Grać i wygrać - Michael Jordan i świat NBA

Fragment książki


Grać i wygrać - Michael Jordan i świat NBA

David Halberstam

Grać i wygrać - Michael Jordan i świat NBA

Paryż, październik 1997

Jesienią 1997 Michael Jeffrey Jordan i jego zespół, Chicago Bulls, przybyli do Paryża. Mieli tu zagrać w turnieju przedsezonowym organizowanym przez McDonald'sa, jednego z największych sponsorów National Basketball Association - zawodowej ligi koszykarskiej. W turnieju brały udział najlepsze europejskie zespoły, jednak dla Bulls, czołowej drużyny NBA, ich poziom gry nie stanowił wielkiego wyzwania. Nie o to zresztą chodziło: turniej był częścią nieustannych i nadzwyczaj skutecznych starań NBA, aby pokazać koszykówkę i jej mistrzów z jak najlepszej strony w tych częściach świata, w których ten sport, zwłaszcza wśród młodzieży, zaczynał zyskiwać na popularności. Dla sponsorów oznaczało to otwarcie lub wzmocnienie ważnych międzynarodowych rynków, co również odgrywało niebagatelną rolę. Jak należało się spodziewać, amerykańscy zawodnicy nie traktowali imprezy zbyt poważnie. (Ich sprawozdawcy też nie. Kiedy w tym samym turnieju kilka lat wcześniej grał zespół Celtics, Johnny Most - od wielu lat sprawozdawca tego wydarzenia - który często miał kłopoty z zapamiętaniem nazwisk amerykańskich zawodników, poddał się całkowicie, ograniczając się do stwierdzeń typu: "Teraz ten mały z wąsami podaje do wysokiego z brodą...".)

Jak to wtedy często bywało, Byki przyjechały z rozgłosem godnym zespołu rockowego, aby wziąć udział w "hamburgerowych mistrzostwach świata". Byli Beatlesami koszykówki, jak stwierdził pewien publicysta kilka lat wcześniej, i nawet przylecieli boeingiem 747, którego zwykle używali podczas swoich tournée Rolling Stones. Kiedyś Michael Jordan uważał Francję za rodzaj pustelni, gdzie mógł spędzić wakacje, odpoczywając od ciężaru sławy, siedząc przed kawiarnią i rozkoszując się rolą anonimowego turysty. Skończyło się to jednak, gdy pięć lat wcześniej wystąpił w drużynie olimpijskiej. Od tamtej pory jego sława nieustannie rosła. Jego zarobki podniosły się prawie dwukrotnie, ale stracił Paryż; teraz był tu rozpoznawany i zamęczany równie często, jak wszędzie indziej. Potężne tłumy czekały przed jego hotelem od rana do wieczora, licząc na to, że najlepszy basketteur świata, jak nazywali go francuscy dziennikarze, ukaże im się choć na chwilę. W czasie meczów chłopcy zbierający piłki najwyraźniej woleli pomagać Bykom niż własnemu zespołowi. Niektórzy z francuskich graczy wypisali sobie na butach numer Michaela Jordana, 23, jako upamiętnienie tego zetknięcia z wielkością. W Bercy, budynku, gdzie odbywały się mecze, można było kupić repliki jego stroju za równowartość skromnych osiemdziesięciu dolarów.

JORDAN OCZEKIWANY NICZYM KRÓL, głosił nagłówek w sportowej gazecie "L'Équipe", zapowiadającej jego przybycie. Bilety na wszystkie mecze były wyprzedane od tygodni, a prasa francuska najwyraźniej uznała Jordana za kogoś rangi męża stanu i odnosiła się do niego z dużą wyrozumiałością - kiedy w czasie którejś z konferencji prasowych pomylił Luwr z les luges - saneczkarstwem, nikt mu tego nie wyrzucił, choć tego rodzaju błąd popełniony przez Amerykanina był zwykle bezzwłocznie wykorzystywany przez Francuzów, aby ukazać barbarzyństwo Nowego Świata. Zwracając uwagę na fakt, że Jordan nosi swój sławny beret, dziennikarz Thierry Marchand ogłosił entuzjastycznie: "Odtąd będziemy go nazywać Michel". "France-Soir" posunęło się jeszcze dalej: "Michael Jordan jest w Paryżu. To lepiej niż Papież. To sam Bóg".

W rzeczywistości same rozgrywki nie wypadły zachwycająco; właściwie graniczyły z kompromitacją. Byki grały opieszale, ale w finałowym meczu udało im się pokonać grecką drużynę Olympiakos Piraeus. Nie było Dennisa Rodmana ani Scottiego Pippena, sławnych kolegów Jordana z drużyny, a Toni Kukoc, niegdyś najlepszy gracz Europy, uzyskał tylko pięć punktów. Jordan zdobył dwadzieścia siedem punktów, ale nie był zadowolony, że musi grać w tak wybrakowanym składzie. Żałował, że nie został w domu, by kurować chory palec u nogi.

Jordan doskonale zdawał sobie sprawę, że laury nie należą się jemu, ale Davidowi Sternowi, komisarzowi NBA. Ten turniej nie tylko odzwierciedlał światowy rozwój koszykówki, do którego Stern się przyczynił, ale był też uczczeniem związków NBA z McDonald'sem, jedną z największych amerykańskich korporacji.

Stern bawił się znakomicie w towarzystwie rozmaitych członków zarządu NBA i McDonald'sa. Znalazły się tam praktycznie wszystkie osobistości świata koszykówki, z jednym znaczącym wyjątkiem. Był nim właściciel Bulls, Jerry Reinsdorf, który rzadko pokazywał się na tego rodzaju imprezach. Ludzie z NBA zastanawiali się także, czy przyjedzie inny VIP, Dick Ebersol, dyrektor działu sportowego w NBC. Po Paryżu krążyły pogłoski, że pomimo iż turniej McDonald'sa pokrywa się z początkiem sezonu baseballowego, Ebersol, którego serce należało podobno do koszykówki, przyjedzie do Paryża, zamiast siedzieć na meczu baseballu na jakimś doskonale widocznym miejscu pod okiem jego własnych kamer.

Biorąc pod uwagę symbiotyczny związek telewizji z wielkim sportem, bliska przyjaźń łącząca Sterna i Ebersola była czymś naturalnym. Ebersol zwykł nazywać Sterna swoim szefem, i nawzajem. Stern był jednym z najbardziej energicznych i wyrafinowanych ekspertów od public relations, a instytucja, którą kierował Ebersol, decydowała o tym, który ze stworzonych przez Sterna wizerunków NBA zostanie ukazany Ameryce. Stern rozumiał to, z czego jeszcze nie wszyscy w świecie sportu zdawali sobie sprawę: że w tym interesie image jest ważniejszy od rzeczywistości. Bardzo uważnie śledził telewizyjne relacje z meczów i ogromnie się przejmował, kiedy rezygnowano z jakiegoś ujęcia, które mogłoby przyczynić się do utrwalenia pozytywnego wizerunku. Wsławił się tym, że po wstąpieniu do NBA, kiedy Liga oceniana była negatywnie, miał zwyczaj dzwonić w poniedziałek do dyrekcji stacji telewizyjnych, narzekając na złe ujęcia zrobione w niedzielę.

Zarówno Ebersolowi, jak i Sternowi zależało na dobrej opinii i dobrym image'u koszykówki, zwłaszcza związanym z publicznym zachowaniem się najlepszych graczy. Ich bliska współpraca odegrała znaczącą rolę w gigantycznym wzroście najpierw popularności tego sportu, potem jego oglądalności. Już samo to, że Ebersol mógłby zdradzić rozgrywki baseballowe dla pokazowych meczów koszykówki o trofeum McDonald'sa, ze słabymi przeciwnikami, i na dodatek za granicą, ilustrowała ewolucję, jaka zaszła w obu sportach w ciągu ostatnich lat.

W owym czasie, tuż przed sezonem 1997/1998, Michael Jordan stał u szczytu sławy. Nie dość, że był najlepszym koszykarzem na świecie, toczyły się dyskusje, czy nie jest najlepszym koszykarzem wszech czasów. Wielu ekspertów twierdziło, że nim jest. Pytania wykraczały nawet poza koszykówkę: może jest w ogóle najlepszym graczem wszech czasów w sporcie zespołowym? Porównywano go do legendarnego Babe'a Rutha, baseballisty uważanego dotychczas za niedościgniony ideał. Oczywiście, na takie porównania silili się głównie młodzi ludzie około trzydziestki, tymczasem Ruth umarł czterdzieści dziewięć lat wcześniej, a ostatni raz zagrał w roku 1935.

Równie trudno przychodziło porównywać go z innymi koszykarzami. Do tego czasu Bulls zdobyli pięć tytułów mistrzowskich w ciągu ostatnich pełnych pięciu sezonów, kiedy grał Jordan. Ale Boston Celtics podczas trzynastu lat uzyskali jedenaście tytułów głównie dzięki wspaniałemu Billowi Russellowi, wielkiemu zarówno wzrostem, jak i umysłem, które łączył z niesamowitą szybkością i siłą. Niewątpliwie była to wtedy całkiem inna liga, z mniejszą liczbą zespołów; większość graczy nie miała jeszcze tak doskonałej kondycji, jak we współczesnej koszykówce. Stworzył ją utalentowany trener, jakim był Red Auerbach, który prawie zawsze potrafił odebrać przeciwnikom ich najlepszych graczy, budując wokół Russella doskonały zespół. Tak więc nie sposób było porównywać Jordana z Russellem, choć sławny reżyser i znawca koszykówki, Spike Lee, znalazł argument nie do pobicia: Jordan jest najlepszym koszykarzem wszech czasów, ponieważ jest najbardziej wszechstronny - nie ma takiej rzeczy, której nie robi doskonale: rzuty, podania, zbiórki czy gra w obronie. Tak więc, jak stwierdził Lee, pięciu Michaelów Jordanów wygrałoby z pięcioma Billami Russellami lub Wiltami Chamberlainami. Postawienie problemu było fascynujące, bo odwoływało się do czegoś w rodzaju sportowej uniwersalności.

Niezależnie od tego, jak się rzeczy miały naprawdę, był on bez wątpienia najbardziej ambitnym i charyzmatycznym sportowcem lat dziewięćdziesiątych. Ludzie na całym świecie najbardziej chcieli oglądać właśnie jego, zwłaszcza w ważnych meczach, ponieważ odnosiło się wrażenie, że potrafi sprostać każdemu zadaniu.

Był już wtedy bogaty - tylko w poprzednim sezonie zarobił około 78 milionów dolarów z kontraktu i dodatkowych gratyfikacji, a nadchodzący sezon zapowiadał się co najmniej równie korzystnie. W szybkim tempie stawał się jednoosobową korporacją i już wyrażał się o właścicielach swojego zespołu i Coca-Coli, którą reklamował, jako o swoich "wspólnikach". Był bodaj najsławniejszym Amerykaninem na świecie, w wielu odległych częściach świata znanym bardziej niż amerykański prezydent albo jakakolwiek gwiazda filmowa czy rockowa. Dziennikarzy i dyplomatów amerykańskich, trafiających do najsłabiej zagospodarowanych części Azji i Afryki, często zaskakiwał w małych wioskach widok dzieci w - skądinąd pirackich - kopiach koszulki Jordana.

Dane statystyczne potwierdzały, jak bardzo Jordan przysłużył się koszykówce. Jego wdzięk osobisty w bardzo dużym stopniu przyczynił się do wzrostu jej popularności. Co prawda, kiedy zaczynał karierę, sport ten, dzięki wspaniałym osiągnięciom Magica Johnsona i Larry'ego Birda, był już w pełnym rozkwicie; jednak dopiero pojawienie się Jordana zasadniczo powiększyło jego widownię, przyciągając miliony ludzi, fanów nie tyle profesjonalnej koszykówki, co samego Michaela Jordana. Podczas jego pierwszych występów w finałach oglądalność telewizyjna wzrastała dość systematycznie, osiągając niewiarygodne wręcz 17,9 procent w czasie trzeciego finału, przeciwko zespołowi Phoenix w 1993 roku. Oznaczało to, że był oglądany przez mniej więcej 29,7 miliona Amerykanów. Dicka Ebersola zafascynowało głównie to, że ogromna część tego sukcesu mogła być przypisana bezpośrednio Jordanowi.

Telewizja i NBA przekonały się o tym na własnej skórze rok później, kiedy Jordan był na swoim baseballowym urlopie i zespół Bulls nie wszedł do finałów. Większość pozostałych spotkań w play off miała oglądalność mniej więcej bez zmian, ale w przypadku samych finałów spadła ona do 12,4 procent - czyli do około 17,8 miliona Amerykanów. Znaczyło to, że mniej więcej jednej trzeciej widzów zależało wyłącznie na Michaelu Jordanie. Dwa lata później, kiedy wrócił do koszykówki, przynosząc z sobą dwa kolejne mistrzostwa, oglądalność wzrosła ponownie do 16,7 w 1996 i 16,8 w 1997 - czyli około 25 milionów ludzi.

Coraz częściej określano go mianem "najlepszego człowieka, jaki kiedykolwiek założył parę trampek". Melissa Isaacson z "Chicago Tribune" napisała: "Jeśli nawet Michaelowi Jordanowi zdarzają się potknięcia, i tak jest najlepszym świadectwem, że nie ma rzeczy niemożliwych". Raz po raz mianowano go Graczem Roku i raz po raz stawał na wysokości zadania, wynosząc zespół dobrych, lecz nie zawsze doskonałych graczy na poziom mistrzowski. Na końcu każdego sezonu najlepszy gracz sezonu otrzymywał samochód; kluczyki wręczał osobiście David Stern, który w ciągu ostatnich lat zaczął nazywać siebie szoferem Jordana.

Kiedy mowa była o Jordanie, coraz częściej padało słowo "geniusz". Na Harrym Edwardsie, czarnoskórym socjologu z Uniwersytetu w Berkeley, wyniki sportowe nie robiły wielkiego wrażenia; obawiał się, że sukcesy czarnoskórych sportowców wpływają niekorzystnie na wielu młodych Murzynów, odciągając ich od innych dziedzin. Mimo to twierdził, że Jordan prezentuje najwyższy poziom tego, co może osiągnąć człowiek, że jest kimś tej samej rangi, co Gandhi, Einstein czy Michał Anioł. Dodawał, że jeśli miałby pokazać istocie z innej planety "przykład ludzkich możliwości, kreatywności, wytrwałości i odwagi, przedstawiłby jej Michaela Jordana". Doug Collins, trzeci profesjonalny trener Jordana, określił go kiedyś jako członka najrzadziej spotykanego rodzaju ludzi, takich jak Einstein czy Edison, stojących tak wysoko ponad normą, że należało określić ich mianem geniuszy. Collins nigdy wcześniej nie mówił tak o żadnym sportowcu. B. J. Armstrong, utalentowany kolega Jordana z drużyny, był w swych pierwszych latach w Bulls tak sfrustrowany niemożnością dorównania mu, że w depresji wypożyczył z biblioteki stos książek o geniuszach, aby spróbować dowiedzieć się, jak obcować z mistrzem (i jak stać się do niego podobnym).

Kiedy Jordan, zdobywszy trzeci tytuł, zdecydował, że rezygnuje, po długim wahaniu poszedł przekazać trenerowi Philowi Jacksonowi tę najgorszą z możliwych wieści. W czasie rozmowy dodał, że jeśli Jackson wyperswaduje mu jego zamiar, jest gotów zostać. Mówiąc to, jednocześnie obawiał się, że sprytny Jackson może rzeczywiście go przekonać. On jednak mądrze odpowiedział, że nie będzie próbował go zatrzymać, skoro tak mówi mu jego wewnętrzny głos. Wypomniał jednak Jordanowi, że tym samym odmawia milionom ludzi szczególnej przyjemności, jakiej dostarczały im jego wyjątkowe uzdolnienia. Jego talent miał moc zmieniania sportu w rodzaj sztuki. Otrzymał dar stawiający go na równi z Michałem Aniołem, musi więc zrozumieć, że nie należy on wyłącznie do artysty - ale również do milionów ludzi, którzy stają w podziwie w obliczu sztuki, przełamującej monotonię ich życia.

"Michael - powiedział mu trener - czysty geniusz jest czymś bardzo, bardzo rzadkim. Jeśli akurat ty otrzymałeś ten dar, zastanów się dobrze, zanim z niego zrezygnujesz".

Jordan słuchał uważnie. "Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział - ale w moim odczuciu to coś, co już się dokonało - to koniec". Posłuchał wewnętrznego głosu i porzucił koszykówkę. To, że Jackson okazał wielką klasę - nie wysunął wówczas na pierwszy plan swoich interesów - utwierdziło ich przyjaźń i znacznie ułatwiło jego późniejszy powrót.

Najbardziej zdumiewające było nie tyle wrażenie, jakie wywierał na kibicach, ile to, jak oceniali go inni zawodnicy. "To wybraniec bogów" - stwierdził Wes Matthews, który przez pierwszy rok grał z nim w zespole, i wielu graczy o talencie większym od samego Matthewsa zgadzało się z tą opinią, choć ujmowali to trochę inaczej. "Jezus w nike'ach" - jak powiedział Jayson Williams z zespołu Nets.

Jerry West, obecnie dyrektor generalny zespołu Lakers, wcześniej uznany za jednego z pięciu lub sześciu największych graczy wszech czasów, również widział w nim geniusza. Był zachwycony wszechstronnością Jordana - to nie był koszykarz, ale żywy symbol odrodzonej Ligi. "Zupełnie, jakby hojny Bóg sypnął na niego trochę więcej złotego pyłu niż na innych", stwierdził.

Kiedy Michael Jordan po raz drugi poprowadził Bulls do mistrzostwa, Larry Bird powiedział, że nigdy nie było sportowca tej samej klasy, co Jordan. "Na skali od jednego do dziesięciu, jeśli wszystkie inne supergwiazdy mają osiem, on jest dziesiątką" - powiedział Bird.

Scott Turow, publicysta mieszkający w Chicago, stwierdził, że "Michael Jordan gra w koszykówkę lepiej, niż ktokolwiek inny na świecie robi cokolwiek innego".

Poza swoimi fenomenalnymi warunkami fizycznymi miał niesamowitą ambicję, nieporównywalną z nikim innym wewnętrzną pasję współzawodnictwa. W miarę upływu czasu stawało się to coraz bardziej oczywiste. Świadkowie początków jego sławy pod wrażeniem jego gry przypisywali osiągnięcia Jordana wyłącznie talentowi. Ale teraz, u kresu kariery, gdy nie mógł już stosować swych mistrzowskich sztuczek, wychodziło na jaw to, co go wyróżniało: niezłomna wola, absolutne wykluczenie przegranej, czy to z przeciwnikiem, czy z efektami upływu czasu. "On chce ci wyciąć serce", powiedział kiedyś Doug Collins, "a potem pokazać ci je na dłoni". "To Hannibal Lecter", stwierdził Bob Ryan, dziennikarz z "The Boston Globe" specjalizujący się w koszykówce, nawiązując do bezlitosnego antybohatera Milczenia owiec. A jego kolega z zespołu, Luc Longley, zapytany przez reportera telewizyjnego o jedno słowo, które najlepiej opisywałoby Jordana, powiedział po prostu: "drapieżnik".

Podczas swojego ostatniego sezonu w Lidze Jordan w takim stopniu zdominował nie tylko samą grę, ale i świadomość amerykańskich kibiców, że dziennikarze sportowi zaczęli pisać artykuły o tym, kto będzie jego następcą. Jeden z pierwszych takich artykułów, napisany przez Mike'a Lupica dla "Men's Journal", przedstawiał jako możliwych kandydatów Granta Hilla z Detroit Pistons, młodego człowieka o talentach widocznych zarówno na boisku, jak poza nim, choć może nie tak charyzmatycznego, jak Jordan; Kobe'a Bryanta, nastoletnią gwiazdę Los Angeles Lakers, być może bardziej dynamicznego od Hilla, ale żenująco niedoskonałego technicznie; i oczywiście Shaquille'a O'Neala, ogromnego człowieka-dziecko z zespołu Lakers, chłopaka o ogromnej sile i nie mniejszym talencie. To paplanie o "nowym" Michaelu Jordanie ogromnie bawiło "starego" Michaela Jordana. "Wciąż tu jestem" - powiedział swojemu przyjacielowi i masażyście Timowi Groverowi. "Nigdzie się nie wybieram. Na pewno nie teraz".

Patrząc na to z perspektywy czasu, odnosi się wrażenie, że pojawienie się choćby jednego Michaela Jordana było czymś w rodzaju genetycznej pomyłki, a prawdopodobieństwo, że ktoś zdoła w tak krótkim czasie osiągnąć tak wiele zarówno na boisku, jak poza nim, wydawało się zerowe. Wykraczało to poza rewelacyjne wyniki sportowe. Był niezwykle przystojny, o miłym uśmiechu, wprawiającym osoby, do których się zwracał, w znakomity nastrój. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę z korzyści, jakie przynosi połączenie sukcesu w sporcie z urodą, i nauczył się wykorzystywać zarówno sławę, jak atrakcyjność. Był wysoki, ale nie za wysoki - 198 cm - o idealnej budowie: szeroki w barkach, wąski w talii, i miał tylko 4 procent podściółki tłuszczowej. (Przeciętny sportowiec ma jej około 7 do 8 procent, a przeciętny Amerykanin mniej więcej 15 do 20 procent). Jordan dbał o swój wygląd; był najprawdopodobniej najlepiej ubranym Amerykaninem od czasów Cary'ego Granta, a wyglądał dobrze właściwie we wszystkim. Jak zauważył ktoś z ekipy robiącej z nim reklamę dla Nike, w sportowej koszulce prezentował się lepiej niż większość gwiazd filmowych w smokingu. "Postaraj się, żebym dobrze wypadł", mawiał Jordan przed każdym ujęciem do Jima Riswolda, speca od reklamy Nike. Riswold odpowiedział mu kiedyś: "Michael, mógłbym cię sfilmować, jak wpychasz staruszki pod samochód albo wrzucasz szczenięta do wrzątku, a i tak byś dobrze wypadł".

W przeszłości amerykański ideał piękna oznaczał nieuchronnie kogoś białego; mężczyźni wpatrywali się w lustro z nadzieją, że zobaczą w nim Cary'ego Granta, Gregory'ego Pecka albo Roberta Redforda. Jordan, ze swoją ogoloną głową, dał Ameryce nowy wzorzec męskiej urody, dostosowany do nowej epoki.

Ameryka i reszta świata zobaczyły przed sobą arystokratę Nowego Świata, młodego człowieka o nieskazitelnych manierach. Nie było to związane z jego rodowodem - dziadek ze strony ojca pracował jako robotnik rolny na plantacji tytoniu w Karolinie Północnej. Jego rodzice byli prostymi, ciężko pracującymi ludźmi; pierwszym w rodzinie pokoleniem, które cieszyło się statusem pełnoprawnych obywateli i dobrze zadbało o to, by naturalne zalety syna nie zostały zmarnowane. Pełen miłości sposób, w jaki został wychowany, oraz niekończąca się seria sukcesów spowodowały, że osiągnął wewnętrzny spokój, którego prawie nic nie mogło zakłócić.

Nawet podczas przelotnych spotkań sposób, w jaki odnosił się do ludzi, niezależnie od tego, kim byli, przepełniały swoboda i wdzięk, mimo że jego życie często było pełne napięć. Uśmiech i urok osobisty Michaela Jordana wydawały się uszczęśliwiać ludzi. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, i posługiwał się nimi umiejętnie i naturalnie. Nietrudno było go polubić i odnosiło się wrażenie, że faktycznie rywalizowano o jego względy. Mark Heisler, znany sprawozdawca sportowy, napisał kiedyś, że nigdy nie chciał być lubiany przez żadnego sportowca tak, jak przez Michaela Jordana. Redaktorzy pism wszelakiego pokroju starali się pisać o nim jak najczęściej, ponieważ, tak jak w przypadku księżnej Diany, jego podobizna na okładce znacząco zwiększała sprzedaż. Wielu wpływowych, bogatych ludzi ubiegało się o jego przyjaźń, żeby móc mimochodem o nim wspomnieć, i - oczywiście - zagrać z nim w golfa.

Z tych wszystkich powodów, niezależnie od tego, że był genialnym koszykarzem, Jordan stał się doskonałym biznesmenem. Sprzedawał swój sport milionom ludzi na Ziemi w miejscach, gdzie dotychczas nikt nie widział koszykówki, oraz milionom innych osób, które do tej pory nigdy nie widziały koszykówki w takim wykonaniu. Sprzedawał buty Nike ludziom chcącym wysoko skakać, big maki - głodnym, coca-colę, a potem gatorade - spragnionym, płatki śniadaniowe Wheaties tym, którzy chcieli zjeść prawdziwie amerykańskie śniadanie, i bieliznę firmy Hanes... osobom potrzebującym bielizny. Sprzedawał okulary słoneczne, wodę kolońską i hot dogi. Przede wszystkim zaś sprzedawał siebie, i w miarę jak przybywały mu kolejne tytuły mistrzowskie i bohaterskie wyczyny w ostatnich sekundach meczów, był to coraz łatwiejszy interes.

Postawiono mu nawet pomnik przy wejściu do Chicago United Center, gdzie grał z Bykami. Nienawidził tego budynku, lecz powstał on w dużej mierze dlatego, że więcej ludzi gotowych było wydać więcej pieniędzy, byle móc oglądać mistrza w akcji. Pomnik przedstawiał go wznoszącego się w skoku, aby wsadzić piłkę do kosza, ale w porównaniu z żywym pierwowzorem rzeźba wydawała się dziwnie toporna i ciężka. Sztuka nie imitowała tu życia, tylko je zubażała.

Każdy kolejny rok przynosił nowy rozdział tworzącej się legendy. Najwspanialszy z nich został napisany w poprzednim sezonie, w czerwcu, kiedy Jordan obudził się poważnie chory przed piątym meczem finałów przeciw Utah Jazz. Nigdy nie stwierdzono dokładnie, czy powodem przypadłości była choroba wysokościowa, czy zatrucie pokarmowe. Około ósmej rano ludzie z ochrony zadzwonili do Chipa Schaefera, lekarza zespołu, oznajmiając mu, że Jordan jest bardzo poważnie chory. Schaefer przyjechał natychmiast. Zastał go zwiniętego w kłębek, owiniętego w koce i całkiem wycieńczonego. W nocy nie zmrużył oka, bolała go głowa, męczyły wymioty. Największy gracz na świecie wyglądał jak żałosne, słabe stworzenie. Było nie do pomyślenia, by mógł tego dnia zagrać.

Schaefer natychmiast podłączył mu kroplówkę i starał się wlać w niego jak najwięcej płynów. Zaaplikował mu też leki, dzięki którym trochę odpoczął. Schaefer wyjątkowo dobrze rozumiał waleczność, która motywowała Jordana, jego niezwyciężonego ducha, który pozwalał mu grać w chwilach, kiedy zrezygnowałaby większość doświadczonych zawodników. W czasie finałów przeciwko drużynie Lakers w 1991 r., kiedy Jordan odniósł poważną kontuzję dużego palca u nogi podczas oddawania decydującego, remisowego rzutu, Schaefer próbował zrobić but, który ochroniłby stopę Jordana w następnej grze. Ostatecznie Jordan go nie użył, bo nie dało się w nim skutecznie przyspieszać i zatrzymywać. "Niech boli", powiedział wtedy Schaeferowi.

Teraz, widząc go tak chorego w pokoju hotelowym w Salt Lake City, Schaefer czuł mimo wszystko, że Jordanowi może się udać zagrać, że może użyć choroby jako wyzwania, jeszcze jednej przeszkody do pokonania. Tymczasem Jordan ledwo dotarł do szatni. Wśród dziennikarzy szybko rozeszła się plotka, że ma prawie 39 stopni gorączki, więc wielu uznało, że nie będzie grał. James Worthy z sieci Fox nie dał się tak łatwo przekonać. Grał z Michaelem w zespole uniwersytetu Karoliny Północnej, śledził jego wędrówkę na szczyt NBA i przypuszczał, że Jordan się zmobilizuje. Powiedział innym dziennikarzom z Fox, że gorączka jeszcze nic nie znaczy. Ostrzegł ich: Michael zagra. Zorientuje się, co jest w stanie robić, będzie oszczędzał siły na innych polach i rozegra świetny mecz.

Koledzy z zespołu Jordana byli przerażeni widokiem, jaki zastali w szatni. Jak wspominał później Bill Wennington, skóra Michaela, zwykle bardzo ciemna, miała niepokojący odcień, między białym i szarym, a jego oczy, zwykle tak pełne życia, były zupełnie puste. Tuż przed początkiem meczu telewizja NBC pokazała słabego, niemal nieprzytomnego, słaniającego się na nogach Jordana wchodzącego do Delta Center, ale pokazano również, jak próbuje ćwiczyć. Był to jeden z tych wyjątkowych momentów intymności w sporcie, kiedy dzięki potędze telewizji widzowie mogli być świadkami zarówno słabości Jordana, jak i jego niesłychanej determinacji. Zapowiadało się coś niezwykłego: chyba nigdy przedtem nie widziano tak wyraźnie wyczerpania i choroby tak wielkiego zawodnika już na początku tak istotnego meczu. Wyglądało na to, że Jazz rozmiecie osłabioną drużynę Bulls. W czasie pierwszej ćwiartki Utah przez chwilę prowadziło aż 36:20. Ale Bulls radzili sobie nieźle, bo Jordanowi udawało się mimo wszystko grać na fenomenalnym poziomie - w czasie pierwszej połowy zdobył dwadzieścia jeden punktów i Bulls mieli tylko cztery punkty straty, 53:49. Zdumiewające, jak Jordan w ogóle był w stanie grać, nie mówiąc o tym, że znowu był najlepszym zawodnikiem na parkiecie.

Po połowie ledwo zszedł z boiska. W czasie przerwy powiedział Philowi Jacksonowi, żeby w czasie drugiej połowy używał go tylko do krótkich akcji. Po czym wrócił do gry na prawie całą drugą połowę. Trzecia ćwiartka poszła mu słabo, zdobył tylko dwa punkty, ale Utah i tak nie było w stanie powiększyć przewagi. Kiedy pod koniec drugiej połowy kamera zrobiła zbliżenie na Jordana, gdy wracał po udanej akcji, nie wyglądał na najwspanialszego sportowca świata, lecz raczej na kiepskiego biegacza w podrzędnym maratonie, który w potwornym upale dobiega ostatni do mety. Jednak to, jak wyglądał, nie miało nic wspólnego z tym, co robił na parkiecie.

Gdy zostało 46 sekund do końca i Utah prowadziło jednym punktem, Jordan został sfaulowany przy podejściu do kosza. "Popatrzcie, co się dzieje z Michaelem Jordanem", powiedział komentator Marv Albert. "Wygląda na to, że ma kłopoty z utrzymaniem się na nogach". Trafił pierwszy rzut wolny, wyrównując wynik, potem chybił drugi, ale udało mu się złapać piłkę. Wtedy, nieopatrznie pozostawiony na odkrytej pozycji, na dwadzieścia pięć sekund przed końcem rzucił za trzy punkty i trafił, zdobywając prowadzenie dla Chicago 88:85, dzięki czemu wygrali mecz 90:88. Jordan zdobył trzydzieści osiem punktów, z czego piętnaście w ostatniej ćwiartce. Był to niewiarygodny pokaz wytrwałości, wyczyn jedyny w swoim rodzaju, demonstracja tego, co odróżniało go od pozostałych koszykarzy NBA. Był najbardziej utalentowanym zawodnikiem Ligi, ale w przeciwieństwie do innych wybitnie utalentowanych koszykarzy odznaczał się dodatkową, rzadką wśród ludzi tego pokroju, cechą: nieposkromioną ambicją.

Jego niezwykły talent i wyjątkowe zaangażowanie nie zawsze szły w parze z tolerancją w stosunku do kolegów z zespołu. Dopiero po powrocie ze świata profesjonalnego baseballu, gdzie nie odniósł szczególnych sukcesów, stał się innym, łagodniejszym Michaelem Jordanem. Zrobił się bardziej sympatyczny. Milej się z nim grało. Oczywiście nie znaczyło to, że przestał ostro i często złośliwie traktować Luca Longleya i Toniego Kukoca. Wiele nadziei pokładano w tych dwóch zawodnikach, a oni nie zawsze spełniali te oczekiwania. Ale nieznośny, karcący ton w głosie Michaela ucichł. Powodem zmian było po części to, że zdobył już wtedy wiele zaszczytów. Trzy tytuły mistrzowskie nie tylko potwierdziły jego wielkość, ale uciszyły prześladujące go krytyczne głosy, zarzucające, że jest zbyt wielkim indywidualistą i nie wspiera wystarczająco zespołu, więc nie należy do grona prawdziwych mistrzów. Zmiana zaszła zapewne również dlatego, że przez ponad dwa lata był odcięty od czegoś, co kochał. Starszy, dojrzalszy, rozumiał już, że czas działa na jego niekorzyść i że trzeba czerpać radość z gry; a częścią tej gry jest przyjaźń z chłopakami z zespołu, która musi przetrwać próbę każdego wyczerpującego sezonu. Bez wątpienia przyczynił się też do tego fakt, że w baseballu doznał porażki i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, co to znaczy walczyć ze swoimi ograniczeniami - ponieważ jako sportowiec wcześniej praktycznie nie znał granic.

Zwycięstwo nad Utah podczas choroby Jordana zapewniło Bulls piąte mistrzostwo NBA, a wraz z nim świadomość, że są jednym z najlepszych zespołów wszech czasów, o ile w ogóle nie najlepszym. Ale miejsca na panteonie nie zdobywa się łatwo. Prawda, mieli pięć tytułów mistrzowskich, a w sezonie 1995/1996 wygrali rekordową liczbę siedemdziesięciu dwóch meczów. Mimo to w oczach niektórych osób ze świata koszykówki ich miejsce w historii tego sportu było kwestią dyskusyjną, po części z powodu ograniczeń samych Byków, a częściowo dlatego, że nigdy nie zostali poddani próbie zmierzenia się z inną, równie znakomitą drużyną, jak to miało miejsce w latach osiemdziesiątych w przypadku rywalizacji Celtics i Lakers. Zespół Bulls wygrywał z bardzo dobrymi przeciwnikami, ale czy rzeczywiście były to zespoły naprawdę wielkie? Dla niektórych fanów byli jak Mohammad Ali bez Fraziera.

Taka argumentacja pomijała to, jak ciężka była ich droga do kolejnych tytułów. Na samym początku eliminacji wygrali z niezwykle mocnym zespołem Detroit, który w statystykach wyglądał źle, ale jako przeciwnik był zabójczy. Zapominano też, że przez wiele lat, na samym początku rozgrywek play off, wyeliminowali znakomitą drużynę Cleveland, która mogłaby stać się drużyną mistrzowską, gdyby nie stanął jej na drodze Michael Jordan. Bulls mieli w zwyczaju wygrywać z zespołami, które, zanim stanęły z nimi do walki w finałach Konferencji albo w ostatecznych finałach, wyglądały bardzo groźnie, sprawiając często lepsze wrażenie niż same Byki. Jednym z kluczowych powodów ich kolejnych zwycięstw była nieprzeciętna gra w defensywie. Bardzo dobre zespoły złożone z bardzo dobrych graczy po długiej serii meczów z Bulls wypadały miernie.

Dobrym tego przykładem było zwycięstwo Bulls z Orlando Magic w finałach Konferencji Wschodniej w 1996 roku. Przynajmniej według statystyk Orlando było świetnym młodym zespołem. Rok wcześniej doszli do finałów Ligi. Na trzech podstawowych pozycjach mieli graczy ze ścisłej czołówki NBA: Shaquille'a O'Neala jako środkowego, Horace'a Granta jako silnego skrzydłowego i Penniego Hardawaya w roli rozgrywającego. Wydawało się, że mają duże szanse na stworzenie wielkiej dynastii zwycięzców. Jednak zostali zmiażdżeni przez Bulls w czterech spotkaniach, i nigdy nie wrócili do dawnej świetności; wkrótce potem Shaquille O'Neal zmienił zespół w nadziei na stworzenie "dynastii" w Kalifornii zamiast na Florydzie.

Fragment ksiązki ”Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA” David Halberstam


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama