Jaka polityka prorodzinna?

Czy polityka prorodzinna to przede wszystkim pomoc państwa dla rodzin biednych?

Polityka prorodzinna kojarzy się najczęściej z pomocą państwa dla rodzin biednych. Czy na tym ma się opierać budowanie silnej rodziny i rozwój demograficzny? Można mieć tu zastrzeżenia. Chociaż wsparcie może się okazać potrzebne, lepszą rzeczą byłoby stworzenie takich warunków, by rodziny mogły się utrzymywać i rozwijać o własnych siłach. Tylko wtedy odnowa rodziny będzie miała charakter trwały. Następnie, system zasiłków socjalnych zachęca do powiększania rodzin biedniejszych, gdy te zwyczajne, średnio sytuowane, pozostają poza zasięgiem działań prorodzinnych.

Rodzina czy budżet państwa?

Za przyczynę kryzysu rodziny uważa się zwykle zjawiska takie jak porzucanie zasad moralnych czy emancypacja kobiet. Wydaje się jednak, że bardziej znaczące są przyczyny ekonomiczne i prawne, a więc właśnie te związane z polityką. Jest rzeczą uderzającą, że osłabienie więzi rodzinnych i niechęć do posiadania dzieci w cywilizacji europejskiej zbiega się w czasie z polityką państw, powiększających swoje budżety kosztem budżetów domowych i przejmujących część funkcji rodziny.

Jak działają na rodzinę podatki? Obecnie w Polsce około połowy wypracowanych przez nas pieniędzy idzie do kas państwowych. Ludzie pracujący za pensję, a w takiej sytuacji jest gros rodziców, są opodatkowani bardziej, na poziomie dwóch trzecich przychodu (płacimy nie sam podatek dochodowy, lecz i VAT, cła, akcyzę za paliwo i energię ukrytą w każdym towarze, składki emerytalne i zdrowotne oraz mrowie opłat).

W tej sytuacji oboje rodzice muszą pracować zawodowo, ludzi po prostu nie stać na to, by matka była kilka lat z dziećmi. Następnie, trudno w godziwych warunkach wychować więcej dzieci. Kończy się na jednym czy dwojgu. Przy niskich podatkach byłby wybór: albo wydajemy na siebie, oszczędzamy i inwestujemy, albo żyjąc skromniej wychowamy czwórkę i więcej dzieci, które będą naszą radością teraz i oparciem w przyszłości. Tak rozumowali ludzie sto lat temu i na ogół wybierali dzieci. Ziemie polskie w tym czasie rozwijały się dobrze: i demograficznie, i gospodarczo.

Potem przyszedł wzrost podatków i składki emerytalne. Emerytury państwowe uchodzą zwykle za dobrodziejstwo, ale czy słusznie? Rodzice, gdy zapłacili państwu zwiększone podatki i składki, dostrzegli, że nie stać ich na więcej dzieci. Zrezygnowali więc z czwartego (tak przeciętnie). W następnych pokoleniach młodych i pracujących było mniej w proporcji do liczby emerytów, więc obciążenia wzrosły i rodzice zrezygnowali z trzeciego dziecka. Dziś rezygnują z drugiego.

Ale liczą na dobrą emeryturę w przeszłości, bo przecież oszczędzają w różnych „filarach”. Tymczasem systemy emerytalne trzeszczą, ponieważ w każdym systemie utrzymanie starych opiera się na pracy młodszych. Tak samo by notabene było, gdyby nie było żadnych składek emerytalnych, lecz prywatne oszczędzanie. Od pracy przyszłych pokoleń zależy bowiem wartość pieniądza. Jeśli więc młoda Polka będzie miała, jak teraz, jedno dziecko, a czasami dwoje (średnia 1,27 w 2006 roku), dzisiejsi młodzi starość spędzą w nędzy, a na ulicach zobaczą głównie cudzoziemskich imigrantów.

Głównym sposobem skłonienia polskich rodzin do posiadania dzieci jest więc obniżka podatków i zniesienie przymusu ZUS. Nie od razu to poskutkuje, bo dźwigamy już koszty utrzymania mnóstwa emerytów, rencistów i innych świadczeniobiorców. Z ludzi w wieku produkcyjnym pracuje w Polsce zawodowo tylko około połowa! Przedwczesne emerytury, wprowadzone dla zamaskowania ogromnego bezrobocia, oderwały na stałe od pożytecznej pracy miliony ludzi, każąc pozostałym pracować na ich utrzymanie.

Pani urzędniczka z jednym dzieckiem nieźle zarabia, dosłuży się więc sporej emerytury. Matka czwórki dzieci nie, bo za mało pracowała zawodowo. Natomiast jej dzieci będą musiały sfinansować emeryturę pani urzędniczki... Inaczej mówiąc, trudno o zdrową rodzinę, gdy ojciec oprócz żony i dzieci utrzymuje za pośrednictwem państwa dwóch emerytów, urzędniczkę i bezrobotnego. Do sięgnięcia po wódkę i do dezercji popycha go nieraz sytuacja materialna.

Jak z tego wynika, tak zwane państwo opiekuńcze, wydające dużo na emerytury, pomoc społeczną, służbę zdrowia itd. staje się w nieunikniony sposób państwem antyrodzinnym. Przejmuje bowiem i środki materialne rodzin, i część ich zadań. Rodzina sama nie gospodaruje i nie decyduje, lecz najpierw oddaje państwu, a potem wyciąga doń rękę.

Co trzeba zmienić

Dobro rodziny wymaga więc jej ekonomicznej i prawnej autonomii. Obniżka podatków i zniesienie przymusów składkowych oznacza więcej w portfelu. Takie działania w połączeniu z większą wolnością gospodarczą oznaczają szybszy rozwój gospodarczy i wzrost zatrudnienia. Łatwiej wtedy o dobrą pracę. Założenie rodziny i posiadanie dzieci jest dziś hamowane przez niepewność w tej dziedzinie.

Obniżka obciążeń wymaga obcięcia wydatków państwowych poprzez redukcję administracji, prywatyzację, zmiany strukturalne w nieefektywnych służbach publicznych. Doraźnie, póki nie nastąpi większa obniżka podatków dla wszystkich, należy zacząć od powiększenia ulg dla rodzin. Obecna jest dość niewielka. Ponadto, jeśli Wielka Brytania ma zerowy VAT na artykuły dziecięce, może mieć go i Polska (chyba że nasz rząd zgodzi się, jak w sprawie stoczni, na wyznaczaną nam w UE rolę petenta i państwa drugiej kategorii).

Dla stabilności rodziny i posiadania dzieci kluczowe znaczenie ma mieszkanie. W Polsce powojennej liczba urodzin rosła i malała w tym samym tempie, co liczba nowych mieszkań. Tak zwany boom mieszkaniowy w ostatnich latach nie był jednak wcale taki wielki, dotycząc osób zamożniejszych. Dlatego niezbędna jest radykalna zmiana prawa budowlanego, które hamuje rozwój budownictwa. Trzeba przywrócić odpowiednie ulgi podatkowe. Zmiany wymaga praktyka samorządów, które ograniczają dostępność terenów budowlanych.

Rodzina czy urzędnik?

Pewna uniwersytecka specjalistka od polityki rodzinnej powiedziała mi kiedyś z naiwnym zdziwieniem, że w Szwecji, mimo bardzo rozwiniętego systemu świadczeń dla rodzin, dzieci jest mało i ludzie mają je późno. Otóż Szwecja ma najwyższe w Europie podatki, czego pomoc dla rodzin nie kompensuje. Następnie, w Szwecji za danie dziecku klapsa można pójść do więzienia, a dziecko władza zabierze do adopcji (na przykład do pary homoseksualnej, bo takie państwo promuje). Jak w Rosji sowieckiej, dzieci są uczone denuncjowania rodziców.

Przykład ten pokazuje, co się dzieje, gdy państwo kontroluje życie prywatne i rodzinne. Obecne projekty karania w Polsce za przemoc w rodzinie nie poprawią sytuacji dzieci w rodzinach patologicznych, gdyż służby państwowe zajmą się gnębieniem normalnych rodziców, którzy dadzą nieznośnemu chłopcu klapsa itp. Wprawdzie projektodawcy zapewniają nas, że nie o to chodzi, ale trzeba to uznać za kłamstwo. Tak samo bowiem mówili twórcy odpowiednich ustaw w Szwecji i gdzie indziej.

Pod szczytnym hasłami troski o dzieci władza chce kontrolować rodziny i zmuszać rodziców, by chowali dzieci bezstresowo. To znaczy mają one wyrosnąć na ludzi nieodpowiedzialnych i rozgrymaszonych, a przede wszystkim nie kojarzących złych czynów z przykrymi konsekwencjami. Czy warto mieć takie dzieci?

Narzędziem ograniczania praw wychowawczych rodziców jest w tej chwili szkoła. Sposób kształcenia szczegółowo reguluje państwo. Przykładem jest zamiar brania dzieci do szkoły rok wcześniej — choć sześciolatki nie są do tego społecznie i emocjonalnie gotowe, choć rodzice są zwykle przeciwni, choć szkolnictwo nie zapewni dobrej opieki. W programie szkolnym wiele jest propagandy (np. pod szyldem wiedzy o społeczeństwie eksponuje się rolę aparatu państwa).

Dla posiadania dzieci zachętą byłaby więc możliwość wyboru sposobu ich kształcenia i wychowania. Wiadomo, jak to zrobić w praktyce. Potrzebne są trzy rzeczy: większa swoboda w ramach programów szkolnych, system czeku szkolnego i przekazanie lokali państwowych różnym szkołom: społecznym, kościelnym, prywatnym, samorządowym. Wtedy rodzice będą mieli wybór, gdyż wskażą szkołę, do której ma chodzić ich dziecko i która dostanie za to pieniądze. Byłaby to wielka szansa dla szkolnictwa katolickiego, bo takie będzie odpowiadać większości rodziców.

Można sądzić, że mając większe możliwości, rodziny będą się rzadziej rozpadać. Trzeba też żądać od władzy państwowej, by utrudniała rozwodzenie się i lepiej egzekwowała należności od rodziców nieodpowiedzialnych. Zauważmy wreszcie, że państwo demoralizuje ludzi, którzy w kościele zawarli małżeństwo deklarując „nie opuszczę aż do śmierci”. Oferuje im bowiem rozwód na zasadach cywilnych. Powinna więc istnieć możliwość zawarcia małżeństwa z wykluczeniem rozwodu, o ile dane małżeństwo zawarto ważnie (a kto chce, mógłby wybrać formułę dotychczasową).

Tymczasem państwa europejskie atakują rodzinę wprost, gdyż ułatwiają rozwody i przyzwalają na aborcję, czyli na dzieciobójstwo, a czasem i na dobijanie staruszków, zwane mądrze eutanazją. Redukcja kosztów utrzymania dzieci i emerytów realizowana jest w sposób zbrodniczy. Trzeba podkreślić, że nie jest to przypadek. Tak państwo opiekuńcze, jak rozwody i aborcja to hasła lewicy, a ta zawsze była wroga rodzinie, jako „ostoi konserwatyzmu”. Lewica wie, że rodzina jest zawadą dla jej propagandy i dla wszechwładzy biurokracji państwowej.

Jako społeczeństwo stoimy więc przed wyborem: albo silna i autonomiczna rodzina, albo rozbudowane państwo biurokratyczne. Państwo nastawione na zajmowanie się wszystkim będzie rodzinę osłabiać, choćby dawało zasiłki i choćby na jego czele stali politycy chrześcijańscy.

Michał Wojciechowski

Artykuł z tygodnika Idziemy 2008 nr 52, s. 36-37, publikacja internetowa za zgodą Autora.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama