Wskazani na rodziców

Adopcja ze wskazaniem?

Wskazani na rodziców

Różne są opinie na temat adopcji ze wskazaniem: dla jednych to handel dziećmi, według innych jedyna dobra forma adopcji. Foto: Romek Koszowski

Brak dziecka najpierw pobolewa. Gdy mijają samotne miesiące, lata — boli coraz bardziej. Lekiem dla wielu jest adopcja ze wskazaniem. Lek to skuteczny, choć... ma skutki uboczne.

Tradycyjna adopcja w skrócie wygląda tak: małżeństwo zgłasza się do ośrodka adopcyjnego. Przechodzi przez szereg rozmów: z psychologiem, pedagogiem. Potem wizyta pań z ośrodka i spotkania warsztatowe: około ośmiu, co dwa tygodnie. Po tych przygotowaniach, jeśli „weryfikacja” przyszłych rodziców przebiegła pomyślnie, zakwalifikowana rodzina czeka na dziecko. W praktyce czasami dzieje się tak, że zza biurka „pomaga” niesympatyczna pani, warsztaty dla przyszłych rodziców są niemerytoryczne, a „niedyskretne” pytania o zarobki, wiek albo o pożycie małżeńskie wyprowadzają z równowagi. Na forach internetowych można też przeczytać o przypadkach korupcji w ośrodkach („kto umebluje gabinet pani dyrektor, automatycznie dostaje dziecko szybciej”), złośliwościach i biurowej znieczulicy, w miejsce empatii i zaangażowania. Do adopcyjnych, niechlubnych legend przeszła już opieszałość ośrodków. A najbardziej chyba odstrasza czas oczekiwania na dziecko: w obiegowej opinii nawet do pięciu lat.

Jeśli nawet powyższe opinie są przejaskrawione, trudno się dziwić, że przyszli adopcyjni rodzice coraz częściej wybierają „alternatywę”, czyli tzw. adopcję ze wskazaniem. Według jednych, „drogę na skróty”, która w skrajnych przypadkach może przybrać formę handlu dziećmi, według drugich — jedyną dobrą dla rodziców i dziecka formę adopcji.

Plusy dość dodatnie

Przy adopcji ze wskazaniem rodzice na własną rękę szukają mamy biologicznej. Pomagają zaprzyjaźnione położne, panie z pomocy społecznej, ludzie dobrej woli, co nie chcą patrzeć, jak kolejny maluch trafia do domu dziecka. Jednak głównym „informatorem” i pierwszym „pośrednikiem” w ado- pcji ze wskazaniem jest obecnie Internet. Fora internetowe pełne są ogłoszeń typu: „Bardzo chcemy z mężem adoptować dzieciaczka i nieważne, chłopczyk czy dziewczynka. Może mieć do trzech lat. Będziemy go bardzo, ale to bardzo kochać, bo już bardzo długo na niego czekamy. Nasz e-mail...”.

Ilość ogłoszeń typu „przyjmę” jest kilkakrotnie wyższa od anonsów typu „oddam”. Na ogłoszenie młodej ciężarnej dziewczyny, która „nie może wychować, a zrobić aborcji nie pozwala jej sumienie”, na otwartym forum odpowiada natychmiast kilka par. — Naszego synka szukaliśmy w sieci pół roku. Musieliśmy być pewni, że dziewczyna, która nam urodzi dziecko, naprawdę chce je oddać — opowiadają Agnieszka i Rafał, rodzice rocznego Dominika.

Agnieszka sama „odbierała” syna: była przy porodzie. Pielęgniarki myślały, że pomaga „przyjaciółce”. Gdy „przyjaciółka” urodziła, dziwiły się, że małego na ręce wzięła tylko „ciocia”. I że tylko ona przewijała i karmiła butlą. Po wypisie Agnieszka zabrała małego do siebie. I „ciocia” zmieniła się w mamę. Nielegalne? Otóż nie.

Matka Dominika spisała oświadczenie, że powierza syna małżeństwu X. Sąd rodzinny je uznał. Po sześciu tygodniach nowi rodzice złożyli wniosek o przysposobienie dziecka, a matka — o zrzeczenie się praw na ich korzyść. Jedna (!) rozprawa: oni zapewniali, że kochają i mają warunki, matka biologiczna — że nie chce i nie może wychować. Miła sędzia „nie sprawiała problemów”. I Dominik jest już na zawsze ich synem. Nowa metryka urodzenia, nowe nazwisko, nowe życie. Pełno miłości, ciepła i pięknych ubranek. Sytuacja prawie idylliczna. Ale jest i inna, ciemniejsza strona adopcji ze wskazaniem.

Minusy raczej ujemne

Przeciwnicy tego typu adopcji nie szczędzą „wskazanym” rodzicom gorzkich słów. Magdalena, matka trójki adoptowanych dzieci: — Wielokrotnie zwracały się do mnie takie pary. Byli to zwykle ludzie po czterdziestce, którzy koniecznie „chcą noworodka”, pary, które nie przeszły kwalifikacji w ośrodkach, oraz współcześni 30-latkowie: bogaci, ustawieni, dla których dziecko jest kolejnym „projektem do realizacji”. Miałam wrażenie, że dobro dziecka jest dla nich sprawą drugorzędną.

Według Magdaleny, do tak trudnego rodzicielstwa potrzeba wielkiej dojrzałości. Przeogromna tęsknota za dzieckiem, którą doskonale zna, musi ustąpić racjonalnemu myśleniu. — Pytałam ich, co będzie w przyszłości? — „Będzie dobrze” — odpowiadali.

Tymczasem przyszłość może okazać się wręcz dramatyczna. Jak u Ali i Romka. Matka biologiczna ich Jaśka miała 17 lat i plany, w których nie było miejsca na dziecko. Gdy Jasiek miał 4 miesiące i proces adopcyjny był w toku, a Ala i Romek pokochali małego całym sercem, matka biologiczna stanęła pod ich domem. Stała jeden dzień, drugi. Trzeciego nie wytrzymali. Płakali i żegnali małego.

— Nie wyobrażam sobie, żeby rodzice moich dzieci mnie znali — mówi Magdalena. — Miałabym ciągły lęk o nie, o rodzinę. Anonimowość, tak krytykowana przez przeciwników adopcji z ośrodka, ma wielki plus: mam pewność, że do mojego 12-letniego syna nie przyjedzie jutro biologiczna matka.

— A mnie anonimowa adopcja po prostu przeraża. To nieludzkie — mówi „wskazana” matka dziś już 10-letniej dziewczynki. — Ludzie nie wiedzą, czy ich dziecko jest potencjalnie obciążone, czy będzie zdrowe. Wiedziałam, że matka mojego dziecka paliła i czasem piła w ciąży. Więc dokonałam świadomego wyboru. Ośrodki adopcyjne często zatajają przykre fakty.

Ripostuje dyrektorka ośrodka adopcyjnego w północnej Polsce: — Zawsze informujemy adopcyjnych rodziców o ewentualnych obciążeniach genetycznych i środowiskowych. Znamy matki biologiczne, rozwój ich starszych dzieci, a wszelkie informacje rzetelnie przekazujemy rodzicom. Przy adopcji ze wskazaniem rodzice wiedzą tylko to, co matka biologiczna chce, żeby o niej wiedzieli.

Zwolennicy adopcji ze wskazaniem zwracają też uwagę, że dziecko adoptowane w ten sposób ani przez chwilę nie przebywa w ośrodkach preadopcyjnych, czy domach małego dziecka.

— Jednak mogą pojawić się inne problemy — tłumaczy dyrektor ośrodka adopcyjnego we Wrocławiu, Barbara Kruk- -Ołpińska. — Gdy zostawione przez biologiczną matkę dziecko trafia do ośrodka preadopcyjnego, jest od razu fachowo diagnozowane, obserwowane. Robi mu się szereg badań. To musi trochę potrwać. Jeśli dziecko nie rozwija się prawidłowo (a tak się dość często dzieje), można działać od razu. Przyszli rodzice adopcyjni są o każdej dysfunkcji informowani. Gdyby przyjęli noworodka, mieliby mniejszą wiedzę na jego temat.

Totalne minusy

Skrajni przeciwnicy adopcji ze wskazaniem mówią: „to handel dziećmi”. Przypadków, gdy matka biologiczna otrzymywała pieniądze od konkretnej rodziny, jest podobno sporo.

— Co w tym złego, że matce naszej córki zapłaciliśmy za leki i witaminy, zapewniliśmy też utrzymanie dwa miesiące przed i po porodzie? — pyta jedna z adopcyjnych mam. — Trzeba odróżnić pomoc od „kupna” dziecka.

Jednak fora internetowe huczą o grupie, która znajduje dzieci, żeby je potem „oddać” z dużym zyskiem. O prawnikach, którzy pośredniczą w adopcjach ze wskazaniem, zarabiając ogromne pieniądze. O kobiecie, która sama oddała ze wskazaniem, a teraz „pomaga” bogatym bezdzietnym małżonkom odnaleźć „ich dziecko”.

— Niechcianych noworodków coraz mniej, a chętnych rodziców coraz więcej. Kto złoży najlepszą „ofertę”, otrzyma „delikatesowy towar!” — zaperza się przyszły ojciec, który czeka na adopcję z ośrodka.

Maria Bienkiewicz z fundacji Nazaret, która pomaga kobietom w trudnej sytuacji i ratuje dzieci zagrożone aborcją, kilkakrotnie kontaktowała biologiczne matki z rodzicami adopcyjnymi. — Robiłam to z uwagi na dobro konkretnego dziecka, bo to ono zawsze powinno być najważniejsze! Byłam też pewna, że matka naprawdę nie może wychować dziecka, że nie jest zmuszana do oddania dziecka. Branie za „pośrednictwo” pieniędzy, „finansowanie” matki jest niedopuszczalne — mówi. Zaczęli się do niej zwracać adwokaci z propozycjami „nie do odrzucenia”. — Miałam „informować” o „biednych dziewczynach, którym trzeba pomóc”. Bardzo się dziwili, że nie zamierzam „współpracować”, bo przecież „muszę z czegoś żyć”.

Julia Sadowska interesuje się sprawą adopcji w Polsce od kilku lat. Obecnie mieszka za granicą, ale kiedy wróci do Polski, chce adoptować dwoje dzieci. — Szukając w Internecie informacji o adopcjach, trafiłam na grupę osób, które zaproponowały mi „łatwą” adopcję zagraniczną. Nie zamierzam korzystać z tego „fortelu”, ale ile osób skorzysta? — mówi.

Według Julii, wystarczy wjechać do Polski „w ciąży” — z „lewym” papierkiem świadczącym o odmiennym stanie. W Polsce czeka już ciężarna matka biologiczna. Rodzi się dziecko i dochodzi do adopcji ze wskazaniem. Dziecko adoptowane otrzymuje nową metrykę urodzenia i nową tożsamość. I razem z nowymi rodzicami wyjeżdża z kraju. Bo przecież podczas pobytu w Polsce akurat nadszedł termin „rozwiązania”.

— Jeśli istniałaby pewność, że za każdym takim przypadkiem stoi odpowiedzialne, dojrzałe, stęsknione dziecka małżeństwo, sam fakt wywożenia za granicę nie przerażałby mnie — mówi Julia. — Ale nie ma takiej gwarancji. Nie wiemy też, czy dziecko nie będzie „podane dalej” — ludziom nienadającym się na rodziców. W ekstremalnych przypadkach może być przeznaczone na organy czy zamieszkać wśród osób o skłonnościach pedofilskich.

W mediach pojawiło się w ostatnim czasie kilka reportaży o negatywnej stronie adopcji ze wskazaniem. Rodzice „wskazani” komentują krótko: „to nagonka”. W efekcie „nagonki” prokuratorzy będą jednak, w sposób szczególny, przyglądać się takim sprawom: mogą m.in. powoływać świadków, prowadzić wśród rodziny wywiad środowiskowy. Mają sprawdzać, czy ludzie podający się za kochanych rodziców, nie „przekażą” potem dziecka np. parze homoseksualnej. — Jeśli będą sprawnie działać, może jest to krok do „cywilizowanej” ado- pcji ze wskazaniem? — zastanawia się Julia. I dodaje: — Ja jednak adoptuję tradycyjnie. Nie ja wybiorę dziecko, tylko dla konkretnego dziecka i jego potrzeb ośrodek wybierze mnie. To dobra kolejność.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama