To kaznodzieja potrzebuje ewangelizacji

Nie ma takiej metody na "dobrą homilię", która nie zaczynałaby się od własnego serca i relacji z Bogiem. Bez osobistego przeżycia kerygmatu i przekazywanych prawd homilia zawsze będzie jak nieprzyprawiona potrawa

Czy jako przeciętny słuchacz homilii niedzielnych zauważa Pan w ostatnich latach jakiś postęp w ich jakości? Czy coś się zmieniło na lepsze? A może na gorsze?

Wydaje mi się, że kaznodzieje mają świadomość wagi homilii i starają się do nich przygotowywać. Homilie uważam za dość poprawne teologicznie, niestety często jest to poprawność typu „katechizmowego”, która niewiele wnosi do codziennego życia, w tym sensie że kazanie jest ortodoksyjne ale niestety mało w nim życia Bożego. To właśnie jest mój najcięższy zarzut do głoszących: nie dostrzegam w ich głoszeniu doświadczenia Boga, jakby żywe odniesienie do Chrystusa było obce kaznodziejom. Sporo jest też w homiliach mądrości „zewnętrznej”, wynikającej z formacji czy odpowiedniego przygotowania do homilii, mało wewnętrznego objawienia, tak podkreślanego choćby przez Apostoła Narodów. Ze świecą szukać pociągających przykładów życia wewnętrznego kaznodziei.

Na pewno należy docenić wzrastającą świadomość tego, że homilia powinna opierać się głównie na odczytanym słowie Bożym. Z kolei minusem jest jego spłycanie czy łagodzenie Jezusowego radykalizmu – a więc usypianie wiernych. Dla przykładu – jako zastosowanie do słów wzywających do niezapierania się Pana, podaje się obowiązek żegnania się przed kościołem. Trudno też głoszącemu słowo zaakcentować to, co najistotniejsze w chrześcijaństwie. Być może dlatego, że ze skarbca Kościoła nie potrafi wybrać najpierw dla siebie tego, co stanowi fundament. W związku z tym homilie są mało kerygmatyczne, a czasem skierowane ku prawdom nienajważniejszym, szczególnie w życiu świeckich: na przykład nie słyszałem dobrego kazania o modlitwie, za to o potrzebie modlitwy za dusze czyśćcowe – owszem; jakby świecki był powołany przede wszystkim do tego! Takie sytuacje jednak zdarzają się chyba rzadziej niż kiedyś.

Może jest to kwestia pewnych schematów powielanych od lat, a dotyczących tego jakie powinno być kazanie? Przecież jeśli przez kilkanaście lat słucha się kazań, o których Pan wspomniał, to można dojść do wniosku, że faktycznie tak to powinno wyglądać.

Nie da się wyjść poza pewien model głoszenia Słowa, jeśli nigdy wcześniej nie słyszało się innego rodzaju przepowiadania. W związku z tym zalecałbym, aby każdy katolicki duchowny wziął udział w konferencji protestanckiej, w czasie której przepowiada się Słowo w sposób żywy i wzywający do nawrócenia, a przede wszystkim mocno oparty na Biblii. Jest się od kogo uczyć, nawet jeśli nauczyciel w niektórych sprawach błądzi. Sam przez kilka lat po swoim nawróceniu karmiłem się protestanckim mlekiem (czasem niestety zsiadłym), zanim przyszedł czas na pokarm stały, czyli katolickie głębsze zrozumienie prawd wiary. Uważam też, że kaznodzieja powinien wziąć udział – jako uczestnik! – w kursach ewangelizacyjnych proponowanych przez ruchy czy wspólnoty katolickie, nawet jeśli prowadzone byłyby przez świeckich; zapalony mógłby wtedy zapalać innych.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: dwóch katolików spotyka się w poniedziałek w pracy i zaczynają dyskutować o niedzielnym kazaniu. Na co zwracają uwagę?

Niestety „niedzielni katolicy” nie rozmawiają o homiliach, co już samo w sobie może stanowić podstawę do krytycznej oceny wygłoszonego słowa; widocznie nie są na tyle poruszeni, żeby byli w stanie przerwać swoje milczenie w temacie Boga. Ja się zresztą nawet nie dziwię: może zostali po prostu uodpornieni na słowo Boże wcześniejszymi doświadczeniami – marne kazania, które nie sprawiły, że przeczytane słowo Boże zaczyna jak ziarnko gorczyczne kiełkować w sercu, zadziałały jak szczepionki. Trzeba cudu (więc łaski, modlitwy, przepowiadania z mocą, walki duchowej o dusze ludzi), żeby słuchacza obudzić z letargu. Ale najpierw trzeba z tej przykrytej pobożną formą acedii wyrwać głosicieli kazań.

Z kolei warto zwrócić uwagę na tych, którym dane było spotkać się z kerygmatem. Na przykład w czasie rekolekcji, albo – jak w przypadku mojej mamy, której podarowałem kiedyś książkę protestanckiego „papieża” Billy Grahama – lektury chrześcijańskiej. Nieraz słyszałem z ust takich osób już nawet nie zarzut, ale wielkie zdziwienie: „Czemu ja tego nie słyszałem nigdy w kościele na kazaniu?”.

Częściej rozmawiają o homiliach świeccy członkowie wspólnot; są na tyle sfrustrowani tym, co usłyszeli, albo po prostu mają porównanie do tego, co i jak może być głoszone, że nie pozostają obojętni. Zgrzytają zębami (bo grzeszni) lub płaczą (jeśli bardziej święci) w poczuciu żalu za tym, co tracą słuchacze niedzielnego ględzenia o wszystkim i o niczym, zwanego homilią. Marszczą czoła, kiedy kaznodzieja wydaje się mieć mniejsze doświadczenie Boga i Jego prowadzenia w życiu niż oni. Mnie samego zresztą jedynie myśl o możliwości zgorszenia innych odwodzi od tego, żeby w czasie kazania zamiast słuchania słów z ambony po prostu jeszcze raz sięgnąć do słowa Bożego lub porządnej lektury. W każdym razie uważam to za swego rodzaju dowód na obecność Boga w Kościele: skoro przy tak nędznym głoszeniu ludzie jeszcze tam chcą przychodzić…

Czego Pan – jako człowiek świecki – oczekiwałby od kaznodziejów przygotowujących się do wygłoszenia homilii?

Przede wszystkim zaakcentowałbym przygotowanie dalsze. Chodzi o to, aby cały tydzień przeżyć w Bogu, modlić się, dać się przemieniać Jemu i Jego słowu. Pewien zakonnik, którego przepowiadanie ma wpływ na wiele osób (na moje również!), podawał taką radę: „Szukać Jezusa, aż się Go spotka; bez tego nie można być posłanym. Potem spotykać Go codziennie, żyć z Nim w bliskości. Wtedy ma się trochę łaski oraz dużo ciepłego, świeżego materiału, aby móc świadczyć i opowiadać o Bogu, który żyje i działa, i kocha”. Dodałbym do tego, że koniecznie kaznodzieja musi spotykać się ze świeckimi, i to nie tylko na stopie przyjacielskiej, ale przede wszystkim powinien być członkiem jednej ze wspólnot kościelnych, najlepiej tych stawiających na ewangelizację i formację. Nie dlatego, żeby znać problemy świeckich i potem je z ambony rozwiązywać, ale ze względu na to, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami, którzy potrzebują tego samego nawrócenia, a potem wspólnego przemierzania drogi razem. Innymi słowy: tak kapłan, jak i świeccy potrzebują się nawzajem.

Czym według Pana mogą zaowocować takie spotkania?

Lectio divina praktykowana we wspólnotach, a przede wszystkim dzielenie się w tzw. małych grupach, przyniosą kaznodziei dużo światła i pożytku, i nauczą go życia słowem Bożym i naturalnego (w sensie nawyku), choć nadprzyrodzonego (bo w Duchu Świętym) odczytywania duchowego sensu Pisma Świętego. Chciałbym w tym miejscu przestrzec przed zbytnim przenoszeniem na ambonę komentarzy biblijnych, które w czasach kryzysu egzegezy skupionej wokół metod naukowych (zwłaszcza metody historyczno-krytycznej) a zapominającej o zasadach teologicznych interpretacji Biblii, dają niewiele pożywki duchowej. Należy przejąć się apelem Benedykta XVI o „hermeneutykę wiary” bo, jak to wyraził polski biblista ks. Grzegorz Rafiński, „metodologia przyjęta w dzisiejszej biblistyce sprawia, że bibliści informują, ale nie zapalają. Biblistyka poprzedniej epoki wydała mnóstwo świętych; dzisiejsza biblistyka wydaje wielu naukowców i nielicznych świętych”.

Od pewnego czasu, wobec postępującego kryzysu wiary, podnosi się potrzebę powrotu do kazań katechizmowych tłumaczących poszczególne prawy wiary i moralności. Wielu widzi w nich jedyne lekarstwo na współczesną dechrystianizację. Czy uważa Pan, że to jest dobry pomysł?

Problem w tym, że wielu kaznodziejów chciałoby pogłębiać wiarę słuchaczy, a de facto nie ma czego pogłębiać, gdyż coraz więcej ludzi nie ma wiary rozumianej jako osobista więź z Jezusem Chrystusem. Lekarstwem na taki stan rzeczy jest ewangelizacja polegająca nie na „pogłębianiu wiary”, ale na takim głoszeniu, żeby w sercu słuchacza wiara w ogóle mogła się zrodzić (por. Rz 10,17)! Dzisiaj bardzo brakuje nam ewangelizacji rozumianej jako „pierwsze przepowiadanie”, po którym – jeśli zostało przyjęte – można by dopiero wzrastać w wierze w procesie dalszej ewangelizacji. Co jeszcze musi się stać, ilu ludzi odejść z Kościoła, żebyśmy w końcu przejrzeli na oczy i zobaczyli, że budujemy bez fundamentu osobistej odpowiedzi danej Chrystusowi? Tyle już powiedziano o różnicy między ewangelizowaniem a katechizowaniem, tyle razy zwracano uwagę na niezewangelizowanych choć zsakramentalizowanych wiernych… I wreszcie pytanie najważniejsze: kto ma ewangelizować – czy ten kaznodzieja, który sam potrzebuje ewangelizacji?

Być może dla niektórych czytelników będzie szokiem to, co powinno być oczywiste: przede wszystkim ewangelizacji potrzebuje sam kaznodzieja – aż tak bardzo nie różni się od ludu ten, który z ludzi i dla ludzi został wybrany; nawet jeśli jest lepiej uformowany i „upobożniony”. A dopiero potem może ewangelizować i pytać o najlepsze metody. I oczywiście musi razem ze świeckimi (a wielu nie może tego się doczekać od lat!) wyjść poza mury kościoła, by tam głosić Ewangelię. Papież Franciszek świeci tu przykładem…

W ten sposób doszliśmy do tematu nowej ewangelizacji. Od kilkunastu lat jest Pan zaangażowany w to dzieło. Jak Pan ocenia jego stan w Polsce na dzień dzisiejszy?

Cieszy mnie przede wszystkim fakt, że dzięki Synodowi Biskupów zrobił się pozytywny szum wokół ewangelizacji i nowej ewangelizacji. W końcu tego rodzaju działalność przestaje się ograniczać do wspólnot przykościelnych, które do tej pory były traktowane trochę „po macoszemu”, to znaczy pozwalano im istnieć, ale też nie przejmowano się nimi, a ich działalności albo nie brano na poważnie, albo właśnie traktowano zbyt poważnie, jako „coś ponad”, a nie „coś koniecznego”. Jest więc szansa, że teraz to się zmieni. Mam nadzieję, że dziś już nikt nie powie, że nie jest to sprawa najwyższej wagi dla całego Kościoła.

Ufam że w końcu zmieni się to, co do tej pory było bolączką wielu świeckich zaangażowanych w dzieło ewangelizacji – brak współpracy ze strony duchownych, którzy albo nie rozumieli potrzeby wyjścia z Dobrą Nowiną na zewnątrz, albo byli zainteresowani jedynie chronieniem status quo. Tak jednak nie może funkcjonować Kościół, nawet w naszej „pobożnej” Polsce. Chciałbym też zwrócić uwagę na niewykorzystany potencjał świeckich. Rozumiem, że wraz ze święceniami kapłan otrzymuje specjalne „urzędowe” charyzmaty; jednak zbyt mało podkreśla się charyzmat głoszenia niezwiązany z urzędem. Dziś coraz częściej mówi się o namaszczeniu świeckich do tego rodzaju posługi. Oczywiste jest, że osoby świeckiej nie można dopuścić do głoszenia homilii, podobnie jak oczywiste jest, że wolno świeckiemu głosić Dobrą Nowinę w inny sposób, wcale nie ograniczony do świadectwa życia i słowa w miejscu pracy.

Gdybym ja był proboszczem (niech żona i dzieci wybaczą mi te zapędy), to postawiłbym na współpracę ze świeckimi. Parafia byłaby „wspólnotą wspólnot”, a niedzielna Eucharystia byłaby źródłem i szczytem dla wszystkich, także dla pracy ewangelizacyjnej, która prowadzona byłaby przez cały tydzień. Zaakcentowałbym rolę wspólnot przyparafialnych, a przede wszystkim promowałbym mężczyzn. Jawi mi się na przykład pomysł „kościołów domowych”, które gromadziłyby na spotkaniach (co tydzień lub dwa) formacyjno-modlitewno-rozmowowo-kawowych po kilka rodzin; liderzy takich komórek podlegaliby proboszczowi. W ten sposób mężczyźni mogliby odgrywać przywódczą rolę, do jakiej powołuje ich Bóg. To jednak wymagałoby zmiany dotychczasowego myślenia o duchownym-pasterzu oraz wiernych-owieczkach. W związku z tym David Murrow, autor książki „Mężczyźni nienawidzą chodzić do kościoła”, dyrektor organizacji „Kościół dla mężczyzn”, formułuje apel w stronę duchownych: „nie jesteście jedynymi duszpasterzami. Wasi ludzie też nimi są. Wy jesteście ich trenerami. Bóg stworzył mężczyzn do aktywności, a oni często przyjmują postawę bierną, ponieważ wydaje im się, że nie mają prawa lub kwalifikacji do pracy duszpasterskiej”.

Czego najbardziej się Pan obawia, jeśli chodzi o dzieło nowej ewangelizacji w naszym kraju?

Wydaje mi się, że odmieniana przez wszystkie przypadki „nowa ewangelizacja” została źle lub nie w pełni zrozumiana. Jan Paweł II mówił o ewangelizacji nowej w swym zapale, w metodach i w sposobach wyrazu. Benedykt XVI oczekiwał, żeby cały Kościół, odradzając się w mocy Ducha Świętego, zwrócił się do współczesnego świata z nowym zapałem misyjnym, by krzewić nową ewangelizację. Ale nie oznacza to przecież jedynie zmiany „opakowania”, czyli formy ewangelizacji, nie może też być rozumiana jako zwykłe uaktualnienie niektórych praktyk duszpasterskich.

Kościół wzywa do nowej ewangelizacji przede wszystkim samego siebie. Kościół jest obecny w takim a nie innym świecie, innymi słowy: ten świat jest również w Kościele. Albo jeszcze inaczej: coś jest nie tak z naszym przeżywaniem Ewangelii, skoro tracimy wiernych i nie jesteśmy świadectwem nawet dla swoich członków, a co dopiero dla ludzi z zewnątrz. W tym sensie potrzeba ewangelizacji dotyczy również (a raczej: przede wszystkim) członków Kościoła, a nie tylko tych, którzy znaleźli się poza nim. Chodzi więc nie o zmianę formy, ale nowe przejęcie się treścią Ewangelii i jej przyjęcie, radykalne i kształtujące całe życie, a za nim ten świat, w którym żyjemy. Czy jednak da się wykrzesać ten nowy zapał? Być może pierwszym zadaniem byłoby nie tyle krzesanie o własnych siłach, ani nawet nie proszenie Boga o nową iskrę, co raczej pokutowanie przed Bogiem, wielkie oczekiwanie, szczere przyznanie się, że nie byliśmy wierni, a może także wypowiedzenie tego coraz powszechniejszego doświadczenia, że Bóg zdaje się milczeć i nie działać, a w każdym razie nie doświadczamy Go z taką mocą, jak pierwsi chrześcijanie. Tak, chyba od tego trzeba by zacząć: od szczerości. Przy czym szczerość ta nie może być traktowana taktycznie: chcemy się odrodzić po to, żeby potem z większą mocą wyjść ku tym spoza wspólnoty.

Czego zatem homilia może się nauczyć od nowej ewangelizacji?

Według mnie homilia nigdy nie będzie najlepszym narzędziem ewangelizacji rozumianej jako „pierwsze przepowiadanie”. Raczej powinna być uroczystym głoszeniem – niejako smakowaniem – dla tych już zewangelizowanych i zgromadzonych na uczcie Jezusa; będzie więc to ewangelizacja rozumiana bardziej jako wtajemniczenie, mistagogia. Oczywiście przy tej okazji homilia będzie miała wymiar również ewangelizacyjny: niezewangelizowani (albo niedostatecznie ewangelizowani) zobaczą, że oto jest coś wielkiego i pięknego, czego oni nie mają – i może tego zapragną. Należy też wykorzystywać święta (Wielkanoc, Boże Narodzenie), czy zdarzenia takie jak śluby i pogrzeby, by wzbudzać wiarę w obecnych. Ale nie jest chyba najlepszym przykładem to, co kiedyś ujrzałem i usłyszałem w czasie Pasterki: kaznodzieja podniósłszy figurkę Jezusa do góry powiedział: „Patrz, Dzieciątko, bo niektórych zobaczysz dopiero za rok”.

Rewolucję, jakiej Wcielenie Boga dokonało w życiu każdego człowieka, można przecież z przejęciem wykazać: po pierwsze na własnym doświadczeniu (przyjście Boga do mojego życia; przy czym nie chodzi o przyjście „ontologiczne”, w czasie chrztu, ale „egzystencjalne”, kiedy doświadczyłem żywego Boga), a po drugie w oparciu o zdumienie i przemyślenie teologiczne samego faktu Wcielenia (polecam Josepha Ratzingera, który w oparciu o Ojców Kościoła, właśnie we Wcieleniu widział przełomowy „moment” całej historii świata).

Odrobina – choć nie za dużo – emocji „stadionowych” zadziała jak lekarstwo, a nie jak trucizna; ja na przykład zauważyłem, że pewne prawdy łatwiej mi przyjąć, gdy są powtórzone kilkakrotnie i podniesionym głosem. Dlaczego by po prostu nie ogłaszać pewnych prawd w stylu modlitw „nawiedzonych” charyzmatyków? Można przy tym posłużyć się „gierkami słownymi”; dla przykładu: prawdę „Dziś Bóg stał się człowiekiem” można ogłaszać na różne sposoby: „Był daleki, a jest bliski”, „Nie ja do Niego przyszedłem, ale On do mnie”, „Jest podobny do mnie we wszystkim”, „Zna moje ludzkie doświadczenia”. Najważniejsze jednak, by ukazywać, że Jezus jest rzeczywiście obecny i działa z mocą w życiu każdego z nas.

Dziękuję za rozmowę.

Tekst ukazał się w „Przegląd Homiletyczny” nr 17 (2013)

Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora


opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama