Zanim uderzy asteroida

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (10/2002)

Nie można powiedzieć, żeby nowe tysiąclecie, wciąż w powijakach, napawało optymizmem. A jeszcze parę lat temu ktoś niezadowolony z XX wieku mówił mi, że według jakiejś przepowiedni w tamtym stuleciu diabeł uzyskał licencję na podwojenie swoich wysiłków. Dawało to nadzieję, że jak się już kartka w kalendarzu obróci, to się czart uspokoi. Ale wygląda na to, że albo dostał prolongatę, albo się przekwalifikował na postsatanistę i działa dalej. Jeden z moich przyjaciół wygłosił w związku z tym uwagę o charakterze filozoficzno-astronomiczno-filmoznawczym: gdyby Ziemi zagroziła asteroida, to na wszelki wypadek trzeba by zamknąć Bru-ce'a Willisa, żeby nie przeszkadzał zagładzie, jak to zrobił w „Armagedonie".

Tęsknota za katastrofą, która położy kres naszym zmartwieniom o przyszłą emeryturę, tchnie optymizmem. Znacznie częściej niż ze zrządzeniem mamy do czynienia ze zrzędzeniem losu, który nie niszczy, lecz podstawiając nogę, skutecznie gasi radość. Koniec świata kiedyś nastąpi, ale na razie będziemy tu żyli i - zgodnie ze słowami mądrego poety - jeśli nie wiemy jak, to na wszelki wypadek powinniśmy żyć przyzwoicie. Na przykład tak, jak ci duchowni z diecezji poznańskiej, którzy mimo niewątpliwie dyskomfortowej sytuacji nie przestali wypełniać swojego powołania, bo przecież jest ono ważniejsze od wszelkich dyskomfortów. Trzeba też otworzyć parasol, żeby ochronić się przed deszczem krokodylich łez. Zdumiewające, jak wiele troski o Kościół wykazują ludzie, których w kościele rzadko widać.

O strasznych skutkach molestowania podwładnych przez przełożonych piszą teraz ci, którzy nie widzieli problemu, gdy prezydent Clinton wykorzystywał zatrudnioną w Białym Domu stażystkę. Kolorowe tygodniki przepełnione są do tego stopnia wynurzeniami na temat celibatu duchownych, że zaczynam podejrzewać, iż redakcja zakochała się w jakimś księdzu i chce z nim zawrzeć konkubinat. Ale czy takie natręctwo nie jest czasem molestowaniem? Ciekawe, jak sąd potraktowałby mnie, gdybym koleżance w pracy mówił nieustannie o bezsensowności jej zachowań seksualnych?

Medialna wiedza o Kościele jest nikła, zresztą trudno się dziwić, skoro nawet szefowie telewizji publicznej mówią o Ojcu Świętym per „przywódca watykański" - jak więc mogą ocenić produkcje swoich podwładnych? W gruncie rzeczy, mimo nowoczesnego sztafażu, jest to wiedza oficera politycznego Ludowego Wojska Polskiego, który żołnierzom prawił banialuki i węszył katolickie spiski. Dla większości mediów Kościół to Papież, biskupi i sporadycznie księża. Wyrażenie „stanowisko Kościoła" oznacza w telemowie opinię hierarchy, z którym rozmawiał reporter. Cały lud Boży stanowi w telewizji tylko tło dla tak pojętego Kościoła. O Bogu w ogóle się w„ Wiadomościach" nie mówi. Doniesienia z życia Kościoła są nowszą wersją relacji z obrad Komitetu Centralnego, tak jakby poza „oficjałkami" nic się nie działo. Szkoda tylko, że na tacę mogę dać albo nie, ale za telewizję muszę płacić, bo żyję w państwie telewyznaniowym.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama