Wróg przydatny

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (11/2001)

Wytrawnych czytelników „Dylematów” tytuł dzisiejszego na pewno zaskakuje. Boć przecież nieraz już wykazywałem, że nazwa „wróg” nie istnieje ani w słowniku demokratów, ani w słowniku chrześcijan (chyba że chodzi o szatana). Skąd więc dziś „wróg” w tytule? I na dodatek „przydatny”.

Wróg jest przydatny dla jednoczenia się ludzi. Łatwo wskazać wielkie, wręcz masowe ruchy społeczne, wyrosłe z oporu przeciw wspólnemu wrogowi. Gdy brakło wroga, ruchy takie rozsypują się, ci, co tworzyli wspólny front, zaczynają się boczyć na siebie, czasem wzajemnie zastępują sobie dawnego wroga. Okazuje się, że trudno się jednoczyć „za czymś”, na tworzenie dobra, natomiast bardzo łatwo przychodzi nam jednoczyć się przeciw komuś. Spostrzeżenie to chyba mało odkrywcze i wcale nie nowe, gdyż — jak widać — skutecznie wyciągają z niego wnioski praktyczne ci, co chcą dysponować społeczną „siłą uderzeniową”. Najprostsza droga do pozyskania zwolenników wiedzie — okazuje się — przez wykreowanie wroga. Trzeba przekonać wtedy ludzi, że taki wróg istnieje, i trzeba go nazwać. Nadaje się mu jakieś brzydkie cechy, przede wszystkim zaś przypisuje się mu niecne, wręcz złe czy zgoła najgorsze intencje. Nieświadomych i niezorientowanych należy uświadomić i oświecić (ulubiony zwrot tych twórców wrogów to „trzeba wiedzieć”). Instruktaż winien iść szeroką ławą, w maglu i w powołanych w tym celu instytutach, w sposób szeptany, ale też nowoczesnymi środkami przekazu.

Zasadnicza cecha tego wroga to wina. Wróg jest winien. Winien wszystkiemu złu: moralnemu, materialnemu, obecnemu, ale też przeszłemu. Po to go się tworzy i po to go mamy. Wiedząc o wrogach, mamy satysfakcję, że należymy do mądrych, do tych, co się orientują. Gdy wiemy, jest nam lżej. Bo nie musimy myśleć, wysilać swego intelektu, szukać przyczyn — stworzywszy sobie wroga, rozszyfrowaliśmy świat i wszystkie złe siły. Okazuje się, że wszystko jest takie proste — inni dyskutują, szukają wyjścia ze skomplikowanych sytuacji, zastanawiają się nad problemami, a my mamy taką prostą przecież receptę! Jak dobrze znaleźć się wśród uświadomionych. Czujemy się raźniej, bo nie jesteśmy sami, już wielu przyłączyło się do nas, dało się oświecić, wzajemnie utwierdzamy się w naszym przekonaniu, wzajemnie się podtrzymujemy i podgrzewamy. Bo z wrogiem przecież trzeba walczyć, on musi być unicestwiony.

Co więcej, wróg nie tylko jednoczy, wróg pozwala w ogóle zaistnieć. Mógłbym z pamięci wyliczyć dziesiątki polityków, którzy zaistnieli i istnieją tylko dzięki „walce” — waleczni nieraz nawet nie tylko przeciw komuś, ale też i „o coś”, tylko że owo „coś” brzmi równie wzniośle, jak mało konkretnie. Na rynku mediów niejeden wydawca czy nadawca zdobywa sobie sympatyków metodą nader prostą, mianowicie systematycznym „dokładaniem” wrogowi, którego — jako wroga — sam stworzył. Im zajadliwiej walczy, tym wierniejszych ma zwolenników. Tym łatwiej o nich, bo gdy ma się wroga, to wystarcza skupić się na niszczeniu: nie trzeba tworzyć dobra, skoro jest się przekonanym, że niszczy się zło.

Ale to złudzenie. Uderzenie skierowane przeciw urojonemu wrogowi godzi zawsze w dobro. Na gruncie teorii spiskowych zawsze wyrastały najbardziej niszczycielskie siły, niezależnie od tego, kogo skazano na odgrywanie roli dyżurnego winowajcy. Bywało, że przydzielano tę rolę chrześcijanom. Dlatego, jeśli już nie Ewangelia, to przynajmniej historia winna dać do myślenia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama