Ambiente

O nowych trendach w muzyce


Marek Horodniczy

Ambiente

Muzyka bez czasu. Najlepszy relaks przed snem dla statystycznego, niezbyt wymagającego obywatela Metropolis. Wieczorny balsam na skołatane nerwy. Najdoskonalsze wydanie muzyki użytkowej... Dzisiaj AMBIENT to jednak przede wszystkim bardzo pojemna estetyka, w której schronienie znajdują zarówno plastikowe śmiecie, jak i genialne dzieła współczesnej muzyki elektronicznej.

Pierwsze definicje ambientu pojawiły się w latach 70., a ich autorem był Brian Eno - wpływowy kompozytor i producent związany m.in. z Roxy Music, U2, Robertem Frippem i Davidem Bowie. Powstaniu tego gatunku towarzyszy zatem jakiś manifest i teoria. To w zupełności wystarczy, by przyjrzeć mu się dokładniej.

Przypadki chodzą po ludziach...

Na okładce jednej ze swoich płyt ("Discreet music" 1975) Eno podzielił się ze słuchaczami następującą historią: "(...) W styczniu 1975 roku miałem wypadek samochodowy. Nie byłem ciężko ranny, ale musiałem leżeć w łóżku na wznak i byłem unieruchomiony. Moja przyjaciółka, Judy Nylon, odwiedziła mnie wtedy i przyniosła płytę z XVIII wieczną muzyką na harfę. Kiedy już wyszła, z wielkim trudem nastawiłem płytę i położyłem się z powrotem. Okazało się, że wzmacniacz nastawiony był na minimalną głośność i jeden kanał był kompletnie głuchy. Ponieważ nie miałem siły, by się podnieść i wyregulować głośność, dźwięki dochodzące z głośnika były na granicy słyszalności. Wtedy zdałem sobie sprawę, iż można słuchać muzyki w zupełnie inny sposób: traktować ją jako element otoczenia, w ten sam sposób, co kolor światła i dźwięk deszczu (...)". Podobno właśnie to wydarzenie zainspirowało artystę do wydania takich klasycznych dzisiaj płyt jak "Music For Films I, II, III" i "Music For Airports". Na tym ostatnim krążku pojawiła się w miarę spójna definicja nowego wówczas rodzaju muzyki: "(...) Ambient Music musi pomieścić w sobie wiele poziomów uwagi słuchowej bez faworyzowania żadnego z nich. Ma ona być równie łatwa do zignorowania jak i interesująca". Tyle Brian Eno, artysta, który po latach został uznany za najwybitniejszego propagatora ambient`u.

Od ambient do techno

Oczywiście idea Briana Eno nie była nowa. On jedynie ubrał ją w "dopiętą na ostatni guzik" teorię. Wcześniej była już przecież minimal music Johna Cage'a, Philippa Glassa, Terry Rileya i Steve Reicha. Swoje repetytywne dzieła tworzyli oni już w latach 50. i 60. Ważne dla krystalizacji teorii ambient były również doświadczenia z muzyką elektroakustyczną, która często używała dźwięków otoczenia - najważniejsze dzieła tworzyli w jej ramach m.in. Karlheinz Stockhausen i Arne Nordheim. Od końca lat 70. w muzyce wydarzyło się wiele. Termin "ambient" jednak pozostał. Na początku lat 90., wraz z boomem techno, idea muzyki towarzyszącej na nowo ożyła i z głębokiego undergroundu znowu wstąpiła na salony. Zaczęto ją prezentować w specjalnych chill-out-roomach (pokojach przeznaczonych do odpoczynku po wyczerpującym tańcu) podczas imprez techno. Przez opary marihuany i papierosów przebijał się monotonny motyw melodyczny, delikatnie osnuty wokół tętniącego rytmu. Towarzyszyły mu ornamenty w postaci "dźwięków natury" - jakieś delfiny, ćwierkanie ptaszków, wodospady. Słowem New Age pełną gębą - THE FUTURE SOUND OF LONDON, THE ORB, MIXMASTER MORIS. Płyty tych wykonawców są perfekcyjnie wyprodukowane, dają poczucie jakiejś nieokreślonej przestrzeni, ale są wyjątkowo sztuczne. Nie dlatego, że stworzone na bazie dźwięków elektronicznych. Po prostu - brakuje w nich tego wymiaru sztuki, który porusza w człowieku najdelikatniejsze struny i sprawia, że ma on okazję obcować z pięknem. Ambient techno jest zaledwie namiastką stwarzającą pozory muzyki ambitnej, a tak naprawdę oferującą mieniący się sztucznymi barwami koralik. Słucha się tego miło przed snem, żeby stworzyć sobie atrapę Raju na miarę syntezatorów Rolanda, Yamahy czy Casio. Tylko tyle, a dla wielu - aż tyle.

Ambi(en)tni

Na przeciwległym biegunie mieści się potężna scena wysublimowanego, poszukującego ambient. Dla artystów z nią związanych liczy się przede wszystkim "muzyczne malarstwo". Nie jest to jednak malarstwo tła - jak było w przypadku Briana Eno - można tu raczej mówić o odpowiednikach ekspresjonizmu, malarstwa abstrakcyjnego i impresjonizmu. Oczywiście nie chodzi tu o prostą analogię, raczej o porównanie mogące dać wyobrażenie o trudnoopisywalnej muzyce.

I tak powstają na przykład przekonujące obrazy ogromnych metropolii. Tutaj prym wiodą Europejczycy. Brytyjski duet AUTECHRE tworzy muzykę mikrohałasów, wewnętrznych dźwięków maszyn - muzykę mieszczącą się w stylistyce ambient, ale jednocześnie łamiącą wszelkie jej zasady. Stal, mikroprocesory, nieprzerwane strumienie zer i jedynek, agresywnie wbijające się w świadomość. Wizja niesamowita, ale w erze nanotechnologii - mogąca się ziścić. Podobnie, acz w znacznie przystępniejszej formie, działają formacje o nazwach MONOLAKE czy FIZZARUM. Pokazują one zinformatyzowany świat delikatniej - próbują tchnąć w niego trochę poezji i klasycznie rozumianego piękna (przestronnej aranżacji i melodii). Oryginalną "muzykę miasta" tworzą również Polacy. Na szczególną uwagę zasługuje WOLFRAM, dla którego elektroniczne instrumenty stają się wehikułem do zgłębiania nierozpoznanych dotąd niebezpieczeństw cywilizacji. Na swoich płytach zabiera on słuchacza w introwertyczną podróż metrem po miejskiej apatii i stagnacji. Jego wizja niewiele ma wspólnego z kolorowymi bilboardami - to raczej ciemny tunel, z którego wyjście prowadzi jedynie w szaleństwo.

Producenci nagrywający dla oficyny Mille Plateaux (MICROSTORIA, OVAL) konsekwentnie dekonstruują dźwięki wydobywane z maszyn. Efektem takich zabiegów są anarchiczne ciągi trzasków, przerywane szczątkami tradycyjnych melodii. Coś na kształt abstrakcyjnej "rozmowy maszyn" - dialogu bez sensu, który doskonale obrazuje przypowieść o wieży Babel. Jest to muzyczna wizja pomieszania języków, która jednorazowo robi ogromne wrażenie, jednak jako zasada twórcza wywołuje podejrzenia. Otóż trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek uczucia wyższe, które mogą inspirować do anarchii i chaosu. Jest to, jak się zdaje, muzyczny postmodernizm, "natchniony" jedynie przez inteligencję i erudycję twórców.

Jeśli zatem nie wielkomiejska cywilizacja i anarchia, to co? Pozostaje oczywiście przepojona silnymi uczuciami "zwyczajna" muzyka ambient. Doskonały norweski producent ukrywający się pod pseudonimem BIOSPHERE, od lat nagrywa niezwykle wartościową muzykę inspirowaną podróżami. Szczególnie interesuje go Koło Podbiegunowe. Impresje z polarnych wypraw archeologicznych, w których uczestniczył, zawarł na kilku płytach. Jest to muzyka tchnąca chłodem, ale i jakimś majestatycznym pięknem. Artysta powołuje się również na mistrza muzycznego impresjonizmu Claude'a Debussy'ego. Jemu poświęcił swoją ostatnią płytę. Podobne majestatyczne piękno bije z utworów innych klasyków elektronicznego ambient - GLOBAL COMMUNICATION i wczesnych prac THE APHEX TWIN.

I inni...

Powyższe gatunki nie wyczerpują oczywiście całego bogactwa współczesnej muzyki ambient. Właściwie każdy gatunek techno wytworzył swój "relaksacyjny" podgatunek. I tak mamy ambient dub, click-ambient, ambient trance, ambient drum'n'bass, itd. Z grubsza wszystkie je łączy przestrzenność, melodyjność, czasem "kosmiczność". Jednak te wyżej opisane wydają się najbardziej wyraziste i to one nadają kształt całej reszcie. Czy zatem ambient może być niebezpieczny? Kiedy trafnie opisuje rzeczywistość - to oczywiście nie. Ale nawet najlepiej opisana rzeczywistość, nie dająca nadziei, może zabić. Tak niestety bardzo często dzieje się w obrębie wielkomiejskiego ambient. Z kolei chaos i anarchia doprowadzają do postawy nihilistycznej - abstrakcyjny ambient OVAL po wielokrotnym przesłuchaniu rodzi niepokój w sercu - tak przynajmniej było w moim przypadku. A piękno muzyki BIOSPHERE? Piękno bez imienia... Podobno Claude Debussy nie wierzył w Boga. Wierzył za to w siebie samego. Obawiam się, że na dłuższą metę obcowanie z pięknem bez imienia może doprowadzić do postawy "humanistycznej", afirmującej jedynie swoje własne ego...


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama