(Nie)porządki w mediach

Niepewna przyszłość KRRiTV to tylko kontynuacja starej, sprawdzonej polityki medialnej, zgodnie z zasadą "dziel i rządź"

Niepewna przyszłość Krajowej Radiofonii i Telewizji od kilku tygodni spędza sen z powiek dziennikarzy i polityków. Ale tak naprawdę nie ma się czym ekscytować.

Podpis prezydenta (lub jego brak) pod sprawozdaniem KRRiT niewiele zmienia. Swoje zadanie rada już wykonała. Kształt mediów publicznych na najbliższe lata został przesądzony, rady nadzorcze i zarządy wybrane. Niewygodni dziennikarze zwolnieni, „właściwi” zatrudnieni. Nieformalna koalicja PO—PSL—SLD podzieliła stołki, dokładnie tak, jak czyniły to wszystkie wcześniejsze koalicje. Ot, polityczny rytuał. Sprawozdanie za 2010 r. było jedynie kartą przetargową w grze o wpływy wewnątrz tej koalicji. Straszakiem na dwóch członków rady popieranych przez SLD.

Nie regulować odbiorników

Warto jednak na czynione właśnie (nie)porządki spojrzeć z szerszej, kulturowej perspektywy. Pole wojny o media — nie tylko publiczne — jest w Polsce od lat jasno określone. Chodzi w niej zawsze o to samo: wyrzucenie na margines dziennikarzy i publicystów o konserwatywnych poglądach, traktujących poważnie chrześcijański system wartości, domagających się naprawy państwa, krytycznych wobec dorobku III RP. Wyrzucający mówią: to wolny kraj, tacy autorzy mogą sobie publikować w pismach katolickich, na blogach i portalach internetowych. Należy ich jednak odsunąć od radia i telewizji, ogólnopolskich dzienników i wysokonakładowych tygodników. Teraz pod pretekstem skażenia „pisowskimi” sympatiami. Tak najkrócej można streścić politykę medialną obecnej władzy.

KRRiT i wybrane przez nią rady nadzorcze oraz zarządy zrealizowały (lub właśnie realizują) tę politykę w odniesieniu do TVP i Polskiego Radia. Bez specjalnych kłopotów, przy aprobacie publicystów najbardziej wpływowych prywatnych mediów, które prowadziły konsekwentną kampanię na rzecz „odzyskania mediów publicznych”. Nie ma tu znaczenia ani opinia widzów czy słuchaczy, ani wymóg udostępniania czasu antenowego dla prezentowania wielu poglądów.

W uzyskaniu kulturowej jednomyślności na tym rynku (radiowym i telewizyjnym) poważny problem stanowią już tylko media ojców redemptorystów, ale właśnie pojawił się pomysł, by i ten problem rozwiązać politycznie. SLD przedstawił projekt ustawy zmieniającej definicję nadawcy społecznego. Zgodnie z obecnym stanem prawnym nadawcą takim jest ten, którego program „upowszechnia działalność wychowawczą i edukacyjną, działalność charytatywną, respektuje chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki, oraz zmierza do ugruntowania tożsamości narodowej”. SLD chciałby zobowiązać nadawców społecznych również do tego, by ich programy „cechowały się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością”. Mówiąc wprost: to furtka, by odebrać Radiu Maryja status nadawcy społecznego.

Początek końca?

TVN, Polsat, „Gazeta Wyborcza”, TOK FM, „Polityka”, „Wprost” i „Newsweek” są nie tylko zbieżne w diagnozie obecnej sytuacji Polski. Prezentują także dość spójny profil ideowy i kulturowy. W imię szerzenia tolerancji, empatii i pluralizmu budują jednobrzmiący przekaz. Na rynku mediów drukowanych, poza tygodnikami katolickimi, „odstaje” od jednobrzmiącego chóru tylko „Rzeczpospolita” i redagowany przez jej autorów tygodnik „Uważam Rze”. W demokracji rzecz normalna — ktoś powie. Tak normalna jak to, że jeden z działających na rynku medialnym biznesmenów postanowił stać się właścicielem obu tytułów. Dlaczego zatem wiadomość, że Grzegorz Hajdarowicz kupił 51 proc. udziałów w wydawnictwie Presspublica, potraktowana została przez wielu obserwatorów jako początek końca pluralizmu mediów w Polsce?

Przede wszystkim są podstawy, by domniemywać, że transakcja nie odbyła się bez — mniej lub bardzie dyskretnego — wsparcia rządu. Minister skarbu (właściciel 49 proc. udziałów) nigdy nie krył, że nie odpowiada mu linia gazety. Świadczą o tym zarówno słowa, jak i czyny jego przedstawicieli we władzach Presspubliki. Złożony przez nich wniosek o likwidację spółki, która w 2010 r., na tak trudnym rynku odnotowała zysk, zbulwersował opinię publiczną nie tylko w Polsce, bo miał oczywisty, polityczny podtekst.

Już sam fakt, że polski rząd zachowuje udziały w spółce wydającej gazetę codzienną jest w Europie ewenementem. Mógł — i powinien — je dawno sprzedać. Zamiast tego wciąż destabilizował sytuację gazety i próbował wymusić zmiany w jej linii programowej. Przykładem takich awanturniczych i ekstrawaganckich zachowań był niedawny list do rektora KUL wystosowany przez Macieja Łętowskiego i Artura Sieranta, przedstawicieli ministra skarbu we władzach Presspubliki, z przeprosinami za wywiad zamieszczony w gazecie z reżyserem Grzegorzem Braunem.

Swoistą „kropką nad i”, wieńczącą spekulacje nad rolą rządu w całej operacji, była deklaracja ministra Aleksandra Grada, że nie będzie czekał na uprawomocnienie się decyzji o przejęciu kontroli nad spółką przez Hajdarowicza i natychmiast przystępuje do rozmów o sprzedaniu mu reszty udziałów.

Czas na drugi obieg?

Jeszcze bardziej niepokojący od przytoczonych faktów jest ton i jakość debaty publicznej o sytuacji w mediach. Publicyści z innych stacji i tytułów, politycy i intelektualiści, wszyscy zgodnie uznają, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Powołany w 2009 r. na Kongresie Kultury Polskiej ruch obywatelski na rzecz zmian w mediach publicznych zapadł się pod ziemię, choć firmowały go wówczas największe nazwiska. Nie komentuje czystek, dzielenia wpływów, stołków i anten, potwierdzając tym samym, że nie chodziło mu o oddanie mediów obywatelom, lecz usunięcie z nich dziennikarzy reprezentujących poglądy znaczącej części społeczeństwa, odmienne jednakowoż od poglądów założycieli ruchu.

W wypowiedziach na temat zmian w „Rzeczpospolitej” zamiast zaniepokojenia aktywnością władzy i dociekań, jakie były kulisy tej transakcji, słychać nieskrywaną nadzieję na szybką (najlepiej przed wyborami) zmianę linii gazety. I zamknięcie tygodnika „Uważam Rze”, którego spektakularny sukces czytelniczy wprawił w konfuzję szefów konkurencyjnych tytułów.

Raport o stanie demokracji za rok 2010, opublikowany przez tygodnik „The Economist”, stwierdza m.in: „W Polsce rząd czyni wysiłki, aby podporządkować publicznych nadawców bezpośrednio ministrowi skarbu oraz ograniczyć ich udział w rynku na rzecz przyjaznych władzy prywatnych korporacji medialnych”. Co na to rząd? Milczy. Nie reaguje także na protesty opozycji, traktując je — tradycyjnie — jako głos ludzi niezrównoważonych, który nie może być traktowany poważnie. Niestety, ten sam, wyższościowy, pełen pogardy ton przyjęli publicyści prestiżowych stacji i tytułów. Przekonują, że nie istnieje w Polsce problem wolności słowa i zagrożenie pluralizmu mediów. Marginalizowanych dziennikarzy i publicystów traktuje się — niezmiennie od 20 lat — jako oszołomów. Ich nieobecność w publicznej przestrzeni medialnej tłumaczy się — jak zawsze — ich nieudacznictwem. Politycy się zmieniają, rządy przemijają, ale zastępowanie dialogu społecznego pogardą i kpiną staje się już trwałym dziedzictwem III RP.

Druga strona, spychana na margines, też czerpie z dziedzictwa... tyle że trochę starszego, budując w Polsce drugi obieg medialny. Wyrzucani z TVP dziennikarze występują w wynajętych salach, filmy i programy niedopuszczone do emisji wydaje się na płytach lub zawiesza w internecie.

A to wszystko dzieje się w czasie, gdy Polska sprawuje prezydencję w Unii Europejskiej...

 

Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”, współautorem książki Mity czwartej władzy

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama