Medzilaborce – Andy Warhol i Matka Boska

Fragment książki Edwina Bendyka „Zatruta studnia”


Medzilaborce - Andy Warhol i Matka Boska

Edwin Bendyk

Medzilaborce – Andy Warhol i Matka Boska

Doskonałą ilustracją przełamywania kompleksu peryferyjności są oddalone o siedemset pięćdziesiąt kilometrów na południe od Sejn słowackie Medzilaborce. Do tego sześciotysięcznego miasteczka wjeżdża się od południa, od strony Humennego, szeroką drogą, której wątpliwą ozdobą są stare żółte latarnie z podoczepianymi „szczekaczkami” — głośnikami w dawnych latach służącymi do transmisji głosu władzy ludowej do uszu ludu. Nie tylko głośniki przypominają o starych czasach, tu w ogóle czas jakby stanął w miejscu. Te same sklepy co piętnaście lat temu, a w sklepach te same co wtedy towary, z podobnymi etykietami i w podobnie niewielkim asortymencie. Może nawet jest gorzej, bo widać, że wiele interesów upadło, a bezrobocie jest wielkie.

Medzilaborce to najbrzydsze miasto, jakie można sobie wyobrazić. Wspomniana droga z Humennego wiedzie wzdłuż szarych, nieciekawych budynków, by w pewnym momencie wyprowadzić na dwa niezwykłe okazy architektury. Jeden wznosi się na wzgórzu i króluje nad okolicą — to neoklasycystyczna cerkiew prawosławna. Nieco wcześniej, po prawej stronie, rozpościera się olbrzymia biała bryła, przy której stoją dwie duże puszki z etykietami od zupy Campbell, a napis oznajmia, że w budynku mieści się muzeum sztuki współczesnej rodziny Warholów.

Dalej droga przekształca się w ulicę Andy'ego Warhola, przy której stoi jeszcze kilka sklepów, dawny dom towarowy ozdobiony socrealistyczną mozaiką, poczta, hotel. Ulica rozwidla się, dając możliwość dotarcia do granicy z Polską na dwa sposoby: dawnym Traktem Węgierskim, przez przełęcz Beskid do Jaślisk, albo przez Palotę do Radoszyc. Oba przejścia są niedostępne dla samochodów, można jednak sforsować je na piechotę lub na rowerze. Ostatnia możliwość ucieczki z Medzilaborzec to pociąg, który przedostaje się do Polski tunelem pod Przełęczą Łupkowską i dalej przez Komańczę dociera do Sanoka.

Gdy po raz pierwszy trafiam do Medzilaborzec, powietrze faluje od trzydziestopięciostopniowego upału. Wymarłymi ulicami od czasu do czasu przemyka stara škoda, ludzie chowają się po domach lub zalegają w kilku dosyć obskurnych barach. Zestaw podstawowy gwarantujący przetrwanie spiekoty to pięćdziesiątka śliwowicy i kufel piwa šariš. Wśród klientów dominują Romowie, 30 procent mieszkańców miasta to właśnie oni. Oprócz Romów w Medzilaborcach mieszkają Rusini i Słowacy. Ponadto jest tu stale obecny duch Andy'ego Warhola.

Andy Warhol nigdy na Słowacji, ani tym bardziej w Medzilaborcach, nie był. Ale z pobliskiej wioski Mikova wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych jego rodzice i do dziś żyją w niej bliżsi i dalsi krewni twórcy pop-artowej rewolucji.

Gdy prawdę o pochodzeniu Warhola odkrył Michal Bycko, doktor pedagogiki i teoretyk sztuki, a ponadto Rusin, zapragnął zorganizować w Medzilaborcach muzeum wielkiego „rodaka”. Starania podjął jeszcze w ostatnich latach komunizmu, ale wówczas nie miały szansy powodzenia. Cel został osiągnięty w 1991 roku, kiedy przecięciem wstęgi w obecności brata Andy'ego Warhola, Johna, zainaugurowano działalność obiektu, pierwszego na świecie muzeum poświęconego twórcy pop-artu. Bycko był również twórcą Rusinskiej Obrody, jednej z powstałych po 1989 roku niezależnych organizacji rusińskich.

Kim są Rusini? — pytam Byckę. Narodem, którego za kilkadziesiąt lat już nie będzie, odpowiada. Wcześniej, do 1989 roku, Rusini oficjalnie nie istnieli, byli traktowani przez władze jako mniejszość ukraińska. Świadomość rusińskiej odrębności przetrwała jednak, a oficjalne statystyki z 1993 roku mówią, że na Słowacji mieszka blisko dwadzieścia tysięcy Rusinów (nieoficjalnie mówi się nawet o stu dwudziestu pięciu tysiącach). Bycko wyjaśnia: Są wsie, gdzie w ankietach 100 procent mieszkańców deklaruje, że są Słowakami. A w rzeczywistości wszyscy rozmawiają po rusińsku, tylko że im ta świadomość do niczego nie jest potrzebna. Rusini mieszkają także w Polsce (to część naszych Łemków, którzy odrzucają przynależność do narodu ukraińskiego) i na Ukrainie, gdzie ich odrębność nie jest uznawana.

Bycko dystansuje się od tradycyjnych działaczy mniejszościowych, z których zdecydowana większość to jego zdaniem dawni agenci bezpieki, a którzy dziś nie potrafią wymyślić nic nowego, oprócz upartego kultywowania sztuki ludowej i tradycyjnej symboliki. A tymczasem Rusini mają taki skarb jak Andy Warhol.

Bycko pokazuje ekspozycję, muzeum dysponuje kilkunastoma oryginalnymi pracami artysty, jak również egzemplarzami produkcji jego matki, brata i bratanka. Poza tym jest tu całe mnóstwo relikwii: sukienka, w jakiej Warhol był podawany do chrztu, okulary Andy'ego, skórzana kurtka, marynarka. Andrzej Stasiuk, który w czasie swych środkowoeuropejskich peregrynacji trafił i tu, napisał: A w szklanej gablocie wisi jego kurtka z hadovej kozy, czyli wężowej skóry. Nie mogłem uwierzyć, że był tak drobny i szczupły. Jak dziecko. Dwie szare wełniane marynarki przypominały dziecięce komunijne garnitury. W rodzinnych papierach nie nazywał się nawet Andriej, ale Ondriej. To imię w żaden sposób nie pasowało do jego walkmana, do jego aparatu fotograficznego. Pewnie dlatego przez całe amerykańskie życie mówił, że jest człowiekiem znikąd.

Bycko pracowicie dokonuje dekonstrukcji klasycznego, zrodzonego w Ameryce mitu Warhola, tak by można go było przepisać w dostępnym dla wrażliwości Rusinów kodzie, a jednocześnie nie stracić pop-artowej istoty Dzieła Artysty. Sztuki nie trzeba ruszać, nie jest groźna. Lepiej nawet odwrócić sytuację i pokazać, że można w niej znaleźć tutejsze inspiracje. Jakie, pytam. Widać wyraźnie, że Warhol tworzył pod wpływem sztuki ikony, wyjaśnia Bycko. Dowodzi tego sposób idealizacji postaci na obrazach, użycie barw. Ponadto instalacje Warhola przypominają konstrukcję ikonostasu.

Hierarchia centrum — peryferie została odwrócona, to Rusin-Warhol skolonizował barbarzyńską Amerykę, dokonał na niej symbolicznego gwałtu, narzucając nowy sposób ekspresji ducha, mający źródło w rusińskich, a szerzej słowiańskich pokładach duchowości i kultury. Źródeł inspiracji można dopatrzyć się nie tylko w dziele Warhola, ale i w jego prawdziwym życiu osobistym (tu z kolei następuje dekonstrukcja mitu Warhola na potrzeby Rusinów).

Otóż Warhol regularnie uczęszczał do cerkwi, a jego modlitewnik jest wręcz zaczytany. Z matką, która zmarła kilka lat przed nim, rozmawiał zawsze po rusińsku. Mitem w końcu jest jego rozwiązłość seksualna, a tym bardziej homoseksualizm — dokładne studia pokazują, że Warhol był raczej osobnikiem aseksualnym. Tak przetworzony Warhol może bez przeszkód wrócić w rodzinne strony.

Obcować ze sztuką Andy'ego można w medzilaboreckim muzeum przez cały rok, korzysta z tej możliwości kilkanaście tysięcy osób, w dużej mierze Polacy. Lud rusiński woli czcić pamięć odzyskanego świętego podczas odbywającego się co roku festiwalu kultury rusińskiej imienia Andy'ego Warhola, który rozpoczyna się mszą w cerkwi greckokatolickiej. Po niej następują odczyty, prezentacje filmów Warhola, występy zespołów ludowych, a cały czas leje się piwo i smażą kiełbaski. Bycko brzydzi się ludycznymi elementami kultu artysty, ale wie, że nie może się im przeciwstawić. Wie również, że Muzeum Warhola w Medzilaborcach wygląda równie absurdalnie, jak gdyby stało na Marsie. To absurd na miarę rewolucji, jaką w sztuce dokonał Andy — jego powrót w rodzinne strony to ostatni happening, dowód, że być może nie umarł, ale — jak pisał Bohumil Hrabal — został wystrzelony rakietą w kosmos, by rozdawać coca-colę.

Na pożegnanie Michal Bycko daje mi książkę swojego autorstwa: Nočné dialógy s Andym. Odczytuję dedykację, przy dacie nazwa miasta — Warholovce.

Z chłodnego wnętrza muzeum wychodzę na rozpalony plac przed budynkiem. Biel stojącej na wzgórzu cerkwi oślepia jak samo słońce. Na murku pod rzucającą przyjazny cień lipą kilku młodych, rozebranych do pasa Romów rozpija butelkę palinki. Stara kobieta w czarnej sukni i chuście na głowie układa kwiaty u stóp kamiennego bizantyńskiego krzyża chroniącego się w cieniu z drugiej strony lipy. Ulicą Andy'ego Warhola idzie, podpierając się laską, staruszek. Drugą ręką prowadzi na sznurku czarną kozę. Przyglądają się temu dwie wielkie, czerwone puszki zupy pomidorowej Campbell.

Fragment książki Edwina Bendyka „Zatruta studnia”


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama