Kiedy powiedzieć dość?

Jaka jest bezpieczna granica korzystania przez dzieci z komputera i internetu? Czy mamy jeszcze kontrolę nad swoim czasem i umysłem?

W poprzednim artykule zwróciliśmy uwagę na wpływ, jaki na dzieci i młodzież ma korzystanie z mediów. Nie jest to wpływ wyłącznie pozytywny. Można wręcz powiedzieć, że więcej jest negatywów niż pozytywów. Trudno jednak całkowicie odizolować dzieci od mediów, chyba że żyjemy w wiosce Amiszów, protestanckiej wspólnocie negującej wszelkie osiągnięcia cywilizacji. Chodzi raczej o to, aby ustalić pewne granice, zarówno co do treści (czyli tego, z czym stykają się dzieci), jak co do czasu poświęcanego na korzystanie z mediów.

Żyjemy w czasach, w których coraz większym problemem staje się tzw. „FOMO”. Czym jest to tajemnicze zjawisko? Chodzi o lęk przed odłączeniem od sieci, dosłownie „fear of missing out”, czyli że coś ważnego mnie ominie. Jest to jedna z chorób cywilizacyjnych XXI wieku, a podatne na nią są szczególnie dzieci i osoby młode, które nie pamiętają czasów „sprzed internetu”. Kiedyś czas rozchodzenia się informacji liczony był w tygodniach, z nastaniem epoki prasy — w dniach, radio i telewizja skróciły ten czas do kilku godzin, a w internecie wszelkie informacje rozchodzą się niemal natychmiastowo. Wystarczy kilka godzin braku dostępu do internetu, aby mieć poczucie swego rodzaju izolacji: być może coś ważnego zdarzyło się w tym czasie na świecie, być może moi znajomi zamieścili jakieś fajne zdjęcie albo pojawiło się jakieś zaproszenie na ciekawą imprezę... Poczucie odizolowania, możliwości utracenia czegoś atrakcyjnego lub ważnego rodzi lęk. Odruchowo sięgamy więc po komórkę lub zerkamy na ekran komputera. A gdy już sprawdzimy powiadomienia i nowe „posty” na Facebooku, zazwyczaj znajdujemy coś, co nas zaciekawi i tak mijają kolejne minuty i godziny.

Problemem jest nie tylko to, że tracimy w ten sposób czas oraz zamiast zaspokajać rzeczywiste potrzeby, kreujemy sobie potrzeby sztuczne. Chodzi też o jakość tego, co znajdujemy w internecie. Niestety ilość dostępnych informacji, obrazów i filmów nie idzie w parze z ich jakością. W tegorocznym orędziu na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu Papież Franciszek zwrócił uwagę na problem tzw. „fake news”, czyli informacji fałszywych, często rozpowszechnianych w internecie z prędkością i siłą rażenia porównywalną do epidemii. Nie chodzi tu tylko o dziennikarską niestaranność (która również jest coraz większym problemem), ale o celowe działanie, mające na celu wpłynięcie na świadomość odbiorców. Skoro osoby dorosłe nierzadko mają problem z odróżnieniem informacji prawdziwej od „fake newsa”, o ileż bardziej podatne na manipulację są osoby niedojrzałe? Jako rodzice powinniśmy często rozmawiać z dziećmi na temat tego, co dowiedziały się z internetu. Nie czekać, aż same się pochwalą, ale zachęcać do rozmów na ten temat. W ten sposób możemy powoli nauczyć je krytycznego odbioru tego, co dociera do nich z przestrzeni medialnej.

Podobną do „fake newsów” siłę rażenia mają tzw. memy. Są to proste przekazy, zazwyczaj w formie obrazka z towarzyszącym mu krótkim podpisem. Ich wartość informacyjna jest zazwyczaj znikoma, natomiast siła oddziaływania ogromna. Przykładem takiego mema jest zmanipulowane zdjęcie Okna Życia w Radomie, na którym ktoś dopisał informację „Nie przyjmujemy dzieci z wadami genetycznymi. Brak chętnych do adopcji”. Większość internautów nie sprawdza autentyczności tego zdjęcia i na jego podstawie kształtuje sobie negatywną ocenę działalności Okien Życia. Nietrudno sobie wyobrazić, co dzieje się w głowach naszych dzieci, gdy zamiast rzeczywistego obrazu otaczającego ich świata, ich umysły atakowane są taką bezwzględną propagandą.

Mówiąc o „rzeczywistym obrazie” warto w ogóle zastanowić się, w jaki sposób internet i komputery wpłynęły na nasz sposób odbioru rzeczywistości i komunikacji z innymi. Niesamowicie duża liczba informacji, śledzenie niemal na bieżąco życia facebookowych znajomych nie przekłada się w żaden sposób na głębię relacji Wręcz przeciwnie — zamiast spotkań z naprawdę dobrymi znajomymi i rodziną, podczas których możemy podzielić się naszymi głębszymi przemyśleniami, problemami czy obawami otrzymujemy mnóstwo komunikatów od osób, które znamy słabo i nie potrafimy ocenić ich wiarygodności ani motywacji. Zamiast rzeczywistego wsparcia emocjonalnego, przyjacielskiej pomocy czy szczerego współczucia dostajemy facebookowe „polubienia”, warte dokładnie tyle, ile zajmuje kliknięcie stosownej ikonki. Spłycenie więzi społecznych jest szczególnie dużym problemem w przypadku dzieci i osób młodych z dwóch powodów: Po pierwsze, osoby te dopiero uczą się nawiązywać relacje, odróżniać autentyzm od interesowności i wybierać to, co faktycznie wartościowe. Po drugie ich „głód emocjonalny” jest szczególnie silny, zazwyczaj czują się bardziej zdezorientowane i zagubione życiowo. Media społecznościowe, takie jak Facebook czy Instagram nie zapewnią głębokich relacji ani nie nauczą odróżniać prawdziwych przyjaciół od ludzi, którzy nas tylko do czegoś potrzebują.

Nadmiar bodźców jest równie zły, jak ich brak. Jeśli nigdy nie spotkałem ludzi potrzebujących pomocy (z powodu choroby, niepełnosprawności, ubóstwa czy z innych racji), a jedynie czytam w internecie rozmaite opinie na temat tego, czy należy innym pomagać, czy też nie, nigdy nie zrozumiem, o co właściwie chodzi. Dopiero bliskie doświadczenie choroby, braku czy innego dotkliwego problemu otwiera oczy na jego istotę. Znając rzeczywistość jedynie z ekranu, otrzymuję mnóstwo informacji i obrazów, często sprzecznych ze sobą, nie znam jednak ludzi z ich rzeczywistymi problemami. W ten sposób moja wrażliwość nie rozwija się, albo rozwija się w niewłaściwym kierunku — ku przewrażliwieniu na swoim własnym punkcie. Wielokrotnie powtarzane obrazy czyjegoś cierpienia oglądane na ekranie, na przykład związane z wojną na Bliskim Wschodzie, powszednieją i wręcz zabijają wrażliwość. Nie mam nic przeciwko sympatycznym mordkom kotków i piesków czekających w schroniskach, nieustannie pokazywanym na profilach moich facebookowych znajomych. Mam jednak wrażenie, że przewrażliwienie na los biednych zwierzaczków idzie w parze z zanikiem wrażliwości na ludzkie problemy w najbliższym otoczeniu. Bardzo często nie znamy prawie w ogóle naszych sąsiadów, kolegów ze szkoły czy z pracy, nic lub niewiele wiemy o ich problemach, a jeśli nawet — to nie kwapimy się do tego, aby im pomagać.

Ogólnie, żyjemy w rzeczywistości „zmediatyzowanej”, to znaczy przesyconej komunikatami: treściami i obrazami pochodzącymi z mediów na niekorzyść komunikacji bezpośredniej. Dotyczy to zarówno dorosłych, jak dzieci. Jednak w przypadku dzieci jest to znacznie poważniejszy problem, ponieważ dopiero uczą się tego, jak odbierać rzeczywistość, jak na nią reagować i oddziaływać na nią. Jeśli te umiejętności nie wykształcą się właściwie, jeśli pozwolimy, żeby media nas zdominowały, staniemy się biernymi konsumentami, łatwymi do zmanipulowania i wprowadzenia w błąd.

Nasz mózg ma olbrzymie możliwości, ale niestety nie są to możliwości nieskończone. Nie może cały czas chłonąć treści, potrzebuje też czasu na ich przetworzenie. Podobnie jak nie da się bezustannie przyjmować pokarmu — prowadzi to do niestrawności, tak też nie da się cały czas przyjmować treści czy obrazów płynących z mediów. Ściślej mówiąc — da się, jednak nie bez poważnych konsekwencji. W języku angielskim biernego konsumenta mediów nazywa się „couch potato” (dosłownie: ziemniak na sofie), czyli osoba bezmyślnie pochłaniająca śmieciowe jedzenie — czipsy i równie bezmyślnie wpatrzona w telewizor. Mechanizm korzystania z internetu jest nieco inny, ponieważ teoretycznie odbiorca ma większy wpływ na dobór strumienia treści wpływającego do jego świadomości. W praktyce jednak za jednym filmem na Youtube proponowany jest kolejny, Facebook ma algorytmy pozwalające automatycznie wyświetlać treści interesujące danego czytelnika, podobnie jest w przypadku większości współczesnych portali internetowych. Koniec końców, jeśli człowiek sam nie postawi sobie granicy, może wpatrywać się w nieskończoność w ekran telewizora, komputera czy telefonu komórkowego. Według danych podawanych przez administratorów Facebooka, palec przeciętnego użytkownika, przewijając na komórce treści udostępniane na tym portalu, pokonuje codziennie odległość około 100 metrów! Zmęczenie dłoni (tzw. zespół cieśni nadgarstka) to stosunkowo niewielki problem. Spróbujmy sobie wyobrazić, co w tym czasie dzieje się z naszym mózgiem!

Jeśli zależy nam na tym, żeby być panem swojego własnego czasu i myśli, musimy nauczyć się samoograniczenia w korzystaniu z mediów. Podobnej umiejętności potrzebują nasze dzieci. Warto na przykład ustalić zasadę, że kiedy coś robię (jem posiłek z rodziną, odrabiam lekcje, uczę się, rozmawiam z innymi), nie korzystam jednocześnie z mediów. Komórka, tablet czy komputer są z dala ode mnie. Nie muszę cały czas być online, odbierać powiadomień z Facebooka, Instagrama czy WhatsUpa. Jeśli ktoś naprawdę pilnie potrzebuje kontaktu ze mną, może zadzwonić. Nie muszę być stale dostępny dla całego świata.

Osobnym problemem są gry komputerowe. Na ten temat trzeba by napisać osobny artykuł, tak wiele bowiem narosło na ich temat mitów i nieporozumień. Człowiek zawsze lubił wyzwania, zawsze lubił w coś grać. Problemem nie jest więc sama rozrywka, jakiej dostarczają gry komputerowe. Ani dorosły, ani dziecko nie są w stanie cały czas pracować czy uczyć się. Konieczne jest znalezienie właściwego rytmu pracy i odpoczynku. Gry, czy to tradycyjne (np. „planszówki”), czy komputerowe, mogą być dobrą formą rozrywki intelektualnej. Są jednak gry lepsze i gorsze. Czym innym jest gra, w której wcielamy się w kierowcę rajdówki albo budujemy imperium, myśląc o dobrostanie naszych poddanych, czymś zupełnie innym „strzelanka”, która sprowadza się do zabijania wszystkiego, co się rusza. Na to warto zwracać uwagę dzieciom i młodzieży, a nawet stawiać jasne warunki: „możesz grać w gry komputerowe, ale musisz nauczyć się wybierać te, które mają jakąś wartość, które czegoś uczą, a nie są tylko chwilowym (i pozornym!) wyładowaniem agresji”. Dlaczego pozornym? Na ten temat od dawna toczy się debata. Producenci gier pełnych przemocy i ich fani próbują udowadniać, że takie gry pozwalają wyładować agresję, więc są czymś wskazanym i potrzebnym, zwłaszcza w okresie dojrzewania. Równie dobrze jednak można by dowodzić, że „alkohol rozluźnia” albo „papierosy uspokajają”. Chwilowy efekt rozładowania agresji czy poczucie rozluźnienia nie oznaczają rozwiązania problemu agresji czy stresu. Ani agresja ani nadmierny stres nie biorą się z nikąd. Aby się z nimi uporać, trzeba rozpoznać ich źródło i leczyć przyczyny, a nie chwilowo łagodzić objawy. Według badań naukowych (prowadzonych m.in. przez Instytut Maxa Plancka w Hamburgu oraz przez American Psychological Association w 2010 r.) gry same w sobie nie powodują wzrostu agresji, ale też jej nie zmniejszają.

Podsumowując, nie da się ustalić odgórnie granic korzystania z komputera, komórki czy internetu. W niektórych przypadkach telefon jest rzeczywiście potrzebny i nawet leżąc na biurku, będzie wykorzystywany do głównie sprawdzenia informacji na Wikipedii czy rozkładu jazdy autobusów. Znacznie częściej jednak okazuje się, że staje się naszą „smyczą”, którą przywiązujemy się do internetu, nie umiejąc się nawet na chwilę „odsieciowić”. Jeśli my sami — osoby dojrzałe psychicznie — mamy z tym problem, pomyślmy, jak duży jest to problem dla osób, które dopiero dojrzewają. I nie czekajmy biernie, ale postarajmy się odzyskać kontrolę nad swoim czasem i umysłem.

Test na to, czy dotyczy cię problem FOMO można znaleźć na kilku polskojęzycznych stronach, między innymi w „Poradniku Zdrowia”: https://www.poradnikzdrowie.pl/psychologia/zdrowie-psychiczne/fomo-sprawdz-czy-jestes-uzalezniony-od-dostepu-do-informacji-test-aa-UBmu-QMwX-RLhx.html

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama