Mówią: dobrze mu tak

Rozmowa na temat raportu Macierewicza w sprawie WSI

Kim według Pana jest „Falkowski"?

- Nie mam pojęcia. Po raz pierwszy usłyszałem ten pseudonim w programie telewizyjnym, w którym padły tak zwane przecieki z raportu z weryfikacji WSI.

Mam głęboki żal wobec ludzi, którzy ów raport napisali i skojarzyli w nim moje nazwisko z „Falkowskim". Uważam bowiem, że przyłożenie minimum logiki do tych informacji, które na mój temat znaleziono w papierach WSI, wskazywałoby raczej na to, że to ja jestem ofiarą konfabulacji czy też jakichś form rozpracowywania mojej osoby przez tę instytucję. A już na pewno nie na to, że byłem tej instytucji groźnym współpracownikiem.

Ale jednak miał Pan jakieś związki z wojskowymi specsłużbami?

- To były incydentalne politologiczne analizy i raporty dotyczące spraw wschodnich, robione na początku lat 90. na prośbę bardzo wysokich oficerów wywiadu wojskowego, wówczas gdy byłem szefem ośrodka analitycznego polskiego Senatu.

Wydawało się wtedy, że nowe służby specjalne staną się ważnym elementem stojącym na straży młodego niepodległego państwa. Pisanie tych analiz traktowałem jako patriotyczny i służbowy obowiązek. I to była cała moja „współpraca" nieoparta na jakimś tam wielkim zobowiązaniu agenturalnym. Chodziło o jednorazowe analizy, nie o raporty czy jakieś tajemnice.

Tyle że Pańskie nazwisko znalazło się w raporcie Macierewicza z zupełnie innego powodu...

- I to jest najbardziej zadziwiające w całej tej ponurej sprawie. Przez ostatnie dwa miesiące czułem się trochę jak bohater „Procesu" Kafki, który wie, że są wobec niego wysuwane jakieś oskarżenia, nie ma tylko pojęcia jakie. Kiedy usłyszałem plotki na swój temat, myślałem, że przedmiotem oskarżeń są owe nieszczęsne analizy sprzed lat.

Z raportu wynika jednak, że jako konsultant WSI miał Pan w 2002 roku przekazywać informacje na temat działalności prawicowych organizacji politycznych...

- Nie widziałem materiałów, jakie zawiera moja teczka. To zdanie, które podano w raporcie, to oczywista bzdura oparta na jakiejś konfabulacji oficera WSI.

Sprawa wyglądała następująco: wiosną 2002 roku spotkałem przypadkowo, a być może „przypadkowo", pułkownika wojskowego wywiadu, którego znałem od 10 lat, z czasów mojej rządowej działalności. Zadał mi typowe w takich sytuacjach pytanie: „co słychać u pana?", a po chwili pozornie zdawkowej wymiany zdań poprosił mnie o pomoc w sprawie jakichś kwestii ukraińskich, chodziło zdaje się o napisanie krótkiej analizy. Potem spotkaliśmy się w tej sprawie jeszcze raz, ale ostatecznie tego opracowania chyba w końcu nie zrobiłem. I z tych dwóch rozmów ów oficer skomponował jakiś materiał - powtarzam, nie widziałem tego tekstu - w którym zawarł moje rzekome oceny odnoszące się do polityki wewnętrznej. Tyle że żadne z tych zdań nie zgadza się z ówczesną rzeczywistością. Pojawiają się w nich jakieś nazwiska z opisami kompletnie niezgodnymi z tym, co ci ludzie w tamtym czasie rzeczywiście robili, czy też mityczne spotkania PO i PiS, do których w owym okresie w ogóle nie dochodziło. Jednym słowem, same bujdy.

Ale mające groźne następstwa. Na ich podstawie został Pan oskarżony o współpracę z WSI...

- Stałem się podwójną ofiarą: po pierwsze, nieuczciwego oficera, który nadużył mojego zaufania, a po drugie komisji, która uznała, że produkcja owego oficera jest świętą prawdą. Jeżeli bowiem na jednej szali kładziemy notatkę oficera WSI, a na drugiej mamy już nawet nie dziesiątki, a setki moich wypowiedzi publicznych na temat polskiej polityki oraz moją realną działalność z tamtego czasu i te dwie rzeczy się ze sobą kłócą, to należy chyba podjąć próbę zweryfikowania tego co jest prawdą?

Tymczasem nikt nie zweryfikował tej notatki, nikt nie przeprowadził na przykład mojej konfrontacji z tym oficerem. Dostałem jedynie możliwość krótkiego spotkania z komisją ds. WSI i to wtedy, gdy raport był już w druku. Ale nie dano mi nawet szansy, abym mógł się odnieść do zarzutów.

Nie rozumiem tylko, jak Pan, będący przez tyle lat tak blisko wielkiej polityki, mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, czym grożą kontakty z oficerami WSI?

- To samo pytanie, a nawet oskarżenie sformułował pod moim adresem minister Macierewicz. Otóż w 2002 roku nie wiedziałem, z kim się spotykam. Wówczas byłem przekonany, że mam do czynienia z uczciwym oficerem, który od lat jest dopuszczony do wszystkich najbardziej tajnych informacji państwowych, który cieszy się pełnym zaufaniem naszych sojuszników z NATO i który zajmuje wysokie stanowiska w administracji publicznej. Proszę pamiętać jeszcze o jednym - dyplomaci, politycy i szefowie służb to było dla mnie w czasie pracy rządowej naturalne środowisko.

W czasie rozmowy z nim nie powiedziałem niczego, co byłoby naganne, ani nie zdradziłem żadnych tajemnic czy poufnych informacji. Natomiast to, co zrobił ten oficer, było obrzydliwym nadużyciem zarówno przez samo napisanie takiej notatki, jak i przez dowolne skomponowanie jej treści. I jeśli miałbym mówić o mojej winie, to poczuwam się jedynie do grzechu naiwności.

Dintojra, pomyłka, a może prowokacja? Jak Pan ocenia to, co się stało?

- Uważam, że ludzie, którzy przygotowywali te materiały w raporcie, byli - delikatnie mówiąc - mało życzliwi wobec mojej osoby. Mogę tylko przypuszczać, że jak każda osoba zaangażowana publicznie mam tzw. przyjaciół, którzy uznali, że jestem dla nich jakimś zagrożeniem. Ale dowodów na to nie mam i nie będę powielał sposobów myślenia komisji, która uważa, że każde podejrzenie jest w rzeczywistości dowodem. Bo trzeba złej woli, by uznać kogoś za groźnego agenta WSI na podstawie takich kontaktów, jakie mi zarzucono.

Wielokrotnie publicznie mówiłem, że jestem zwolennikiem tzw. opcji zerowej, czyli całkowitej wymiany specsłużb i tworzenia ich od nowa. Wiedziałem, że jest to struktura chora, którą trzeba wymienić, natomiast nie zdawałem sobie sprawy, jak głęboka jest ta choroba. I to co napisano w dokumentach WSI na mój temat, to smutny dowód na to, że tę służbę należało rzeczywiście zlikwidować.

Zresztą najlepszą puentą do tego raportu jest tekst poświęcony mojej skromnej osobie, który ukazał się w tygodniku „Nie" Jerzego Urbana pod wielce wymownym tytułem: „Dobrze mu tak"...

Zatem wszystko zgodnie ze starym powiedzeniem, że rewolucja pożera swoje dzieci...

- To. jest mój osobisty dramat. Z jednej strony podważono zaufanie publiczne do mnie, a ja niczego innego w życiu się nie dorobiłem poza dobrym imieniem i opinią kogoś, kto ma własne zdanie, godne być może czasami wysłuchania. A z drugiej strony jest to dramat mojego zawodu wobec ludzi, których uznawałem do tej pory za autorytety. Dlatego z przykrością, niestety, muszę zwrócić się do sądu o oczyszczenie swojej osoby. Stanę zatem w procesie sądowym przeciwko ludziom, których uważałem, jeśli nie za przyjaciół, to przynajmniej za ludzi podobnie myślących. Znalazłem się tym samym w opozycji do osób i działań, które zawsze wspierałem. Ale zostałem w to włożony siłą i bez żadnego realnego powodu.

I jak w tragedii antycznej, żadne wyjście z tej sytuacji nie jest dobre...

- Nie mam ochoty wojować ze swoimi poglądami, w które wierzyłem i wierzę nadal, a jednocześnie zostałem postawiony w kontrze do tych poglądów i do mojego dotychczasowego myślenia. Znalazłem się więc w paskudnej sytuacji, w której muszę procesować się ze swoimi własnymi przekonaniami.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama