Nieudana zabawa w Pana Boga

Zapłodnienie in vitro - czy rzeczywiście właściwy sposób na posiadanie potomstwa?

„Nie możecie mieć dziecka” — taką diagnozę słyszy niejedno małżeństwo. I wtedy rodzi się pytanie: Jeśli nie w sposób naturalny, to jak? Czy wybrać in vitro, czy adopcję? Trzy pary opowiedziały nam o swojej niełatwej walce o dziecko.

Agnieszka i Michał Pietrusińscy niedługo po ślubie odkryli, że nie mogą mieć potomstwa. Chcieli podjąć leczenie niepłodności. „Gdy lekarz obejrzał wyniki badań, stwierdził, że nigdy nie będziemy mieć dzieci!” — mówi Agnieszka. Jako jedyne wyjście lekarz zalecił zastosowanie zapłodnienia in vitro. Dla nich był to szok. Nie zamierzali korzystać z zalecenia, bo zgodnie ze swoim sumieniem nie uważali in vitro za metodę

Ludzie gorszej kategorii?

„Wiedzieliśmy o schorzeniu, które miało jedno z nas — opowiadają Agnieszka i Michał. — Prosiliśmy lekarza o pomoc. Tymczasem on przekonywał, że żadne interwencje lekarskie nie pomogą. Nie zajął się problemem, tylko próbował go ominąć. Nie zrobił nawet dobrego wywiadu medycznego, zalecając in vitro”.

Gdy w Internecie natrafili na pracę doktorską pewnego lekarza na temat schorzenia, które mogło obniżać ich płodność, zgłosili się do niego. Po kilku miesiącach odbył się zabieg. Wszystko przebiegło pomyślnie. Ale efektów nie było.

Kolejnego lekarza polecili im znajomi. Po badaniach też zaproponował in vitro, a oni znów musieli tłumaczyć, że nie chcą i że pewnie zdecydują się na adopcję. To akurat lekarz odradzał, bo adoptowane dzieci „to ludzie gorszej kategorii”, natomiast według niego in vitro nie powinno mieć żadnych skutków ubocznych.

Ale oni już sporo na ten temat wiedzieli. Czytali o małej skuteczności metody, o małżeństwach, które zanim doczekały się dziecka z in vitro, już się rozwiodły (bo tak wyczerpujące są procedury), o możliwości przestymulowania jajników, o skutkach ubocznych leków, które podaje się w celu wywołania wielokrotnej owulacji, czym można doprowadzić nawet do śmierci.

Byli załamani. Minęły jednak dwa tygodnie, pani Agnieszka zrobiła test ciążowy i... dostała, jak mówi, po raz kolejny dowód na obecność Pana Boga w jej życiu! Dziś ich córka ma cztery lata, a oni prowadzą spotkania w poradni rodzinnej, przygotowując pary narzeczonych do ślubu. I zdecydowanie zniechęcają do in vitro.

Dziesięć prób

Piotr i Marzena (imiona zmienione) długo dochodzili do decyzji o zastosowaniu sztucznego zapłodnienia. I sporo czasu minęło, zanim im się udało. „To ruletka — mówią małżonkowie. — Podobnie jak przy naturalnym zajściu w ciążę, ale okupiona znacznie większym stresem. Tu przecież działają prawa natury. Nigdy nie wiadomo, co się stanie”.

Najgorzej jest wtedy, gdy długo albo wcale się nie udaje. Kolejne próby to silny stres. Pół biedy, gdy się jest w dobrym ośrodku, bo wiele zależy od pomocy psychologa. Gorzej, gdy pomocy psychologicznej nie ma, a tak też się zdarza.

Córeczka Piotra i Marzeny urodziła się po dziesięciu próbach. „Tyle prób to koszmarnie dużo. Każdej przecież towarzyszy olbrzymie napięcie — podkreślają rodzice. — Po ostatniej z takich prób wyjechaliśmy na wakacje i powiedzieliśmy sobie, że już nigdy więcej na coś takiego się nie odważymy. Zaczęliśmy myśleć o adopcji. Wtedy okazało się, że wreszcie się udało”.

Chcą mieć jeszcze dzieci, ale na in vitro już się nie zdecydują. Twierdzą, że to za duże obciążenie psychiczne. A poza tym spore wydatki, co dla wielu małżeństw stanowi barierę trudną do pokonania. „To metoda dla zamożnych — mówią. — Każda próba kosztuje kilka tysięcy złotych. Przy wielu próbach powstają naprawdę astronomicznie sumy”.

Piotr i Marzena znają ludzi, którzy brali kredyty, nie mając żadnej pewności, czy się uda. Często jest to akt desperacji. Jak się nie uda, nie ma wyjścia, znów trzeba się zapożyczyć. Oni też w końcu nie mieliby już pieniędzy na kolejne próby.

Po przyjściu na świat ich córeczki zdecydowali się na adopcję drugiego dziecka. „Adopcja — twierdzą dziś Piotr i Marzena — to dobra, a kto wie, czy nie najlepsza droga dla tych par, które nie mogą mieć dzieci. W porównaniu z in vitro, które jest ruletką, adopcja jest przewidywalna. Choć, oczywiście, nie wiadomo do końca, jakie to będzie dziecko”.

Naprawdę mieli szczęście. Gdy adoptowali chłopca, blondynka z niebieskimi oczami, podobnego do ich córeczki, miał dopiero 6 tygodni. Dokonało się to trzy dni po zrzeczeniu się praw do niego przez jego biologiczną matkę. Adopcja tak małego dziecka to podobna sytuacja do tej, gdy ma się własne. Trudniej jest, gdy adoptuje się dziecko kilkuletnie. Dziś ich córeczka ma 4,5 roku, a adoptowany synek — 1,5 roku.

Jedyny ratunek

Trzydziestokilkuletnia Renata z Wrocławia stara się o dziecko od wielu lat. „Robiliśmy z mężem standardowe badania, żadne nie wykryło przyczyny problemów” — mówi. Gdy w ciążę zaszła jej siostra, Renata cieszyła się, ale myślała o sobie. Że czas mija i nic się nie dzieje. W końcu razem z mężem podjęli decyzję o zapłodnieniu in vitro.

Nie widziała w tym nic złego. Była wierzącą, choć rzadko praktykującą katoliczką. Pocieszała się, że nie wyrzuci zarodków. Czytała i dyskutowała o in vitro w Internecie. Myślała, że to jedyny ratunek dla niepłodnych par. Nie rozumiała ludzi rezygnujących z tej metody i adoptujących dzieci.

„Poznałam dziewczyny, którym się udało. To mnie utwierdzało w tym, że dobrze robię” — mówi. Owszem, miała wątpliwości, także moralne, ale przede wszystkim bała się o swój organizm. „Dawki hormonów, które przyjmowałam, bo tego wymaga metoda, przerażały mnie. Ale mogło się przecież udać, a to było najważniejsze”.

Na przeprowadzenie zabiegu wybrali z mężem odległy ośrodek. Czynności poprzedzające zapłodnienie tą metodą były mało sympatyczne. „Wieczorem robiłam sobie zastrzyki w brzuch. Na pęknięcie pęcherzyków. Zastrzyk domięśniowy wykonał mąż” — opowiada Renata. Gdy pojechali na tzw. transfer zarodków, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. „Moje komórki zostały zapłodnione. To nas uspokoiło, ale przedwcześnie. Miałam trzy transfery i wszystkie nieudane”.

Miała też coraz więcej wątpliwości. „Zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zniosę stymulację? Czy moje komórki jajowe będą dobrej jakości i czy zapłodnią się w laboratorium? Czy zarodki nie będą miały wad? Czy, jeśli w ogóle dojdzie do ciąży, nie stracę jej? Czy dziecko urodzi się zdrowe i co zrobię z pozostałymi zarodkami?”.

Zdała też sobie sprawę, że weszła w coś, w co nie powinna wchodzić. „Ta sztuczna ingerencja w moje ciało i psychikę stała się nie do zniesienia. Czułam, że nieudolnie bawię się w Pana Boga” — mówi. Tym mocniej przeżyła niepowodzenie. Nie potrafiła się pogodzić, że nie może być mamą, ale równocześnie wiedziała, że już nie podejdzie do tej, jak mówi, „koszmarnej procedury”.

Choć inni nie dają szans

Kiedy w połowie ubiegłego roku Agnieszka i Michał Pietrusińscy poszli do ośrodka adopcyjnego, wrócili rozczarowani. „Pani psycholog stwierdziła, że nie jesteśmy jeszcze gotowi do adopcji” — opowiada Agnieszka.

Jednak gdy wkrótce potem otrzymała tekst do tłumaczenia z języka angielskiego, okazało się, że dotyczy on nowego podejścia do leczenia niepłodności — tzw. naprotechnologii (technologii naturalnej prokreacji), opracowanego w USA. Wkrótce zdobyła też książkę ze świadectwami kobiet, którym pomogło leczenie tą metodą. „Doszłam do wniosku, że lekarze źle zdiagnozowali moje kłopoty z płodnością”.

Gdy jesienią ubiegłego roku przyjechał do Polski amerykański naprotechnolog, doktor Phil Boyl, przedstawiła mu wyniki badań. „Przyjrzał się im, zaproponował leczenie i powiedział, że daje nam 75 procent szans na poczęcie dziecka, choć inni nie dawali nam żadnych szans, pomimo urodzenia już jednego dziecka!” — mówi Agnieszka.

Pietrusińscy to jedno z pierwszych polskich małżeństw, które się poddało naprotechnologii. Nie poprzestali jednak na tym. Postanowili się też przyczynić do upowszechnienia tej metody w Polsce. „Zrobiłam kurs instruktora obserwacji cyklu w Nowym Jorku i prowadzę teraz w Polsce pary małżonków z problemami z płodnością” — mówi Agnieszka.

Piotr i Marzena myślą o trzecim dziecku — możliwe, że też je adoptują. Zwrócą wtedy uwagę na ośrodek adopcyjny. „Byliśmy w katolickim ośrodku w Warszawie — twierdzi Piotr. — Najpierw odbyliśmy tam kurs, który był naprawdę świetny. Nie wyobrażam sobie adopcji bez takiego przygotowania”. Ale i oni spróbują naprotechnologii, bo jedno drugiego nie wyklucza. Nie poddadzą się natomiast in vitro.

Podobnie jak Renata i jej mąż. Od ich nieudanej próby minęły już dwa lata. Czas podleczył rany. „Wiara dała mi siłę — stwierdza Renata. — Jestem teraz praktykującą katoliczką, wzięliśmy z mężem ślub kościelny”. Także nie wyklucza adopcji i również zainteresowała się naprotechnologią. W odróżnieniu od in vitro, te metody nie sprawiają problemów moralnych. I nie powodują wyrzutów sumienia.

 

CO TO JEST In vitro?

In vitro to grupa technik, w których do zapłodnienia dochodzi poza ustrojem matki. Możemy je podzielić w zależności od tego, w jakim stadium przenoszona jest nowa istota ludzka do macicy lub jakim sposobem się tego dokonuje. Klasyczne zapłodnienie in vitro to FIVET, czyli połączenie gamet męskich i żeńskich w probówce, a następnie przeniesienie embrionów do macicy.

Oprócz technik in vitro istnieją także inne zabiegi medyczne, które pomagają zajść w ciążę. Najczęściej wykorzystywane są techniki inseminacji (sztucznego wprowadzania nasienia do ustroju kobiety). Oprócz tego można wyróżnić przenoszenie gamet (przy użyciu laparoskopii lub przez pochwę). W obu tych grupach do zapłodnienia (poczęcia) dochodzi wewnątrz ustroju matki.

Pragnienie posiadania dziecka należy do istoty życia. Gdy nie ma na to nadziei, medycyna potrafi ingerować w naturę. Wyboru metody dokonują jednak rodzice — nie tylko na podstawie lekarskiej diagnozy, ale także zgodnie ze swoim sumieniem.

Alternatywa dla in vitro

O naprotechnologii (od słów natural procreative technology) mówi się coraz częściej jako o nowej metodzie, alternatywnej do zapłodnienia in vitro. Została ona opracowana na początku lat 80. XX wieku w Stanach Zjednoczonych przez profesora Thomasa W. Hilgersa.

Metoda ta polega na bardzo dokładnej diagnostyce niepłodności, m.in. poprzez drobiazgową analizę fizjologicznych i biochemicznych cyklów w okresie całego cyklu miesiączkowego oraz leczeniu zaburzeń endokrynologicznych (czyli związanych z działaniem gruczołów wydzielania wewnętrznego, np. jajników) i zmian anatomicznych w układzie rozrodczym. Obejmuje niektóre techniki wspomaganego rozrodu. Stosując tę metodę, na polu walki z niepłodnością osiągnięto już wiele sukcesów. Nie zapewnia ona jednak zdiagnozowania i wyleczenia wszystkich przypadków niepłodności

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama