Dwa morderstwa w moim podwójnym życiu

Tematem książki jest problem lustracji w postkomunistycznym państwie, rozpięty między "dwoma morderstwami" w dwoistym życiu bohatera - czeskiego dysydenta i profesora.


Dwa morderstwa w moim podwójnym życiu

Josef Skvorecky

Dwa morderstwa w moim podwójnym życiu

Przełożył Piotr Godlewski

W śmierci szukam ukąszeń, znużony widokiem
Zasługi, co płaszcz jeno żebraczy posiada,
Nicości, barwne pióra strojącej przed okiem
Czystej wierności, której zapłatą jest zdrada.
Zbrodni, co ją złotymi zaszczytami darzą,
Dziewiczej cnoty, która umiera zhańbiona.
Doskonałości, straszną zbrukanej potwarzą...William Szekspir, Sonet LXVI

Przełożył Lucjan Szenwald

Rozdział pierwszy

O dwóch z wielu dziewczyn w mym życiu oraz o mojej żonie

Przez otwarte drzwi mego pokoju i otwarte drzwi pokoju naprzeciwko widziałem gwiazdę naszego college'u, profesora Dooleya, miniaturowym grzebykiem przyczesującego sobie wąsik ŕ la Clark Gable. Nagle ten widok przesłoniły mi plecy dziewczyny w żakieciku w pepitkę, rozkloszowanym na biodrach, oraz świeżo umyte i wyszczotkowane włosy, w klasycznych puklach spływające na ramiona. Dziewczyna nazywała się Rosemary Quentin. Zdążyłem jeszcze rzucić okiem na szczupłe nogi, widoczne spod czarnej spódnicy do kolan, po czym wszystkie te interesujące szczegóły znikły za drzwiami opatrzonymi tabliczką: PROFESSOR JAMES F. DOOLEY.Było w tym coś niezwykłego. Od czasu, kiedy college, śpiesząc z pomocą profesorom płci męskiej, wydał broszurkę Jak unikać oskarżeń o molestowanie seksualne, drzwi gabinetów (jeśli za nimi nie siedziała kobieta) stale pozostawały otwarte na oścież, a jeżeli jakaś studentka je za sobą zamknęła, nie mijało nawet pięć sekund, gdy profesor znów je otwierał.Dooley tego nie zrobił. Spojrzałem na zegarek i powtarzałem tę czynność w krótkich odstępach czasu przez cały kwadrans, a drzwi ciągle były zamknięte. Po kwadransie podszedł do nich studencik w okularach. Na jego zasępionej twarzy malował się niepokój. Po krótkim wahaniu bardzo nieśmiało zastukał, ponieważ jednak Dooley tak cichego pukania nie mógł słyszeć i drzwi nadal były zamknięte, okularnik uchylił je ostrożnie, a następnie głośnym szeptem zawołał:
— Przepraszam! Przyjdę później!
Z pokoju dał się słyszeć dyktatorski głos Dooleya:
— Proszę przyjść jutro, panie Browning!
— Tak jest, panie profesorze! — bąknął Browning, zamknął drzwi i oddalił się z nosem na kwintę.Do wnętrza gabinetu Dooleya nie udało mi się zajrzeć. Znowu zerknąłem na zegarek i robiłem to potem co pewien czas, w sumie przez dziesięć minut, póki nie przeszkodziła mi w tym Dorothy Sayers, która nie zapowiedziała się wprawdzie, ale przyszła, niewątpliwie żywiąc nadzieję, że zastanie mnie w gabinecie.Zazwyczaj mnie w nim nie było — konsultacji najchętniej udzielałem studentom w znajdującej się na terenie campusu knajpce Pod Kulawą Kaczką, tym razem jednak panna Sayers miała szczęście. Skorzystała z niego natychmiast, musiałem więc całą uwagę poświęcić jej, a nie drzwiom Dooleya, chociaż wciąż patrzyłem w ich stronę nad jej ramieniem. Właśnie zakończyła informację o postępach swojej pracy słowami: „Nie mam, panie profesorze, pojęcia, co z tym zrobić!”, gdy drzwi Dooleya otworzyły się na całą szerokość i ujrzałem zapłakaną Rosemary Quentin, w pośpiechu opuszczającą jego pokój. Przez otwarte drzwi zobaczyłem jeszcze, jak Dooley wziął z biurka czasopismo, bez wątpienia naukowe, i wetknął w usta fajkę. Niezapaloną, ponieważ pod presją feministek pani dziekan uznała college za „budynek wolny od dymu”.Następne pół godziny musiałem ofiarować pannie Sayers, która nie miała pojęcia, co zrobić z trzecim tematem mojego seminarium, na którym zajmowaliśmy się powieścią kryminalną, mianowicie w jaki sposób wymyślić i rozwiązać zagadkę zamkniętego pokoju.* * *Powody zapisania się obu dziewcząt na moje seminarium były całkowicie odmienne i gdybym ja o tym decydował, ich motywy trzeba by wzajemnie zamienić. Rosemary Quentin przypuszczała, że te zajęcia będzie prowadzić Mickey Mouse, więc wybrała je zamiast Dramatów historycznych Szekspira lub Angielskiej komedii restauracji, tam bowiem wymagano podejścia naukowego i przedstawienia czterech prac pisemnych, co uznała za nazbyt wiele. Z anglistyki musiała zaliczyć tylko jeden semestr, gdyż głównym kierunkiem jej studiów były nauki przyrodnicze, a szczególnie matematyka, którą zgłębiała pod kierunkiem Dooleya. Dorothy Sayers wybrała zajęcia poświęcone powieści kryminalnej pod pretekstem, że uzupełni na nim swą wiedzę z kryminalistyki, niezbędną w karierze policyjnej. W rzeczywistości podkochiwała się we mnie.Podobnie jak ich motywy, również same dziewczyny bardzo się od siebie różniły. Quentin należała do kategorii uczelnianych piękności. Dorothy Sayers drogę do college'u z posterunku w Mississauga, gdzie służyła w stopniu sierżanta, przebywała truchtem, gdyż, będąc odrobinę za gruba, uważała jogging za środek odchudzający. Naprawdę zaledwie odrobinę, ale cóż — przekonanie o własnej otyłości to chyba choroba wielu kobiet. Nawet śliczna panna Quentin, kiedy pewnego razu przyłapałem ją w kafeterii nad kubkiem beztłuszczowego jogurtu, powiadomiła mnie, że musi zrzucić pięć funtów. Do czego potrzebne jej było coś tak niedorzecznego, nie potrafiłem zgadnąć.Sierżant Sayers niedwuznacznie usiłowała mnie poderwać, nie przejmując się moją żoną i nie pojmując, że istnienie małżonki mogłoby dla mnie być przeszkodą w nawiązaniu romansu. Mojej żonie z kolei nie wadziło, że w bohaterce powieści, którą właśnie pisałem, bez trudu rozpoznała słynną piękność z edenwalskiego college'u. Chętnie wysłuchiwała mych opowieści o studentkach, a ja chętnie jej o nich opowiadałem. Sydonia, moja żona, była mądra i — mimo staroświeckiego imienia — nowoczesna. Czy raczej: była mądra i już. Dawno przejrzała mnie na wskroś i wiedziała, że moje studentki nie są dla mnie obiektami pożądania seksualnego, jak uważałaby — i chyba naprawdę doszła do takiego wniosku — pani profesor z Women's Studies, Ann Kate Boleyn. Kilkakrotnie przyłapałem ją na tym, jak bacznie przyglądała mi się, kiedy patrzyłem na słuchaczki. Moja żona jednak wiedziała, że choć pisuję tylko powieści kryminalne, w istocie jestem poetą, tak samo jak był nim Chandler, i ładne młode dziewczęta nie są dla mnie tym, czym miałyby być zdaniem pani profesor Boleyn. Jeśli wolno powtórzyć za Hemnigwayem, były piękne jak z obrazka. Lubiłem oglądać obrazki — i to wszystko. Toteż Sydonii nie wadziły umizgi sierżant Sayers, o których ją regularnie informowałem. Nawet ją to bawiło, a o mnie wiedziała swoje.* * *Ja także wiedziałem swoje o niej. Wiedziałem, jak było wtedy, przed czterdziestu laty, kiedy zwierzyła mi się, że chodzi za nią tajniak. Toteż wiedziałem swoje również o Liście tajnych współpracowników SB, którą byli esbecy podsunęli już to naiwniakowi, już to oszołomowi, niejakiemu panu Mrkviczce, by ją opublikował — i natychmiast stało się dla mnie jasne, dlaczego to zrobili.Niestety, figurowała na niej moja żona; w rezultacie pomimo swej mądrości popadła w głęboką depresję. Rewelacje na temat jej przeszłości zostały ogłoszone niedługo po tym, gdy światowej sławy dramaturg odznaczył ją orderem za dwadzieścia pięć lat ciężkiej pracy w wydawnictwie, które powołała do życia, by ratować przed zapomnieniem zakazane w kraju manuskrypty, pośród nich także te, które w przerwach pomiędzy odsiadkami pisywał ów światowej sławy dramaturg. Bieg wydarzeń historycznych sprawił, że działalność mojej żony stała się zbędna, a w dodatku pan Mrkviczka przedstawił ją w sposób zaskakujący. W artykule zatytułowanym Niech pani puści farbę, pani Sydonio! opisał rzekomą tajną karierę mej małżonki. Jego zdaniem, była od dawna agentką; mnie złowiła na polecenie SB, która pragnęła na pisarza podejrzanej konduity (pisywałem kryminały na wzór amerykańskich), mieć oko przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z tego powodu nakłoniła mnie do opuszczenia kraju, a wydawnictwo założyła po to, żeby SB mogła nadzorować obywateli CSRS za pośrednictwem antypaństwowych publikacji emigracyjnych. Plany wydawnicze tej oficyny były zatwierdzane w KC KPCz w Pradze, gdzie moja żona po kryjomu w regularnych odstępach czasu jeździła po instrukcje. Zgodnie z zasadą, że w każdej bajdzie jest ździebko prawdy, Sydonia zaczęła otrzymywać anonimy, w których radzono jej, żeby wyniosła się z Toronto, a gdy wkrótce po rewelacjach pana Mrkviczki lecieliśmy do Czech, były więzień polityczny Jirousek, członek toronckiego Klubu K 234, podwinął rękaw, zademonstrował Sydonii blizny po gaszonych na skórze papierosach i poinformował ją, że tak poczynali sobie z nim esbecy wtedy, gdy ona im się wysługiwała.Już myślałem, że Sydonia nie doleci żywa do Pragi, ale szepcząc jej nieustannie do ucha, że o tym wszystkim mam własne zdanie, zdołałem utrzymać ją przy życiu.Potem w Pradze omal że nie uśmiercił Sydonii dość kiepski aktor, Emil Konrad, który po „aksamitnej rewolucji” zaczął chlubić się swym szlacheckim pochodzeniem i do naz-wiska dopisał sobie „z Hradku”. W Klubie Filmowym oznajmił jej, że z kapusiami nie rozmawia.O wszystkim tym koledzy z edenwalskiego college'u nie mieli oczywiście pojęcia. Nam dane było poznać dwa różne światy, oni zaś znali tylko jeden, ten swój.


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama