania pomogą nam w zrozumieniu aktualności Pierwszego Listu do Tesaloniczan: ukazuje on pozytywny cel historii oraz sens życia i śmierci. Nasza cywilizacja przeżyje tylko wówczas, kiedy powróci do konfrontacji i do zmierzenia się, bez arogancji, ale też bez lęku, z tymi istotnymi zagadnieniami, które od zawsze dręczą człowieka, dając mu cierpienie i radość, pokorę i wielkość. W przeciwnym razie pozostaniemy zamknięci w swojej nieznośnej udręce, która każe nam uciec się do instynktu samozachowawczego i cofnąć się do poziomu zwierząt. W taki sposób pozostaniemy nieszczęśliwi, wynaturzeni, pozbawieni tego, co jest najbardziej nasze własne.

Można powiedzieć, parafrazując Goethego, że człowiek nigdy nie posunął się tak daleko jak wówczas, kiedy już nie wie, gdzie się znajduje, a nie wie gdzie się znajduje, kiedy nie wie, dokąd idzie. Wszystko jest dla niego obce, wrogie, niepewne.

Ale bądźmy spokojni: nie dojdziemy dalej niż do celu. Jeśli dzisiaj nie wiemy, gdzie jesteśmy, to dlatego, że straciliśmy z horyzontu jedyny pewny punkt odniesienia. Ale na pewno go odnajdziemy, czy to na sposób negatywny czy pozytywny, jako koniec albo raczej cel wszystkiego.

Aż do momentu, który miał miejsce około 25 lat temu, tradycja, czy to akceptowana czy odrzucana, interpretowana bądź krytykowana, jednak miała wpływ na nasze życie. Dzisiaj już tak nie jest. Wydaje się, że w tym krótkim czasie horyzonty człowieka zmieniły się bardziej niż w ciągu całej poprzedzającej historii, łącznie z epoką neolitu.

W czasach tak wielu przemian konieczna jest prosta i wolna od uprzedzeń refleksja nad kwestiami fundamentalnymi. Przyswojenie sobie tego pierwszego dokumentu naszej wiary zdecydowanie przybliży nas do rzeczywistości podstawowych i ostatecznych.

Jest to sprawa nie tylko przydatna, lecz wręcz konieczna, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek!

Dziękuję mojemu współbratu Filippo Clericiemu, z którym przygotowałem i komentowałem ten list, i tym wszystkim, którzy słuchając go, wnieśli swój wkład poprzez własne refleksje i świadectwo. Szczególne podziękowanie składam Enrice d’Auria, która podjęła się redakcji tych stronic.

SILVANO FAUSTI po ukończeniu studiów filozoficznoteologicznych, zwieńczonych doktoratem z fenomenologii języka na uniwersytecie w Münster, wykładał teologię. Od ponad trzydziestu lat mieszka w małym klasztorku na peryferiach Mediolanu (Villapizzone) we wspólnocie jezuitów zajmujących się głoszeniem Słowa, która należy do większej wspólnoty rodzin otwartych na problemy ludzi z marginesu. Jego poszukiwania łączą doświadczenie życia z głęboką refleksją, precyzyjny wykład z prostym językiem, w stałym dialogu pomiędzy nowoczesnością a tradycją. Nakładem Wydawnictwa Franciszkanów „Bratni Zew” ukazały się następujące tytuły: „Okazja czy pokusa. Sztuka rozeznania i podejmowania decyzji”, „Rozważaj i głoś Ewangelię. Katecheza narracyjna Ewangelii wg św. Marka”, „Jaka przyszłość czeka chrześcijaństwo? List do Sylasa”, „W szkole św. Marka. Ewangelia do czytania, słuchania, modlitwy i rozważania”, „Rozważaj i głoś Ewangelię. Wspólnota czyta Ewangelię według św. Jana”, „Jak rozważać i głosić Pismo Święte”, „Głupota krzyża. Słabość Boga. Zbawienie człowieka”, "Kres czasu. Lectio w oparciu o Pierwszy List do Tesaloniczan".

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama