Bez górników z Jastrzębia nie byłoby sukcesu Wybrzeża

To jest ten wspaniały górniczy etos i to do dziś się nie zmieniło...

Z ks. prałatem Bernardem Czerneckim, słynnym kapelanem górniczej „Solidarności”, uczestnikiem porozumień jastrzębskich, rozmawia Michał Bondyra

Droga do podpisanych 29 lat temu porozumień między górnikami a komunistyczną władzą była długa i wyboista. Zaczęła się od czerwcowego strajku w 1978 roku...

– W Jastrzębiu to było wielkie wydarzenie, bo do pracy w kopalniach „Jastrzębie” i „Moszczenica” pierwsza zmiana pracująca do 14.00 co prawda zjechała, ale nie podjęła pracy, a druga, pracująca od 14.00 do 22.00, w ogóle nie zjechała tylko prowadziła rozmowy z dyrektorami obu kopalń.

Górnicy byli wtedy zmuszani do pracy „na okrągło” – od poniedziałku do niedzieli włącznie, całe noce i dnie, w niedziele i święta. To ich potwornie męczyło. Chcieli więc mieć wolną niedzielę, by wypocząć, móc świętować z rodziną i w rodzinie. Pragnęli zdjąć robocze ubranie, włożyć świąteczny garnitur i z rodziną pójść do Kościoła, który zbudowali własnymi rękami, albo po prostu na spacer. Chcieli być ludźmi, a nie służalczymi robotnikami. Nie chcieli młodo umierać w kopalni, ani zostawiać w niej reszty zdrowia i sił.

Bezpośredni wpływ miało jednak to, że przy ostatniej wypłacie nie dostali całego należnego wynagrodzenia.

Na protest górników dyrektorzy obu kopalni odpowiedzieli represjami i szykaną. Górnicy przypominający katorżników podnieśli wreszcie głowę, wyprostowali plecy i powiedzieli nie, dla jednego wolnego dnia w miesiącu. Głośniejszych w tym proteście przeniesiono do gorzej płatnej pracy, z akordowej na dniówkową. 41 górników kopalni „Jastrzębie” znalazło się na liście wyrzuconych z pracy. Pięciu, uznawanych za przywódców protestu wręczono dyscyplinarne zwolnienie „za nie zjechanie do pracy w niedzielę 18 czerwca 1978 roku i naruszenie w ten sposób podstawowych obowiązków pracy”.

Później były wbijające w ziemię kazania Księdza Prałata, adresowane do górników, ale i pośrednio przez obecnych w Kościele szpicli do władzy, w których po imieniu nazywał Ksiądz faktyczne wydarzenia, domagając się sprawiedliwości. Nie bał się Ksiądz o swoje życie, zdrowie, przecież, tym którzy mówili „za głośno” zdarzały się „wypadki” prokurowane przez „nieznanych sprawców”?

– Nie bałem się, bo kościół na Śląsku, jego kapelani, zawsze był z robotnikami. Nigdy robotnika nie zdradził. Z nim cierpiał i brał go w obronę. Dlatego na Śląsku robotnik nie odszedł od kościoła, ani od Pana Boga, ani od kapłana. Chociaż za takie przemówienia na rozkaz władz pruskich księża byli wysyłani na brandenburskie piaski, nie uląkłem się. A miałem prawo mówić w ich obornie, bo jestem synem górnika. Mój ojciec 40 lat pracował w kopalni pod ziemią w przodku. I gdy trzeba było brał udział w strajku okupacyjnym, głodowym. Zjechał do kopalni i tam podjął z innymi głodówkę. Nie robił tego tylko dla siedmiorga swoich dzieci, dla żony, ale dla dobra wszystkich ludzi pracy...

Dzięki temu zdobył Ksiądz Prałat zaufanie i serce górników, traktowali Księdza, jak „swojego”. I jak ze swoim uczestniczyli w pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski, mimo, że komuniści spreparowali oszczerczy list, w którym napisano, że „Śląsk nie chce papieża u siebie”...

– Górnicy nie mogli się spotkać z Ojcem Świętym na Śląsku, bo na przeszkodzie stanął pan Grudzień, I sekretarz województwa śląskiego. Te spreparowane, oszczercze listy o tym, że górnicy nie chcą Papieża na Śląsku, bo wolą pracować, Śląsk bardzo głęboko przeżywał. Tym bardziej, że przecież Papież przez 11 lat przyjeżdżał modlić się do Piekar Śląskich i był zawsze bardzo serdecznie witany i przyjmowany. Ale górnicy spotkali się z Ojcem Świętym dwukrotnie: najpierw 6 czerwca 1979 roku w Częstochowie, a potem 10 czerwca podczas mszy pontyfikalnej na krakowskich Błoniach. Najbardziej niezwykłe było to drugie spotkanie. Tu podobnie, jak w Częstochowie, w procesji z darami szli górnicy, tym razem jednak, ponieważ Papież na Jasnej Górze z nimi nie rozmawiał, byli to prości, dołowi górnicy wyjątkowo zasłużeni dla naszego kościoła w Jastrzębiu. Wśród nich Jasiu Czerwionka, silny i wyjątkowo pracowity, tyle, że z brzydką wadą: mówił kuchenną łaciną i to seriami. Po ludzku mówił tylko, gdy się pomylił. Górnicy podeszli do Ojca Świętego, który nagle przygarnął do siebie Jasia i długo z nim rozmawiał. Potwornie się bałem, że jak Jasiu wyjdzie z wiązanką do Papieża to skompromituje górników, a Ojcu Świętemu przestanie smakować modlitwa tej Mszy Św. Nie mogłem się doczekać końca uroczystości. Wreszcie przybył Jasiu uśmiechnięty, radosny, niezwykle zadowolony. Rozłożył ręce i już z daleka do mnie zawołał: „Szefie! Nie zbluźniłem, ani jeden raz. Ale szef nie wie ile mnie to kosztowało”. Od razu pytam o czym rozmawiał z Papieżem? A on na to. „No co jo se z Ojcem Świętym pogodoł. Jo zech Mu pedzio: Ojcze Święty! Wy wiecie jak my Wos kochomy. Życie za Wos domy. Tak my Wos serdecznie w Piekarach zawsze przyjmowali. I teraz bardzo my Wos chcieli witać i gościć na Śląsku i zaś razem się cieszyć. Ale wiecie kto Wos nie chciał? Ten strzyżony na jeża. Ten December Palast. No ten Grudzień. I za nos wysyłał telegramy przez swoich pachołków, że my na Śląsku Wos nie chcemy. To nie jest prowda. To jest cygaństwo i my Wos za to przeproszomy.” Od prostego górnika Jasia Ojciec Święty dowiedział się nagiej prawdy.

Przyszedł wreszcie 3 września 1980 roku, umęczeni strajkiem górnicy, którzy domagali się godności, poszanowania i wolnych sobót i niedziel mieli podpisać przełomowe porozumienia zwane później jastrzębskimi. Nie do przecenienia w tym wielkim wydarzeniu była rola Księdza Prałata.

– Kiedy wróciłem wtedy ze mszy, którą odprawiałem na kopalni „Moszczenica”, na moim probostwie był już lektor marksistowski, p. Gorczyca. Ten wojewódzki politruk błagał, żebym wpłynął na górników, ponieważ cała delegacja rządowa jest w Jastrzębiu i chce z nimi rozmawiać. Górnicy jednak nie chcą, a ja mam ich przekonać. To od niego dowiedziałem się też, że strajkuje 48 kopalń, że elektrownie mają zapasu węgla na 3 dni, że jeżeli wszystkie kopalnie staną, to będzie zupełny paraliż gospodarczy nie tylko w Polsce, ale i w Europie.

Mówił, że delegacja rządowa jest gotowa podpisać wszystko, byle tylko górnicy przystąpili do rozmów. I to był faktyczny powód podpisania postulatów Wybrzeża, które strajkowało od dwóch tygodni i nikt nie chciał z nimi rozmawiać. Mało tego, według szefa śląskiej milicji p. Gruby Biuro Polityczne PZPR debatowało w Warszawie nad tym, jak rozjechać strajkujących stoczniowców. Przez to, że do strajku dołączyło się 50 kopalń, siłowe rozwiązanie stało się niewykonalne. Górnicy i ich zachowanie przeważyło szalę, dając możliwość spełnienia postulatów strajkujących.

Jak jednak Księdzu udało się przekonać do rozmów samych górników?

– Górnicy, ludzie prości, często po szkole zawodowej, nie mieli żadnych doradców. Pomocy odmówił im Klub Inteligencji z Krakowa, Warszawy i Wrocławia. Całe oczy zwrócone były na Gdańsk. Górnikom został tylko kościół na górce i jego proboszcz. Więc przyszli do mnie i mówią: „strajk wywołać było łatwo, ale zasiąść do stołu z dyrektorami, ministrami i rozmawiać, negocjować? Powiedziałem im wtedy: „Chłopy, mówcie po swojemu, po górniczemu. Oni mają tylko piękne słowa, a wy fakty i argumenty, bo znacie życie, znacie warunki w kopalniach. Niech was Pan Bóg strzeże przed krasomówstwem. Mówcie prosto, bo w tym jest wasza siła”. No i poszli. Wszystko przebiegało dobrze, punkt za punktem Komisja Rządowa podpisywała wszystkie postulaty gdańskie, potem te górnicze, aż przyszło do wolnych sobót. Tu kategoryczny sprzeciw. Górnicy, ich matki i żony obstawały przy swoim. Zawieszono rozmowy na trzy godziny...

Dlaczego tak ważne dla górników były te wolne soboty?

– Wolna sobota zabezpieczała wolną niedzielę. Jeśli była wolna tylko niedziela, to i tak część załogi górniczej musiała zjeżdżać do kopalni, by przygotować cały front robót na następne dni. Gdy była wolna sobota, to te prace przygotowawcze robiono właśnie w sobotę, wtedy niedziela dla wszystkich była już naprawdę wolna.

Po trzech godzinach wrócono do rozmów i...

– Udało się. Jedna z pań zapytała premiera: „Czy wolne soboty są dla wszystkich, czy tylko dla górników?” Premier potwierdził, że dla wszystkich. I tak górnicy wywalczyli te soboty nie tylko dla siebie, ale i pozostałych Polaków. Potem już wszystko poszło bardzo prosto...

Szło prosto, aż tu przychodzi 13 grudnia 1981 roku i Stan Wojenny. Czy jako kapelan górniczej „Solidarności” myślał Ksiądz wtedy: „Cały nasz trud poszedł na marne? Nie zwyciężymy tego zbrodniczego systemu?”

– Nie myślałem tak nawet przez chwilę. I wie Pan, wierzyłem w to bardzo mocno, że „Solidarność” zmartwychwstanie i od razu zacząłem mówić górnikom, że teraz nadszedł czas, by idee „Solidarności” pogłębić. Chodziło mi o to, że my na Śląsku nauczeni doświadczeniami strajków, w których mogliśmy liczyć tylko na siebie musieliśmy stworzyć wokół górników własny zespół intelektualistów, który ich wesprze w przyszłości. I tak w Jastrzębiu powstał Klub Inteligencji Katolickiej. Przez te wszystkie lata Stanu Wojennego, kształciliśmy w nim swoich doradców i kiedy w 1988 roku wybuchł samotny strajk górników Jastrzębia, mieliśmy już własne zaplecze intelektualne. Oczywiście było kilku spadochroniarzy jak Lis, Szczepański, czy Wielowiejski, ale to oni sami się do nas zgłosili. I tak wykorzystaliśmy ten stan wojenny. Zawsze przez ten czas wierząc, że Polska, Solidarność zmartwychwstaną, że są tylko powalone, a nie zniszczone.

I Zmartwychwstała, mamy teraz wolną Polskę... Kiedyś górnicy walczyli o godność człowieka i szacunek dla wykonywanej przez siebie pracy, ale i wolne soboty i niedziele. Z jakimi problemami dziś muszą zmagać się wydobywający węgiel?

– Górnicy dziś przede wszystkim boją się prywatyzacji. Nie rozumieją jej w momencie, gdy kopalnie przynoszą zyski, a po węgiel energetyczny w Jastrzębiu ustawiają się kolejki kontrahentów nie tylko z Polski, Europy ale i Świata. Boją się, że prywatny właściciel zacznie ludzi zwalniać.

Mimo, wielu katastrof poprawiło się bezpieczeństwo w kopalniach. Katastrofy nie wynikają z tego, że górnicy to samobójcy, a dyrektorzy to mordercy. To jest żywioł. Wybuch gazu, ogień, tąpnięcia ziemi, zawały – z tym wszystkim niezależnie od tego czy ktoś pracuje w kopalni rok czy 30 lat musi się liczyć. Każdy górnik jest tego świadomy, że jego zjazd pod ziemię może być ostatni. Pamiętam jak mój tata, codziennie przed wyjściem do pracy w kopalni, żegnał się z mamą, ze mną i rodzeństwem tak jakby miał już nie wrócić i wszystkim nam na czole kreślił znak krzyża.

Specyfika pracy sprawia, że każdy kto pracuje pod ziemią musi nauczyć się odpowiedzialności, także za innych, miłości bliźniego. Potem spod ziemi przenosi to na życie rodzinne, relację z sąsiadami. To jest ten wspaniały górniczy etos i to do dziś się nie zmieniło...

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama