Sejm wbił gwóźdź do trumny polskich rodzin

Konwencja o przeciwdziałaniu przemocy została przegłosowana i ratyfikowana. Dlaczego wzbudza taki niepokój w środowiskach katolickich?

Sejm wbił gwóźdź do trumny polskich rodzin

254 głosami, przy 175 głosach sprzeciwu i 8 wstrzymujących się, Sejm przyjął konwencję o przeciwdziałaniu przemocy, która w rzeczywistości nie wnosi do polskiego prawa nic poza uprawomocnieniem propagowania wszelkiej maści zboczeń, zwalczając z całą mocą polską tradycję, kulturę i wiarę katolicką jako stereotypy, jakie - zdaniem twórców dokumentu należy wykorzenić. Koalicji PO-PSL tak bardzo spieszyło się z jej przeforsowaniem, że - niezgodnie z prawem i wielokrotnie łamiąc regulamin Sejmu - przegłosowano źle przetłumaczony dokument.

Polacy społecznością obozową

Filozofia, zawarta w przegłosowanej dziś przez Sejm Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej przekształca społeczeństwo w „obóz” - zauważył łomżyński biskup - senior Stanisław Stefanek.

Zdaniem długoletniego przewodniczącego Rady ds. Rodziny przy KEP w tym dokumencie akcent położony jest na działanie struktur prawno-kontrolnych, co upodobni społeczeństwo do dobrze pilnowanej społeczności obozowej.

W tej Konwencji rodzina została pokazana jako miejsce patologii i przemocy. I wskazuje się też, że zabezpieczenie człowieka przed przemocą ma zależeć nie od serc konkretnych ludzi, które są wrażliwe i które, począwszy od matki, troszczą się o człowieka, więc trzeba je kształtować i wychowywać.

- Nasz parlament zachowuje się jak firma, pracująca na akord, która ma do wykonania na czas zamówione dzieło. Gdyby w takim tempie budowano autostrady... - skomentował bp. Stefanek pośpiech, z jakim procedowano dokument w Sejmie. - Nie było żadnej narady, nie było żadnej szerokiej debaty, została zignorowana krytyczna opinia bardzo licznych środowisk. Nie było dyskusji, za to jest wykonanie „planu” - dodał, podkreślając, iż Parlament nie jest już miejscem debaty, narady, refleksji.

Zdaniem ks. biskupa jest jeszcze drugi, groźniejszy aspekt przyjęcia konwencji. Otóż został wysłany marny sygnał, który może skutkować dłużej niż kadencja parlamentu i mieć wpływ także na życie posłów, wykonujących polecenia. To jest sygnał z zakresu pedagogiki społecznej - w tej Konwencji rodzina została pokazana jako miejsce patologii i przemocy. I wskazuje się też, że zabezpieczenie człowieka przed przemocą ma zależeć nie od serc konkretnych ludzi, które są wrażliwe i które, począwszy od matki, troszczą się o człowieka, więc trzeba je kształtować i wychowywać.

Zgodnie z filozofią Konwencji bezpieczeństwo ma zależeć od struktur prawno-ścigających, od odpowiednich ustaw i gremiów nadzoru, od decyzji instytucji nadzoru i przymusu. Ale społeczeństwo pilnowane od zewnątrz to społeczność mieszkańców obozów. Taką wizję przyszłości zakłada ta Konwencja zabezpieczając nas, jak się wydaje, przed nieubłaganą falą przemocy w rodzinie.

- To przekłamanie - tłumaczył biskup - potwierdził urzędowo najwyższy autorytet, jakim jest parlament, wydelegowany przez naród, najwyższego suwerena, co jest naprawdę groźne i woła nie tylko o sprzeciw, ale głęboką analizę skąd się to bierze i o serię wystąpień przeciwników tej wizji społeczeństwa - katechez, pouczeń, wykładów.

- Trzeba niezwykle krytycznie podejść do produkcji parlamentu nie stosując żadnych uników, choćby ryzykując swoją pozycją - skonstatował.

Anatomia bezprawia

Konwencji od samego początku jej powstania towarzyszy kłamstwo, a w zasadzie stanowi trzon jej zawartości. Emanacją jego były słowa Wandy Nowickiej, wygłoszone na forum sejmowym aż kilkukrotnie, aby stały się kalką, wchodzącą głęboko w świadomość zdezorientowanego społeczeństwa. - Kto dzisiaj jest przeciw konwencji, w rzeczywistości opowiada się po stronie sprawców przemocy - oświadczyła przed głosowaniem pewna zwycięstwa Wanda Nowicka, twierdząc przy tym, że dla polskich kobiet dzień przyjęcia przez Sejm tego skandalicznego dokumentu "jest historyczny i wyjątkowy". Ów dzień był rzeczywiście historycznym, jednakże z zupełnie innych względów.

Nigdy bowiem dotychczas nie zdarzyło się, żeby parlament przyjmował dokument, który został na tyle źle przetłumaczony, że nie nadaje się nawet do publikacji w Dzienniku Ustaw. W tym miejscu rodzi się wątpliwość, czy było to działanie powodowane pośpiechem, jak suponują niektórzy, czy celowe działanie mające uśpić czujność opinii publicznej? Sprawa jest o tyle bulwersująca, że po pierwsze po podpisaniu konwencji przez prezydenta w obecnym kształcie będzie nas obowiązywała i tak jej zawartość wyrażona w dwóch urzędowych językach Unii Europejskiej: angielskim i francuskim, czyli dokładnie cała patologia przypudrowana w dokonanej na zlecenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych translacji.

Po drugie, jeżeli nawet treść konwencji przyjęta ustawą zostanie poprawiona i będzie wiernym tłumaczeniem oryginału jeszcze przed podpisaniem jej przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, to będzie to równoznaczne z przedstawieniem głowie państwa do akceptacji dokumentu innego niż ten przegłosowany przez parlamentarzystów, jako że nieścisłości w tłumaczeniu są zasadnicze i dotyczące kluczowych z punktu widzenia prawa pojęć, jak chociażby gender.

W tym kontekście apel wiceministra spraw zagranicznych Artura Nowaka-Fara, wyrażony podczas posiedzenia połączonych Komisji Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Sprawiedliwości i Praw Człowieka, o przyjęcie konwencji przez Sejm, a dopiero potem wprowadzanie poprawek jest co najmniej kuriozalna i skandaliczna w swojej arogancji.

Nota bene apel ów został wygłoszony po tym, jak posłowie Prawa i Sprawiedliwości przedstawili na forum komisji ekspertyzę autorstwa prof. Cezarego Mika, w której ten nie pozostawił na dokumencie przysłowiowej suchej nitki i wykazał, iż jest on sprzeczny z zapisami Konstytucji.

- Kwestie techniczne nie mogą przesądzić o finalnym rozumieniu tekstu przez wysoką izbę a także przez Sejm - stwierdził Artut Nowak-Far. Podkreślał przy tym, że jeśli chodzi o tłumaczenie słowa "gender" to jest on przekonany, "że autor ekspertyzy [prof. dr hab. Cezary Mik - przyp. red.] naprawdę nie ma racji". - Takie bardzo formalistyczne traktowanie tej sprawy doprowadziłoby do takich kwiatków, że na przykład określając skład tego ciała, które nadzoruje wykonanie konwencji, musielibyśmy zapewnić zgodnie z tym proponowanym tłumaczeniu równą liczbę przedstawicieli płci społeczno-kulturowej, a tak w zasadzie proszę państwa to tak nie może być - oświadczył, jakby nie docierało do niego, że właśnie to usiłuje wprowadzić wspomniana konwencja. To nie był jednak szczyt jego niekompetencji. Ten ostatni nastąpił chwilę potem.

- Co więcej, my w MSZ przejrzeliśmy tłumaczenia o tym samym statusie, co tłumaczenie polskie, ale w innych państwach i dokładnie w tekście niemieckim mamy tego samego rodzaju niekonsekwencję, co w tekście polskim - stwierdził, poprzedzając te słowa chaotycznym słowotokiem na temat tłumaczeń literackich i prawniczych, z którego nie wynikało absolutnie nic oprócz dodatkowego bałaganu. Żeby tego było mało, okazało się, iż zdaniem wiceministra w resorcie spraw zagranicznych, nota bene prawnika z wykształcenia, wspomniana niekonsekwencja "jest w pełni uzasadniona próbą oddania treści konwencji".

Warto w tym momencie zauważyć, iż przystępując do tłumaczenia tekstu aktu prawnego, w którym zawarte są pojęcia obce prawodawstwu danego kraju, w tym przypadku Polski, należy je precyzyjnie zdefiniować w precyzyjnie przetłumaczonej całości, nie zaś "próbować oddać treść konwencji". Tłumaczenie dokumentów to nie tłumaczenie literackie i wie o tym każdy student pierwszego roku prawa bądź studiów lingwistycznych. Są zatem dwie możliwości: albo minister celowo usiłował wprowadzić w błąd parlamentarzystów i opinię publiczną, albo powinien wrócić na studia.

- Mnie nie interesuje niemiecka wersja konwencji. Jesteśmy w polskim parlamencie i mamy głosować nad polskim tekstem - zauważyła poseł Małgorzata Sadurska, po raz kolejny bezskutecznie wzywając posłów koalicji, aby zechcieli przynajmniej zezwolić na ekspertyzę lingwistyczną.

Uwagi warte jest również dokonane podczas posiedzenia połączonych komisji wielokrotne łamanie regulaminu Sejmu przez ich przewodniczącego Roberta Tyszkiewicza (PO). Spośród najpoważniejszych zarzutów wymienić można: niedopuszczanie do głosu przeciwników konwencji, powoływanie się na nieistniejące dokumenty (na regulamin komisji, którego nie ma i nigdy nie było), agresja słowna, głosowanie poprawek bez informacji, nad czym przebiega nota bene wymuszone siłą na posłach głosowanie, nie zezwolenie posłowi wnoszącemu poprawkę na jej uzasadnienie.

Zapędy przewodniczącego pohamowała dopiero groźba, jaka padła z sali, że sprawa nadużyć podczas obrad komisji znajdzie swój finał w prokuraturze. Dla ostudzenia poselskich emocji wezwano Straż Marszałkowską - w dużej liczbie.

Takiego scenariusza nie wymyśliłby nawet sam Orwell.

Skutkiem tej przemocy będzie kolejna przemoc

Jak pokazały doświadczenia krajów, które implementowały Konwencję o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, wprowadzenie jej zapisów spowodowało zwiększenie liczby przypadków agresji i to nie tylko wobec kobiet. Nic w tym zresztą dziwnego, jako że, jak zauważyła poseł Małgorzata Sadurska (PiS) "konwencja nakazuje ślepe zakazanie tradycji, religii i kultury, gdyż to zadaniem twórców konwencji determinuje przemoc". Tymczasem to właśnie one chronią ludzi przed przemocą, ograniczając ją na różnych płaszczyznach.

- Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób PO będzie "wyzwalać" polskie kobiety od tradycji, zwyczajów i religii, które chronią je przed przemocą? - pytała poseł Marzena Wróbel, zwracając się z sejmowej mównicy do przedstawicieli rządzącej koalicji. Odpowiedzi jednak nie otrzymała.

Ze strony rządzącej koalicji padło za to mnóstwo szokujących i kłamliwych stwierdzeń, obrażających w swym prymitywizmie każdego rozumnego człowieka. Apogeum absurdu nastąpiło jednak wraz z wystąpieniem wiceministra spraw zagranicznych Artura Nowaka-Fara, wsławionego już podczas poprzedzającego trzecie czytanie posiedzenia połączonych Komisji Spraw Zagranicznych i Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Otóż stanął on na stanowisku, że seksualizacja dzieci, wychowywanie ich do patologicznych zachowań w postaci różnego rodzaju dewiacji seksualnych i afirmacja tych ostatnich, co bezpośrednio wprowadza rzeczona konwencja, stanowi trzon polskiej wiary, tradycji i kultury.

- Odnosząc się do argumentu, że konwencja jest wymaga jakichś działań przeciwnych wobec tradycji, kultury, czy przekonań religijnych chcę podkreślić, że konwencja nie dotyczy działań negatywnych, konwencja dotyczy promowania pozytywnych postaw, które są trzonem polskiej tradycji, kultury i religii - oświadczył, wzbudzając zdziwienie, niedowierzanie i reakcje emocjonalne posłów opozycji.

* * *

Trafnie całość obrad i głosowania nad konwencją ujął poseł Zbigniew Girzyński (PiS). Stwierdził on: "Talleyrand powiedział, że ważną sztuką polityków jest wymyślanie nowych nazw dla instytucji, które stały się dla społeczeństwa odrażające i tak jest w tym przypadku" i nie sposób się z tą konstatacją nie zgodzić, jako że najobrzydliwsze i najbardziej destrukcyjne zachowania konwencja kwalifikuje jako walkę z przemocą domową, co nie tylko że jest szczytem fałszu i obłudy, ale zwykłym tchórzostwem. Tylko tchórz bowiem nie nazywa rzeczy po imieniu, a - cytując klasyka - "szambo nazywa perfumerią".

To szambo właśnie wylało się na polskie rodziny, które - jest to tylko kwestia czasu - zaczną się w nim topić, a specjalnie powołana piętnastoosobowa grupa GREVIO będzie pilnowała, aby przypadkiem nikomu z tego szamba nie udało się wydostać.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię - po implementacji zapisów konwencji do polskiego prawa, w szkole, w której dzieci w sposób nieobowiązkowy uczą się religii, a co za tym idzie wychowania do czystości przedmałżeńskiej, będą prowadzone obowiązkowe zajęcia seksualizacyjne, promujące rozwiązłość, wyuzdanie, zboczenia i inne patologie, z których wykonywania dzieci będą oceniane. Aż strach pomyśleć jak za dwadzieścia lat będzie wyglądało polskie społeczeństwo.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama