W obronie metafizyki

Książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne, gdyż są ważne przez to, że odsyłają myśl naszą do źródła

Zaproszony przez warszawskie Muzeum Literatury do wygłoszenia mowy, która miała sprowokować dyskusję na inaugurację nowego cyklu spotkań z pisarzami, z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że w rezultacie przygotowuję wypowiedź w nieco zapomnianym gatunku, jakim jest manifest literacki. Wspominam o tym na początku, ponieważ zdaję sobie sprawę, że gatunek ów przynosi wprawdzie piszącemu pewne profity, ale skazuje tekst na dwie wady; skazuje na nie nieodwołalnie, ponieważ są one ściśle związane z istotą gatunku.

Pierwsza z wad to przesada w sformułowaniach, skłonność do tez tak wyostrzonych, że w wersji oryginalnej, potraktowane literalnie, są zwykle nie do obrony: stanowią bowiem raczej zawołanie bojowe niż analizę pola walki; mają skupić we wrzawie bitewnej wojsko pod określonym sztandarem, nie zaś ustalić precyzyjnie pozycję własną i przeciwnika. Druga wada, związana ściśle z pierwszą, to pewnego rodzaju gołosłowność: manifest mówi raczej o tym, czego nie ma, niż co jest. Inna sprawa, że ową gołosłowność, to znaczy niedostatek pozytywnych przykładów, można w tym konkretnym przypadku wyjaśnić jeszcze inaczej, co staram się poniżej uczynić.

Uspokoiwszy tym wstępem sumienie (byłego) historyka literatury, przechodzę do rzeczy.

Dwie literatury

Teza moja brzmi: „W obronie metafizyki. Książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne”.

Na początek, by nie spierać się o kwestie nieistotne, powiedzmy, że słowo „metafizyka”, użyte w tytule tego wystąpienia, ma prawo oburzyć filozofów akademickich. Użyłem go w akcie desperacji, próbując jakimś jednym terminem określić to wszystko, co (być może) wykracza poza historię (w tym: zmienną teraźniejszość) społeczną człowieka.

Odwołuję się zatem nie do tradycji Arystotelesa czy św. Tomasza z Akwinu, a raczej do refleksji symbolistów, Mikołaja Bierdiajewa czy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zamierzam wystąpić w obronie prawa literatury do kierowania naszej myśli, myśli czytelników, nie tyle w stronę ściśle pojętej „filozofii pierwszej”, ile w tę stronę, którą wskazywał Witkacy, pisząc o „doświadczeniu metafizycznym” (pod którym to pojęciem może kryć się zarówno przeżycie mistyczne związane, lub niezwiązane z jakimś systemem religijnym, jak i niereligijne doświadczenie „obcości” czy też „prześwitu”, leżące u podstaw filozofii egzystencjalnych). Ten brak precyzji , jak się na końcu okaże, nie jest przypadkowy.

Uściślić trzeba także pojęcie „kwestie społeczne”, nie zamierzam bowiem walczyć z przekonaniem, że człowiek jest również istotą społeczną. Przy pewnym rozumieniu tego terminu między „kwestiami społecznymi” a „kwestiami ludzkimi” nie da się przeprowadzić linii demarkacyjnej. W historii literatury przyjęło się jednak wyróżniać specyficzną kategorię utworów, które mówią o zagadnieniach społecznych w sposób zaangażowany, niekiedy wręcz interwencyjny, z czym wiąże się traktowanie z najwyższą nieufnością wszystkiego, co nie rzutuje w sposób bezpośredni na ustrój społeczny i polityczny, na strukturę, w obrębie której funkcjonujemy (oddając się czasem nieistotnym – z tego punktu widzenia – refleksjom natury egzystencjalnej). Przeciwko takiemu właśnie redukowaniu tematów literatury, godnej uwagi, skierowany jest poniższy tekst.

Ponieważ mój zamiar jest polemiczny, wypada najpierw opisać przedmiot niezgody. W tym celu nie mogę, niestety, uniknąć rysu sytuacji społeczno-politycznej, w kontekście której toczy się niemrawo współczesne życie literackie.

Jest obecnie banałem twierdzenie, że ostry konflikt polityczny podzielił Polskę, przy czym podział ten wyznacza trzy strony: skonfliktowane ze sobą dwie, oraz obszerną część trzecią, która z różnych powodów, mniej lub bardziej szlachetnych, coraz silniej kontestuje walkę tamtych dwóch. W tej trzeciej, zapewne najliczniejszej grupie naszych współobywateli można z pewnością dostrzec istotne różnice, mogące być podstawami bardziej szczegółowych podziałów. Ponieważ jednak w życiu medialnym – a ono ma decydujący wpływ na bieżące życie literackie – ta trzecia grupa jako całość praktycznie nie bierze udziału, nie poświęcam jej więcej uwagi.

Istotniejsze znaczenie ma wewnętrzna dwoistość obu walczących grup. Pierwszą określa się niekiedy dziwaczną nazwą (sam jej czasami używam) „kręgi lewicowo-liberalne”. Wyróżniają się w niej pogrobowcy lewego skrzydła Solidarności, w praktyce przywiązani do umiarkowanie liberalnych koncepcji gospodarczych oraz do liberalnych (lub konserwatywno-liberalnych) koncepcji obyczajowych, czyli twardy elektorat Platformy Obywatelskiej oraz, z drugiej strony, młodzi zwolennicy myśli poststrukturalnej i postmarksowskiej. Ci ostatni to czytelnicy pism Slavoja Žižka i aktywiści rozmaitych ruchów (z których część znalazła się w orbicie klubów „Krytyki Politycznej”), praktycznie pozbawieni, jak dotąd, politycznej reprezentacji; potencjalny elektorat nowoczesnej (tzn. pozbawionej związków z totalitarną przeszłością) partii lewicowej, mający swoich prominentnych przedstawicieli wśród najważniejszych krytyków literackich dzisiejszej Polski.

Obie te grupy wiąże sytuacyjny sojusz związany z niechęcią do przeciwstawnego obozu, w którym z kolei mieszają się konsekwentni konserwatyści oraz mniej lub bardziej świadomi zwolennicy wizji świata, którą można znaleźć w pismach Romana Dmowskiego. Ci stanowią obecnie elektorat przede wszystkim Prawa i Sprawiedliwości, a ich poglądy wyrażają media – w wersji masowej Radio Maryja oraz „Gazeta Polska”, w wersji wysublimowanej zaś pisma w rodzaju „Frondy” czy „44”, skądinąd nieporównanie bardziej wyrafinowane intelektualnie od swoich masowych odpowiedników.

Mówię o tym dlatego, że konflikt między tymi dwiema grupami, „lewicą” oraz „prawicą” (tych obiegowych nazw używam w znaczeniu potocznym), okazał się niezwykle skuteczny w organizowaniu rozmaitych płaszczyzn debaty publicznej i w rezultacie podporządkował temu podstawowemu podziałowi również życie literackie. Wystarczy wspomnieć, że najważniejsze nagrody kojarzone są jednoznacznie z jedną lub drugą stroną: „lewica” ma Nike, „prawica” ma Nagrodę im. Mackiewicza. Odmienne są kanony literatury polskiej obu stron: po jednej znajdziemy m.in. Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza, a Zbigniewa Herberta pomimo jego późnej publicystyki; po drugiej Józefa Mackiewicza i Henryka Sienkiewicza, zaś Zbigniewa Herberta z powodu jego późnej publicystyki. Obie strony mają też osobne listy ulubionych autorów współczesnych: „prawica” ceni więc np. powieści Bronisława Wildsteina i Rafała Ziemkiewicza, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza i upomina się o Waldemara Łysiaka, „lewicowcy” zaś mają w zamian Dorotę Masłowską i Michała Witkowskiego, Olgę Tokarczuk i Jerzego Pilcha. Dla nich Wisława Szymborska jest autorką Kota w pustym mieszkaniu, przede wszystkim zaś Nienawiści; „prawica” chce rozmawiać jedynie o wczesnych wierszach Szymborskiej, niewznawianych od pół wieku, a zdradzających jej zaangażowanie w stalinizm.

Przy tych zasadniczych różnicach wydaje się, że obie strony łączy wszelako jedno: uznanie, że kryterium wartości współczesnego utworu literackiego stanowi skuteczne tworzenie „społecznej narracji”, podsuwającej odbiorcom siatkę pojęć, potrzebną do rozumienia procesów społecznych. W tej optyce – podzielanej, o dziwo, przez oba zwalczające się obozy – pisarze mają być „inżynierami ludzkich dusz”, wspierającymi naród i katolicyzm w walce z miazmatami Zachodu (wersja „prawicowa”, czyli tradycjonalistyczna) lub broniącymi ofiar dyskryminacji, za którą odpowiedzialne są Kościół oraz tradycyjna obyczajowość (wersja lewicowa).

(...)

Cały tekst w "Więzi" nr 5-6/2011.

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Ostatnio wydał powieść Instalacja Idziego.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama