Kościół jako wspólnota radości

Fragmenty książki "By życie nie było smutne. Cieszyć się każdą chwilą"

Kościół jako wspólnota radości

Anselm Grün OSB

By życie nie było smutne. Cieszyć się każdą chwilą

ISBN: 978-83-60703-90-8

wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2008



Kościół jako wspólnota radości

Łukasz opisuje Kościół pierwotny w Jeruzalem jako wspólnotę, w której radość była podstawowym nastrojem. Chrześcijanie, „łamiąc chleb po domach, przyjmowali posiłek z radością i prostotą serca” (Dz 2,46). Podczas łamania chleba przeżywali powodującą w nich radość bliskość Jezusa, znowu tworzyła się radosna atmosfera wielu posiłków, które Jezus spożywał z nimi podczas swoich wędrówek, w czasie których obwieszczał nie tylko dobroć Boga i Jego przyjaźń do człowieka, lecz sprawiał, że można je było doświadczyć tu i teraz. Dla Łukasza radość jest działaniem Ducha Świętego, „a uczniów napełniało wesele i Duch Święty” (Dz 13,52). Być napełnionym Duchem Świętym i radością jest równoznaczne. Radość jest wyrazem doświadczenia Ducha Świętego. Duch Święty sam tworzy wspólnotę: bycie razem Żydów i Greków, panów i niewolników, mężczyzn i kobiet, biednych i bogatych — wspólnotę, która jest naznaczona radością.

Kiedy porównamy to wszystko z dzisiejszym położeniem uczuciowym, które panuje w Kościele, to musimy stwierdzić, że niewiele ma ono wspólnego z radością. W obu Kościołach panuje dzisiaj ogólne zniechęcenie. Wydaje się, że ludzie coraz bardziej odwracają się plecami do Kościoła. Narzeka się na to, że coraz mniej ludzi przychodzi do kościoła i że coraz mniej interesuje się Kościołem. Wystarczająco często sprowadzamy się na ziemię przygnębiającymi myślami. Wystarczy tylko raz zaobserwować spotkanie proboszczów albo spotkanie współpracowników w duszpasterstwie. Nie ma na nich niczego z radości Kościoła pierwotnego. Ortodoksyjny teolog Alexander Schmemann w utracie radości widzi przyczynę, dla której Kościół traci coraz więcej ludzi: „Sama radość spowodowała, że Kościół na świecie był zwycięski i stracił świat, kiedy przestał być świadkiem radości”. Ma się wrażenie, że w Kościele wszyscy nawzajem odbierają sobie zapał. Energia, dzięki której ma się ochotę zabrać do czegoś nowego i stanąć oko w oko z problemami dzisiejszego czasu, coraz bardziej się zatraca. Wzajemnie wysysamy z siebie wszystkie soki. Jeśli ktoś nie poddaje się temu przygnębiającemu nastrojowi, nie daje się mu spokoju. Wszyscy wtedy twierdzą, że on jedynie wypiera przygnębienie. Że nie staje twarzą w twarz z rzeczywistością. Oczywiście, samo wzywanie Kościołów do radości jest tanim chwytem. Bo w końcu sytuacja dzisiejszego Kościoła nie wygląda różowo i nie wolno nam zamykać oczu na negatywne tendencje w Kościele i w społeczeństwie. Ale nie powinniśmy dawać się wciągać w ten beznadziejny nastrój.

Sami odbieramy sobie
i innym zapał.

Ponieważ to odbiera nam wszelką energię, która jest potrzebna, do stawiania czoła wyzwaniom naszego czasu. Dla Łukasza radość jest znakiem szczególnym tego, że Duch Święty jest w człowieku. Czy uważamy, że Duch Święty dzisiaj do niczego nie jest zdolny? Albo zamykamy się na Jego działanie ze strachu, że łatwo moglibyśmy wpaść w euforię? Albo może przygnębienie bierze się stąd, że uważamy, iż wszystko musimy robić sami? Ale to oznacza, że nie dostrzegamy źródła Ducha, które w nas bije i nigdy nie wyschnie, ponieważ jest to właśnie boskie źródło! Albo czy może raczej uciekamy w narzekanie, żeby uchronić się przed impulsem, który daje nam Duch Święty, bo ten impuls spowodowałby, że zostalibyśmy powołani do zaangażowania się i walki? Lepiej wygodnie siedzieć na kanapie i z tej perspektywy oceniać sprawy, zamiast wstać i wdawać się w dyskurs z rzeczywistością.

Znam takie przytłaczające spotkania ludzi Kościoła z własnego doświadczenia. Kiedy na początku lat 70. ubolewaliśmy w naszym konwencie w Münsterschwarzach nad wieloma wystąpieniami, to każde nasze spotkanie było naznaczone jednym wielkim narzekaniem na beznadziejny stan wspólnoty. Zamiast się cieszyć sobą, dołowaliśmy się. Tak powstała presja ze strony grupy, żeby wszystko widzieć możliwie negatywnie. Ale przez to nasza wspólnota nie stała się wcale lepsza i sami odbieraliśmy sobie zapał, który był nam niezbędny, aby tchnąć we wspólnotę świeży powiew. Dopiero gdy osobiście stanęliśmy wobec tematów duchowych, nie zamykając przy tym oczu na rzeczywistość, nagle zrodził się lepszy nastrój. I rzeczywiście coś się zmieniło we wspólnocie. Mimo braków, które tak boleśnie odczuliśmy, zauważyliśmy nagle, jakie szanse tkwią we wspólnocie i jak wiele wspólnych pięknych przeżyć mamy za sobą. Nagle obudziło się w nas dużo witalności, kiedy razem walczyliśmy o przyszłość naszej wspólnoty mnichów. Jeden z nas zacytował słowa psalmu: „Oto jak dobrze i miło, gdy bracia mieszkają razem” (Ps 133,1). Wymiana tych pozytywnych doświadczeń znacząco przemieniła klimat wśród nas.

Oczywiście obok przygnębiającej presji grupy istnieje również inny jej rodzaj — euforia. Wtedy pojawia się przymus pozytywnego spojrzenia na wszystko. Jest się pod ciągłą duchową presją. W niektórych kręgach duchowych praktykuje się ćwiczenie, które wymaga, żeby codziennie opowiedzieć, gdzie spotkało się Boga i co On powiedział, w jaki sposób zdziałał w kimś cuda. Przyznam, że w tym momencie jestem bardzo sceptyczny. Ponieważ nie każdy dzień jest wspaniały. I czasami są właśnie momenty, w których nie doświadcza się cudów i nie rozpoznaje Boga w wydarzeniach dnia codziennego. Mam wrażenie, że takie opowiadanie w kręgu o wspaniale przebytym dniu i dokonaniu się cudu odbywają się według bardzo konkretnego wzoru: najpierw należy czuć się całkowitym bezbożnikiem, zepsutym, zupełnie pustym. I nagle z nieba interweniuje Bóg i wszystko staje się inne. Nagle ktoś czuje, że całkowicie wypełnia go Duch Boży. Jeśli ktoś nie potrafi służyć takimi dramatycznymi opowiadaniami, dopada go poczucie winy. Albo złości się, że w konkretnej rzeczywistości dnia codziennego zupełnie nie czuje obecności ani działania Ducha Świętego. Ktoś inny znowu wmawia sobie, że kieruje nim Duch Święty i że jest przepełniony radością. W ten sposób wypiera jednak jedynie swoją rzeczywistość, która tak naprawdę zupełnie pozbawiona jest Ducha. Za swoim niby radosnym uśmiechem ukrywa jedynie smutny wyraz twarzy, który czyha za radosną fasadą. Zawsze najważniejsze jest to, żeby stanąć twarzą w twarz z całą rzeczywistością. Bo jeśli wszystko muszę widzieć jedynie pozytywnie, to też spowoduje chorobę. Ponieważ nie wszystko jest pozytywne. Tak więc muszę w sobie wiele rzeczy oddzielić. Każde oddzielenie prowadzi do psychicznych, a często też i do fizycznych chorób. Na tle pozbawionej iluzji rzeczywistości powinniśmy jednak zauważyć radość w naszym życiu. Jeśli w mojej szarej codzienności odkryję ten ślad, przemieni się nie tylko mój osobisty nastrój, lecz również rozmowa w grupie może nagle doprowadzić do zupełnie nowego doświadczenia. Może powstać nastrój potwierdzenia, bycia zgodnym i uczucie wdzięczności. I osobista radość zostaje wzmocniona doświadczeniem, że inni doświadczyli czegoś podobnego. Ale to musi odbywać się zawsze uczciwie. Nigdy nie można na nikim wymuszać, żeby na wszystko patrzył pozytywnie.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama