Dzień świadectwa

Fragment powieści "Dzień świadectwa" - dziejów ks. Andrzeja, splecionych z wydarzeniami pontyfikatu Jana Pawła II

Dzień świadectwa

Kazimierz Braun

Dzień świadectwa

ISBN: 83-7015-799-8
Wydawca: Księgarnia Św. Wojciecha 2005
Format: 140 x 200
Ilość stron: 488


 

WSTĘP

Postanowiłem spisać historię księdza Andrzeja Z., tak jak ją poznałem z jego opowiadań przy okazji wielokrotnych spotkań, podróży, rekolekcji. Z zamiarem tym nosiłem się od dawna, spisywałem notatki z naszych rozmów, przechowywałem listy od niego, szkicowałem fragmenty prozy oparte na jego losach. Wciąż miałem jednak wątpliwości czy to, czego dowiedziałem się o jego życiu, które przecież - dzięki Bogu - trwa i ciągle owocuje, jest dostatecznym materiałem na w miarę spójną opowieść o tym bardzo zwykłym, przeciętnym i chyba typowym dla swego pokolenia (urodził się w 1947 r.) kapłanie, którego Bóg jednak w sposób dość niecodzienny prowadził ku świętości; mam oczywiście na myśli jego osobiste, codzienne i widoczne z zewnątrz dążenie do świętości - nie mnie sięgać myślą ku innym jej wymiarom. Wątpliwości swych nie wyzbyłem się do tej chwili, ale doszedłem do wniosku, że to, co przydarzyło się księdzu Andrzejowi 16 października 2002 r., winno być opowiedziane.

Tak się składa, że Opatrzność stykała nas z Andrzejem -tak, jesteśmy po imieniu, a nawet mogę powiedzieć, że się przyjaźnimy - wielokrotnie. Zrazu były to przypadki, ale gdy takich przypadkowych spotkań nagromadziło się sporo, sarni jeszcze parę razy pomnożyliśmy ich liczbę.

Ponieważ jednak nigdy nie przebywaliśmy razem przez czas dłuższy, nasza znajomość nie miała ciągłości. Z tego powodu także i to, co mi opowiadał i czego dowiadywałem się o nim, było - i pozostało - tylko zbiorem nieuporządkowanych, różnorodnych przeżyć, luźnych refleksji, osobnych, a nawet nie mających pozornie w ogóle związku, zdarzeń. Dwa elementy scalały jednak te rozrzucone w czasie i przestrzeni klocki, segmenty, wysepki: po pierwsze, oczywiście, osobowość samego Andrzeja, po drugie, postać Jana Pawła II -pojawiająca się wielokrotnie, choć raz na bliższym, raz na dalszym planie (czasem na bardzo dalekim) i zawsze jakoś sprowadzona w obszar naszych rozmów myślą i pamięcią Andrzeja.

On sam nieraz w swoim życiu „ocierał się o cień Papieża", jak mówił. Wydawało mi się, że trzeba by to nazwać inaczej: on nie ocierał się o Papieża cień - raczej nieustannie czerpał od Ojca Świętego światło. Nigdy mu tego nie śmiałem jednak powiedzieć, pomny, że delikatność jest jedną z podstaw prawdziwej przyjaźni. On sam mówił zawsze o Papieżu z jakimś nieuchwytnym, lecz wyraźnym zachwyceniem.

Wydaje mi się, że życie księdza Andrzeja, choć było w nim wiele zakrętów i zawirowań, zaczęło się ostatecznie - za Łaską Bożą - układać w pewną logiczną całość. Spisując jego historię uważałem, że nie jestem jednak powołany, aby ową logikę podkreślać, wydobywać prawidłowości ani też jakby na siłę porządkować jego życiorys; nie, źle to powiedziałem: przecież nie tyle „porządkować jego życiorys", co raczej porządkować moją opowieść o jego życiu. Pozostawiłem więc tę historię tak, jak ją stopniowo i na wyrywki poznawałem. Nie wiem nic o wielu okresach jego życia; próbowałem - przy paru okazjach - rekonstruować jego myśli; domyślałem się tylko, co dzieje się w jego duszy.

To tak, jakby z jakiegoś filmu biograficznego, zrealizowanego w kilkunastu odcinkach długiego serialu, przechowywanych na osobnych taśmach, wskutek pożaru w wytwórni filmowej, pozostało tylko parę rolek, parę odcinków. Przeglądając je można zrekonstruować, co zawierały spalone taśmy i tym sposobem pojąć całość. Obejrzeć uda się jednak jedynie to, co się zachowało. Tak właśnie przekazuję historię księdza Andrzeja.

Nasza własna pamięć też przecież nie przechowuje dokumentacji całego życia chwila po chwili ani nawet nie rok po roku, ale zawiera obrazy, strzępy, kawałki celuloidu zaciemnione i prześwietlone, czasem po prostu nadpalone - pamiętam, oglądałem kiedyś taką taśmę kręconą przez operatora--żołnierza w czasie Powstania Warszawskiego: niektóre odcinki były nadpalone, na obraz filmowanych płomieni wpełzały zacieki płomieni, które rzeczywiście dotknęły później tę taśmę. Była to bodaj najbardziej wstrząsająca relacja filmowa z Powstania, jaką kiedykolwiek oglądałem.

Pamiętam na przykład takie zdarzenie z wczesnych lat osiemdziesiątych: zadzwonił do mnie wieczorem, mówiąc, że ma ogromnie ważną wiadomość.

- Czy mogę zaraz przyjechać?

Miałem akurat pilne pisanie, ale oczywiście powiedziałem, że tak. Zjawił się już po pół godzinie, chyba musiał wziąć taksówkę. Zawołał od progu, wymachując jakimś kolorowym zachodnim czasopismem:

- Pamiętasz tę opowieść Mateusza, rozdział 4, wiersze 16-20, no, o tym jak Jezus wystąpił po raz pierwszy publicznie w swoim rodzinnym Nazarecie? - Nie czekając na moją odpowiedź, kontynuował. - Jezus rozwinął księgę Izajasza i przeczytał: „Duch Pański spoczywa na mnie, ponieważ mnie namaścił i posłał mnie..." Wiesz co jest dalej... A potem Jezus zwinął księgę, „oczy wszystkich w synagodze były w Nim utkwione" i oświadczył: „Dziś spełniło się to proroctwo". Spełniło się w jego Osobie. Wiesz, czego się dzisiaj dowiedziałem? Otóż Jan Paweł I wyprorokował, że Wojtyła zostanie następnym Papieżem. Sekretarz Papieża Lucianiego zapisał, że powiedział on na parę dni przed śmiercią: „Ja odejdę, a na moje miejsce przyjdzie ten kardynał, który na ostatnim konklawe siedział naprzeciw mnie". Właśnie ustalono niezbicie, że to był Wojtyła. Poprzednio zapowiedział mu najwyższe kapłaństwo mistyk i stygmatyk Padre Pio. A przeszło sto lat wcześniej przepowiedział jego przyjście Słowacki. Rozumiesz? Gdy się to wszystko poskłada, to czuje się namacalnie, jakby na naszych oczach odwracały się karty czasów, jakby ujawniane nam były tajemnice Bożego planu. Patrząc na Jana Pawła II, słuchając go, idąc za nim, wchodzi się w samą materię tego planu.

Został do późna, czytał mi na przemian rozdział czwarty Łukasza, wiersz Słowackiego o słowiańskim Papieżu wyciągnięty z mojej półki i ów przyniesiony ze sobą artykuł o wizji Jana Pawła I.

Ważne momenty życia księdza Andrzeja ogniskowały się wokół kolejnych (nie wszystkich) rocznic pontyfikatu Jana Pawła II, które Andrzej uroczyście celebrował i przeżywał.

I tak, na pierwszą rocznicę wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową (w 1979 r.) Andrzej był w Rzymie. W 1980 roku Mszę świętą z tej okazji odprawił w zajezdni autobusowej w Ursusie (w zajezdni, nie w fabryce traktorów, Andrzej zawsze chodził poboczami historii, a nie głównym traktem). Październik 1983 r. zastał go w więzieniu w Hrubieszowie (nie, nie był tam kapelanem - był więźniem). W 1985 r. znalazł się w miejscowości North Lakę w stanie Michigan w Stanach Zjednoczonych (opowiem dlaczego), a w 1986 r. w Kafarnaum (w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej). W październiku 1989 r. odbywał rekolekcje w kościółku w swojej rodzinnej wsi, Woli Zgórskiej. W 1993 r. szesnasty października zastał go na międzynarodowym lotnisku we Frankfurcie. Szesnastego października 1998 r. przeżywał wielką radość: był w Rzymie na jubileuszu dwudziestolecia pontyfikatu Jana Pawła II, zetknął się z nim osobiście. Wreszcie, szesnastego października 2002 r. odprawiał Mszę świętą za Papieża w swojej warszawskiej parafii, kiedy to spotkała go przygoda tak niecodzienna, że wydało mi się właściwe od tej właśnie daty całą tę opowieść zacząć. W dniu tym zbiegły się, uobecniły, zintensyfikowały i nabrały charakteru wręcz symbolicznego różne poprzednie doświadczenia życiowe Andrzeja. Na tej dacie trzeba też było moją opowieść o księdzu Andrzeju zakończyć, bo, po prostu, na niej kończą się moje o nim notatki.

Do jego relacji i refleksji związanych z „październikowymi rocznicami" (wyjaśnię, że Andrzej sam tak żartował, mówiąc, iż „październikowa rocznica" pontyfikatu Jana Pawła II po to została tak przez Opatrzność wybrana, aby w świadomości Polaków i wszystkich innych narodów poddanych komunizmowi zastąpić „październikową rocznicę" rewolucji bolszewickiej, tak uparcie celebrowaną przez dziesiątki lat) ...otóż, do Andrzejowych „październikowych rocznic" dołączyłem trzy moje własne opowiadania zainspirowane przez niego. Powiedziałbym nawet, że to on mnie sprowokował, a może nawet przymusił do ich napisania. Oparte są one ściśle na wydarzeniach, w których Andrzej brał udział, pojawiają się w nich ludzie, z którymi on się zetknął. W opowiadaniach tych Andrzej nie jest aktorem, ale raczej statystą. Występuje jako jeden z mniej ważnych uczestników, świadek, obserwator. Zdarzenia, jakie się wokół niego dzieją, wzbogacają jednak i kształtują jego samego. Andrzej uczestniczy więc w realizacji tajnego przedstawienia teatralnego w czasie stanu wojennego w Polsce (w 1982 r.), zderza się z praktykami współczesnego Kościoła amerykańskiego (w latach 1985-1987), a po powrocie z Ameryki rozgląda się po kraju, odmieniającym się w latach dziewięćdziesiątych.

Wszystkie te odcinki (a więc opowiadania Andrzeja i moje opowiadania), postanowiłem ułożyć - w miarę możności, a nie zawsze było to wykonalne - po prostu chronologicznie. Po zakończeniu pisania, redagowania i poprawiania pokazałem Andrzejowi gotowy tekst książki. Przeczytał. Umówiliśmy się na rozmowę. Powiedział bardzo zwyczajnie:

- Ja bym tak tego nie napisał. To ty napisałeś.

- Ale czy ty to przynajmniej akceptujesz? - zapytałem.

- To nie na tej płaszczyźnie... akceptujesz... nie akceptujesz... Mogę ci tylko powiedzieć, że, nazwijmy to, nie kwestionuję tego, co napisałeś. Nie ma w tym przeinaczeń. Oczywiście, są w tym tekście rzeczy, z którymi się nie zgadzam, inne, które mnie zaskakują, ale muszę je przyjąć z pokorą, jeszcze inne, które są wręcz pokusą... pokusą pychy... Ale jeśli powiedziałem ci kiedyś coś takiego, co ty źle zrozumiałeś, to wina jest po mojej stronie, widać nie umiałem wyrazić tego, co chciałem... Powinienem był na przykład częściej odnosić cię w rozmowach do Pisma Świętego, do Ojców Kościoła, encyklik, dokumentów różnych soborów - nie robiłem tego celowo, nie rozmawiając ze specjalistą...

- Powinienem był studiować teologię przez parę lat...

- Sześć, jeśli o mnie chodzi...

- ...zanim bym mógł coś o tobie napisać... - powiedziałem zmartwiony.

- Ale nie piszesz tego dla teologów, co? Przynajmniej nie tylko, prawda?

- Prawda....

Andrzej miał rozbrajające poczucie humoru.

- A tytuł: Wołając Papieża. Odpowiada ci? - zapytałem.

Długo milczał. A ja przecież ten tytuł wziąłem od niego. Ogromnie silne wrażenie wywarła na mnie kiedyś jego opowieść, jak to w czasie audiencji generalnej w pierwszą rocznicę pontyfikatu Karola Wojtyły wołał z tłumu, wraz z grupą przyjaciół, do Papieża i Papież usłyszał, podszedł, rozpoznał

i zawołał go po imieniu: „Andrzej!". A potem zwracał się do niego po imieniu przy okazji następnych spotkań. Wiem, że on sam powracał w myśli i modlitwie do tego wątku wielokrotnie i krótkie zetknięcia z Papieżem traktował jako punkty zwrotne swego życia, choć już poprzednio stykał się niejednokrotnie z biskupem, profesorem, kardynałem Wojtyłą. Wreszcie Andrzej powiedział:

- Kiedy wracam do tamtej chwili w Auli Pawła VI... Wiesz, o czym mówię? - zapytał jakby nieśmiało. - No, kiedy ja, wraz z grupą „Świętej Lipki" wołałem do Papieża i Papież zawołał do mnie, zawołał po imieniu...

- Wiem, naturalnie... Kontynuował po chwili:

- ...to z roku na rok coraz lepiej rozumiem, dlaczego w czasie lat papieskiej posługi Karola Wojtyły tak uparcie szukałem - najpierw nieudolnie i po omacku, stopniowo z coraz większą pewnością i świadomością - jego nauki, jego zachęty, jego przykładu... Dlaczego, po prostu, tak go kochałem... Ale nie bierz tytułu tej swojej - przecież twojej, a nie mojej książki - tak jakby wprost ode mnie. Co byś powiedział na tytuł: Dzień świadectwa?

- Dzień świadectwa... Dlaczego?

- Bo to tytuł bardziej skupiający uwagę na nim, a nie na mnie. Przemyśl to. Przecież ja się w tej książce nie liczę. To jest o nim. Choć często pośrednio. Ten tytuł odnosiłby czytelnika do jego świadectwa. A jeśli i do mojego - to o nim...

Uświadomiłem sobie, że Andrzej przecież wielokrotnie mówił o Janie Pawle II jako o wielkim świadku Chrystusa, w najgłębszym i najstarszym, męczeńskim rozumieniu, które ujawniło się z całą oczywistością 13 maja 1981 roku, gdy to zaświadczył o Chrystusie swoją własną krwią. Tak! - powtarzał Andrzej wielokrotnie - Papież świadczy o Chrystusie codziennie: modlitwą, ofiarą, czynem, słowem, bólem i krwią, tak, krwią!

Milczałem. A on jakby czekał na mnie. Wreszcie odezwał się: - Ja sam, wiem, że nieudolnie, staram się od lat dawać świadectwo o nim... I ty się starasz... I tylu ludzi... Bo przecież wszyscy jesteśmy powołani do świadczenia... - Zastanowił się, szukając właściwych słów. - Świadczenia o Chrystusie... A świadcząc o Chrystusie, naśladujemy Jego samego i naśladujemy też wielkiego świadka Chrystusa, Jana Pawła II... Więc naśladując Papieża w jego świadectwie...

Przerwał, jakby onieśmielony swoją własną myślą. Ale go zrozumiałem.

Dzień świadectwa  Rozdział 1  Dzień świadectwa

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama