Wybrać rodzinę. Droga życia

Jakże często mówimy tylko o tym, co złe, a przecież wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec też wiele dobra. Mnóstwo ludzi wciąż żyje miłością, pielęgnuje ją i pozwala się jej rozwinąć w małżeństwie i w rodzinie

Wybrać rodzinę. Droga życia

Jean Laffitte, Pierre Sanchez, Véronique Sanchez

Wybrać rodzinę

ISBN 9788364647017
rok wydania 2014
stron 221
okładka miękka,
cena 27,90 zł

Papież razem z milionami wiernych świeckich na całym świecie zgodnie wskazują, że rodzina i małżeństwo są jednymi z najważniejszych wyzwań duszpasterskich współczesnego Kościoła.


I
DROGA ŻYCIA

Syn Boży, Chrystus Jezus, Ten, którego głosiłem wam [...], nie był „tak” i „nie”, lecz dokonało się w Nim „tak”. Albowiem ile tylko obietnic Bożych, wszystkie są „tak” w Nim. Dlatego też przez Niego wypowiada się nasze „Amen” Bogu na chwałę. (2 Kor 1, 18–20)

Pierre i Véronique Sanchezowie: O pomoc przy napisaniu tej książki zwróciliśmy się do księdza biskupa nieprzypadkowo. Podczas wcześniejszego spotkania zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z kimś, kto nie jest zwykłym urzędnikiem Kościoła, gdy chodzi o wykształcenie, wykonywaną pracę czy przeżywanie wiary. Zanim zaczniemy rozmawiać o małżeństwie i rodzinie, chcielibyśmy, żeby ksiądz biskup powiedział nam kilka słów o sobie, o swoich doświadczeniach i umiejętnościach. Jak każdy z nas przyszedł ksiądz biskup na świat w rodzinie. W przypadku księdza biskupa była to rodzina wielodzietna.

Jean Laffitte: Tak, należę do rodziny wielodzietnej. Ojciec był chirurgiem. Rodzice, oboje już nieżyjący, wpoili nam umiłowanie życia i wartości rodzinnych. Mogę tak powiedzieć, bo po prostu wiem, że zdecydowali się przyjąć każde dziecko, które Bóg zechciał im powierzyć. Urodziło im się ich dwanaścioro, a dwunastym jestem ja! Było nas sześciu braci i sześć sióstr. Rodzina wielodzietna ma swoje przyzwyczajenia i tradycje, zmaga się z kłopotami, przechodzi chwile prób. To ona była fundamentem, miejscem bardzo konkretnego, podstawowego doświadczenia, na które złożyła się miłość rodziców i bogactwo relacji z rodzeństwem.

Dziś mam całe mnóstwo bratanków i bratanic, siostrzeńców i siostrzenic, jestem też wujecznym dziadkiem sporej gromady wnucząt moich sióstr i braci. Dość powiedzieć, że nasi rodzice mają już setkę potomków. Pomimo tego, że każdy ma wiele zajęć, wciąż jeszcze mamy zwyczaj spotykać się w licznym gronie podczas rodzinnych uroczystości.

Mieszkaliśmy w Pirenejach, w miasteczku Oloron-Sainte-Marie. Dziadkowie od strony ojca pochodzili z Sallespisse, małej wioski w Pirenejach Atlantyckich, w historycznej prowincji Béarn. Ich przodkowie od wielu pokoleń posiadali tam ziemię. Ojciec był znakomitym studentem, zawsze dużo pracował. Na staż w szpitalu w Bordeaux dostał się z pierwszą lokatą, jeszcze przed wojną. Przez lata budował swój naukowy autorytet. Stał się lekarzem znanym w całej południowo-zachodniej Francji. Był też przewodniczącym Związku Studentów Francuskich. Przodkowie matki natomiast pochodzili z Périgord i z Charentes, a jej babcia od strony matki – z Lotaryngii.

Praca zajmowała mojemu ojcu mnóstwo czasu, bo był zatrudniony w dwóch klinikach – w Oloron w Béarn i w oddalonym o trzydzieści dwa kilometry Mauléon w Kraju Basków. Nasza rodzina ma bogatą tradycję lekarską. Dziadek od strony matki też był chirurgiem, a wujowie lekarzami różnych specjalności. Z perspektywy czasu łatwo jest na nowo odczytać przeszłość, dostrzegając w niej logikę. Ważne jest to, w jakich okolicznościach kiełkowało moje przywiązanie do wartości rodzinnych. Kiedy byłem młody, przyjmowałem je jako coś oczywistego. Dopiero gdy poważnie zaangażowałem się w pracy na rzecz Kościoła, zrozumiałem, że rodzina stanowi centrum życia społecznego i chrześcijańskiego. Gdy byliśmy dziećmi, rodzice codziennie dawali nam przykład wielkiego umiłowania życia. Im zawdzięczamy prawdziwe zrozumienie wartości rodzinnych i zainteresowanie wszystkim, co dotyczy ludzkiego życia oraz coś najcenniejszego – chrześcijańskie wychowanie. Oboje byli praktykującymi katolikami. Chodzili na Mszę Świętą nie tylko w niedziele, ale też w tygodniu. Trudno w to uwierzyć, kiedy pomyśli się, jak dużo pracował ojciec i ile wysiłku wymagało od matki prowadzenie domu dla tak licznej rodziny. A jednak – wstawali wcześnie, żeby o siódmej rano być na Mszy Świętej w wielkiej katedrze w Oloron. Często wymagało to od nich prawdziwie heroicznego wysiłku, zwłaszcza po zarwanych nocach z powodu nagłych wypadków czy chorób dzieci. Nad czymś takim młody człowiek się nie zastanawia. Traktuje to jako coś codziennego, oczywistego. Ale gdy sam dorośnie, zaczyna rozumieć, że miał przed oczami przykład niezwykłej wierności.

Chrześcijańskie wychowanie, które otrzymałem, opierało się przede wszystkim na przykładzie życia rodziców. Uczyli nas tego, czym sami żyli. Byli ludźmi prawymi. Nigdy nie widzieliśmy, żeby matka i ojciec przedłożyli własną wygodę czy zysk ponad miłość do Chrystusa i Kościoła. Wzrastaliśmy w klimacie chrześcijańskiej wrażliwości, od najmłodszych lat uczestniczyliśmy w życiu Kościoła. Wydarzenia religijne w życiu rodziny, takie jak chrzty, pierwsze komunie święte i śluby, obchodziliśmy bardzo uroczyście. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tradycyjne wychowanie religijne uczyło przede wszystkim poważnego podejścia do spraw wiary, a w południowo-zachodniej części Francji odznaczało się dodatkowo pewnym pesymizmem. Tymczasem moi rodzice byli wielkimi optymistami. Ufali Bożej opatrzności. Starali się jak najlepiej przekazać nam wartości, w które wierzyli, wpisując je w kulturowy kontekst tamtych lat.

Jakie spośród cech, które zawdzięcza ksiądz biskup wychowaniu w takiej rodzinie, okazują się najbardziej przydatne w pracy i posłudze?

W domu nauczyłem się szacunku i troski w podejściu do ludzi prostych. Nigdy nie widziałem u rodziców pychy czy wyniosłości, nie uważali się za lepszych niż inni, nikogo nie traktowali lekceważąco. Mieszkańcy naszego rodzinnego miasta w ogromnej większości pochodzili ze wsi. Ojciec leczył przede wszystkim rolników, a także robotników, bo w tym czasie w Oloron działało kilka fabryk i zakładów przemysłowych. Do wszystkich tych ludzi moi rodzice odnosili się z wielkim szacunkiem, nie wykorzystując w żaden sposób swojej pozycji – choć przecież w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w społeczności małego miasteczka na francuskiej prowincji rodzina lekarza, w dodatku chirurga, należała do elity. U nas jednak nie przekładało się to na wystawny tryb życia; rodzice nie mieli potrzeby podkreślania swojej pozycji.

W domu nauczyłem się też poważnego podejścia do spraw dotyczących Boga. Każdy może przeżywać kryzysy wiary i mieć trudności z praktykami religijnymi, nie wszystko w życiu układa się gładko. Jednak nawet w chwilach trudnych należało traktować religię poważnie; o lekceważącym podejściu czy też o sprowadzaniu życia religijnego do zachowywania powierzchownych form nie było mowy.

Ojciec i matka swoim życiem dali nam przykład wielkiej uczciwości. Gdybym miał jednym słowem określić, jaka ich cecha najsilniej mnie naznaczyła, powiedziałbym, że była to prawość. Zawsze w sposób bezkompromisowy zwracali się ku życiu. Jak wszyscy mieli swoje wady, zdarzały się niezręczności, ale w ich postawie nie było cienia hipokryzji czy oszustwa.

Jak rodzice dzielili się obowiązkami wychowawczymi? Czy mógłby ksiądz biskup podać jakiś konkretny przykład?

Model rodziny był prosty: z jednej strony wyrazista, silna osobowość ojca, z drugiej – opiekuńcza, czujna obecność matki. Rodzice znakomicie się uzupełniali i żyli w wielkiej jedności. Nigdy nie widziałem, żeby jedno z nich podważyło decyzję drugiego. To, co nam przekazywali, zawsze było spójne. Nie chcę przez to powiedzieć, że nasze życie było sielanką. W tamtych czasach posłuszeństwo nie było pustym słowem, rodzice cieszyli się autorytetem, z którym się nie dyskutowało. Trzeba podkreślić, że kontekst kulturowy różnił się od dzisiejszego. Najważniejsze jednak jest doświadczenie spójności, jakie zawdzięczamy temu, że autorytet rodziców był niepodzielny, choć ojciec i matka wyrażali go w różny sposób.

Jakie cechy matki miały na księdza biskupa największy wpływ?

Wszystkie matki, a szczególnie te wychowujące gromadkę dzieci, spędzają całe dnie – od wczesnego ranka do późnego wieczora – na nieustannej krzątaninie. Proszę sobie wyobrazić dom rodzinny, gdzie przyszło na świat, jedno po drugim, dwanaścioro dzieci. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie było jeszcze wszystkich udogodnień, którymi dysponują panie domu w dzisiejszych czasach. Matka całkowicie poświęciła się służbie rodzinie, każdy z nas czuł się przez nią kochany i ceniony. Była osobą wielkiej dobroci. Objawiało się to we wszystkim, co robiła. Szanowała każdego z nas, respektowała naszą odrębność i przyznawała prawo do prywatności. Powiedziałbym, że traktowała każde ze swoich dzieci tak, jakby było jej jedynakiem. Matka była wyjątkowym człowiekiem, miała głęboką wiarę i promieniowała czułością.

Jak wówczas wyglądały relacje księdza biskupa z rodzeństwem?

Różnice wieku między nami nie były duże, więc tworzyliśmy bardzo zgraną gromadkę. Bycie najmłodszym spośród dwanaściorga rodzeństwa ma swoje dobre strony – korzysta się z doświadczenia starszych braci i sióstr, chodzi przetartymi przez nich szlakami. Dla takiego malucha starsze dzieci w rodzinie stanowią niedościgły wzór do naśladowania w różnych dziedzinach. Od rodzeństwa nie oddzielała mnie duża różnica wieku; z każdym i każdą z nich mogłem nawiązać bliską, osobistą relację. Chciałbym dodać, że ogromnie się cieszę, kiedy mogę spotkać się z kimś z jedenastki mojego rodzeństwa, a widujemy się całkiem często. To są wspaniałe spotkania, tym bardziej że rodzina znacznie się powiększyła – dołączyli szwagrowie, bratowe, ich krewni, nowe pokolenia. Nasza bliskość jest darem od Boga. Podczas spotkań ładujemy akumulatory, aby ruszyć dalej z nową energią. To skarb, za który Boga błogosławię.

Czy pamięta ksiądz biskup jakieś szczególnie trudne przeżycie z czasów dzieciństwa albo młodości? Jakieś cierpienie, które ukształtowało charakter młodego Jeana Laffitte’a? Co pomogło księdzu biskupowi w ciężkich chwilach? A może droga życia zawsze była prosta, bez wybojów, bez niebezpiecznych zakrętów?

W latach sześćdziesiątych Kościół przechodził kryzys. Byłem wtedy bardzo młody, ale ucierpiałem z tego powodu w tym sensie, że pewne rzeczy nie zdążyły się we mnie wykształcić. Doświadczenie religijne mojego dzieciństwa było piękne i mocne. Przez wiele lat, jeszcze przed Soborem Watykańskim II, służyłem do Mszy jako ministrant. Ale kiedy dorastałem, zacząłem niepostrzeżenie oddalać się od życia religijnego, zarzucać regularne praktyki. Później musiałem na nowo odkrywać wiarę, w której mnie wychowano. Patrząc na ten okres w moim życiu z perspektywy lat, widzę wyraźnie, że kiedy nie ma stałego kontaktu z Bogiem w sakramentach i codziennej modlitwie, przychodzi niepokój, lęk, a nawet cierpienie. Jeśli młody człowiek, dopiero wchodzący w dorosłość, odsuwa wiarę na dalszy plan, w jego życiu osobistym pojawia się wielka niepewność. To stan, który czasami bywa naprawdę bolesny.

Czy mimo to droga życia księdza biskupa była spójna, podporządkowana jednej i tej samej logice?

Z perspektywy czasu mogę tak powiedzieć, ale wtedy zupełnie nie miałem wrażenia ciągłości. Zdawało mi się raczej, że moje życie to seria linii przerywanych.

Jakie spotkanie albo doświadczenie przeżyte w dzieciństwie lub we wczesnej młodości w sposób szczególny wpłynęło na wybór drogi życiowej księdza biskupa?

Bardzo ważne było wszystko, co otrzymałem w dzieciństwie. Później poznałem kilku księży, miałem też głęboko wierzących przyjaciół, którzy odegrali istotną rolę w moim życiu. Kształtowanie się mojej duchowości związane jest może najsilniej z określonymi miejscami, przede wszystkim z san­ktuarium maryjnym Notre-Dame de Bétharram, położonym niedaleko Lourdes, gdzie uczyłem się w szkole z internatem. Szczególnie bliska mi jest postać i duchowość Świętego Michała Garicoïts. Było też, rzecz jasna, Lourdes i jeszcze jedno sanktuarium maryjne, do którego wciąż jestem bardzo przywiązany – Notre-Dame de Sarrance, położone w pirenejskiej dolinie Vallée d’Aspe.

W dorosłym życiu dwa wydarzenia miały dla mnie decydujące znaczenie. Spotkałem Jana Pawła II, który stał się dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji, i wstąpiłem do Wspólnoty Emmanuel. Należę do niej od blisko trzydziestu lat.

To były najważniejsze doświadczenia, ale chyba powinienem wspomnieć też o tym, że niemalże od urodzenia byłem związany z człowiekiem Kościoła – moim chrzestnym był biskup Aire i Dax, Clément Matthieu. Przed wojną studiował w Louvain pod kierunkiem kardynała Merciera. Potem został wybitnym profesorem dogmatyki. Wywarł on duży wpływ na diecezję, która została mu powierzona. Zmarł w 1963 roku. Pamiętam z dzieciństwa kilka spotkań z tą ważną osobistością, którą jako mały chłopiec byłem bardzo onieśmielony. Być może łączy mnie z biskupem duchowe pokrewieństwo. Matthieu przyjaźnił się z moimi rodzicami; to on błogosławił ich związek małżeński. Pewnego razu powiedział im: „Będę trzymał do chrztu wasze dwunaste dziecko”. Kiedy więc przyszedłem na świat, rodzice dali znać biskupowi, że czas dotrzymać słowa!

Jak w tym rodzinnym kontekście narodziło się powołanie kapłańskie księdza biskupa? Jak zareagowali na tę decyzję rodzice i rodzeństwo? Czy rodzina pomogła stawiać pierwsze kroki na nowej drodze życia?

Łaskę powołania otrzymałem jako człowiek dorosły. Jak już mówiłem, byłem wtedy wierzący, ale niepraktykujący. Dlatego dziś jestem szczególnie wyczulony na sytuację osób, które wierzą w Boga, ale ich postawie brakuje spójności, więc nie potrafią uszanować swojej wiary przez dbałość o regularną praktykę religijną. Bracia przeżywający trudności, jakich sam doświadczyłem, są mi bardzo bliscy. W posłudze kapłańskiej i biskupiej skupiam się w dużej mierze na ich potrzebach, do nich adresuję moje nauczanie.

Miałem trzydzieści dwa lata, kiedy przeżyłem gwałtowne nawrócenie. Spędzałem Wielki Tydzień w Rzymie, brałem udział w liturgii Wigilii Paschalnej koncelebrowanej pod przewodnictwem papieża Jana Pawła ii. Tego wieczora spotkałem Chrystusa i moja wiara, która przez długie lata pozostawała w uśpieniu, przebudziła się. Zacząłem nowe życie. Pracowałem wtedy jako bankowiec we Frankfurcie. Szybko jednak zrozumiałem, że powinienem zostać księdzem. Biskup Autun posłał mnie do francuskiego seminarium w Rzymie. Jaka była reakcja mojej rodziny na wiadomość o moim powołaniu kapłańskim? Wspaniała! I nieoceniona – nie wiem, gdzie byłbym dzisiaj na drodze życia, gdyby nie ich modlitwa i wsparcie. Mama była bardzo szczęśliwa, kiedy powiedziałem jej, że wstępuję do seminarium. Ojciec już wtedy nie żył.

Proszę powiedzieć coś więcej o latach, które poprzedziły tę wielką przemianę?

Studiowałem w Tuluzie kierunek jak najbardziej świecki – nauki polityczne. Potem wyjechałem na dwa lata do Kamerunu, gdzie uczyłem francuskiego, historii i geografii. To był ważny czas, mój pierwszy zagraniczny wyjazd, doświadczenie, dzięki któremu zrozumiałem, że w rzeczywistości świat jest znacznie większy i nieskończenie bardziej różnorodny, niż mógł to sobie wyobrazić student francuskiego uniwersytetu. Po powrocie skoncentrowałem się na nauce języków obcych. Przez cztery kolejne lata przebywałem w Niemczech, we Włoszech, w Szkocji i wreszcie w Hiszpanii. To była długa podróż. Byłem przekonany, że inwestuję w karierę zawodową, bo znajomość języków była wielkim atutem na rynku pracy. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo ta decyzja okaże się opatrznościowa w przyszłości. Moja obecna posługa wymaga używania na co dzień tych właśnie języków, których się wtedy nauczyłem.

Czy było to powołanie kapłańskie, czy do życia zakonnego?

Otrzymałem prawdziwe powołanie do kapłaństwa. Chciałem nie tylko świadczyć o Bogu i przekazywać Jego Słowo, lecz też odprawiać Mszę Świętą, udzielać Chrystusowego przebaczenia w sakramencie pojednania. We Wspólnocie Emmanuel odkryłem Ducha Świętego, Jego moc zdolną przemienić nasze życie, a także siłę świadectwa płynącego z braterskiej miłości. Pojechałem do Paray-le-Monial, poznałem orędzie Świętej Małgorzaty Marii Alacoque dotyczące Serca Pana Jezusa. Kiedy rozpoczął się kolejny rok akademicki, wstąpiłem do seminarium. Studiowałem filozofię i teologię, najpierw na Uniwersytecie Gregoriańskim, potem w Papieskim Instytucie Jana Pawła II. Obroniłem dyplom i uzyskałem doktorat z teologii moralnej.

Należał ksiądz biskup do pierwszego pokolenia, które kształciło się w Papieskim Instytucie Jana Pawła II.

Tak, byłem jednym z pierwszych studentów, przynajmniej jeśli weźmie się pod uwagę studentów z Francji. Miałem okazję uczęszczać na wspaniałe, niezapomniane wykłady profesorów Carla Caffarry i Angela Scoli, dwóch pierwszych rektorów Instytutu, którzy nadali mu taki kształt, jaki ma do dziś. Moim promotorem był Stanisław Grygiel, przyjaciel i uczeń Karola Wojtyły. On też wspierał mnie w badaniach naukowych nad antropologią teologiczną przebaczenia*.

Potem został ksiądz biskup wykładowcą w Papieskim Instytucie Jana Pawła II.

Gdy mowa o wykładowcach, chciałbym jeszcze wrócić do czasów, kiedy studiowałem w Instytucie. Miałem wybitnych nauczycieli – biblistę Ignace’a de la Potterie, profesora patrologii Henriego Crouzela, teologów Inosa Biffiego i Ramóna Garcíę de Haro, filozofa Josefa Seiferta i wielu innych. Nie sposób wymienić tu ich wszystkich. Kiedy zostałem wykładowcą, miałem przyjemność poznać kolejne pokolenie nauczycieli: Livia Melinę (dyrektora), Marca Ouelleta, Maria Binascę, Sergia Belardinelliego, Claudia Giuliodoriego, Gilfreda Marengę, Giovanniego Realego, Brunona Ognibeniego, Giovanniego Salmeriego, Joségo Noriegę, Jarosława Mereckiego, Joségo Granadosa i innych. Z wieloma kolegami blisko się zaprzyjaźniłem. Myślę też o Carlu Andersonie i Davidzie Schindlerze z Waszyngtonu, o Anthonym Fisherze i Tracey Rowland z Melbourne, o Joao Carlosie Petrinim z Salvador de Bahia, Juanie Josém Perezie z Madrytu i Juanie Antoniu Reig Plaa z Walencji. Dzisiaj mamy już kilka pokoleń wykładowców. Wielu z nich to absolwenci Instytutu, podobnie wielu jest ich wśród osób, którym powierzono odpowiedzialne stanowiska w Kościele.

Lata nauki w Instytucie były nie tylko szansą kontaktu z wybitnymi, charyzmatycznymi wykładowcami, którzy mieli wpływ na kształtowanie się naszych osobowości. Dla wszystkich, którzy tworzyli i nadal tworzą Instytut – tak studentów, jak i wykładowców – jest to miejsce wyjątkowego doświadczenia intelektualnego i międzyludzkiego. Zawdzięczamy to z pewnością jego założycielowi Janowi Pawłowi II, którego możemy dziś czcić jako błogosławionego **. Jego postać i myśl są przebogatym źródłem inspiracji. Instytut to miejsce dzielenia się wiedzą z różnych dziedzin, takich jak teologia moralna, antropologia teologiczna i filozoficzna, sakramentologia i nauki humanistyczne. Wciąż należę do grona wykładowców Instytutu. Prowadzę zajęcia na temat duchowości małżeństwa. Papieski Instytut Jana Pawła II niedawno obchodził swoje trzydziestolecie.

Jakie posługi pełnił ksiądz biskup, zanim został wykładowcą?

Święcenia kapłańskie otrzymałem w 1989 roku w Autun. Rok później biskup Autun, Jego Ekscelencja Raymond Séguy, mianował mnie przełożonym kapelanów w Paray-le-Monial i powierzył mi dwie wiejskie parafie w gminie Charolles. ­Polecił mi też, żebym zaczął pisać doktorat. Jako młody ksiądz miałem więc pełne ręce roboty. Zwłaszcza opieka duszpasterska nad pielgrzymami w Paray-le-Monial była wymagającym zadaniem. Po obronie doktoratu zacząłem pracować jako asystent profesora Caffarry, a rok później – profesora Scoli. W 2003 roku zostałem mianowany przez Jana Pawła II konsultantem Kongregacji Nauki Wiary, a dwa lata później – podsekretarzem Papieskiej Rady do spraw Rodziny. Na polecenie Benedykta XVI dołączyłem do Papieskiej Akademii „Pro Vita”, gdzie współpracowałem z Jego Eminencją Eliem Sgreccią, wybitnym katolickim specjalistą w dziedzinie bioetyki. Papieska Akademia „Pro Vita”, założona przez Jana Pawła ii, gromadzi naukowców, filozofów i teologów, którzy skupiają się na zagadnieniach dotyczących etyki życia ludzkiego.

22 października 2009 roku został ksiądz biskup mianowany przez papieża Benedykta XVI sekretarzem Papieskiej Rady do spraw Rodziny. Zaraz potem, 12 grudnia, w bazylice Świętego Piotra w Rzymie przyjął ksiądz biskup sakrę biskupią z rąk kardynała Tarcisia Bertonego, obecnego sekretarza stanu.

Tak.

Jak święcenia biskupie wpłynęły na wykonywaną posługę? Mają one na pewno związek z mianowaniem księdza biskupa na wysokie stanowisko w hierarchii Kościoła. Czy trzeba być biskupem, żeby sprawować tę funkcję?

To, co mnie osobiście wydaje się najważniejsze w byciu biskupem, to fakt, że mam bezpośredni udział w dziedzic­twie apostołów, przyjąłem to dziedzictwo i mam przekazać je dalej. Apostołowie zostali powołani przez Chrystusa jako grupa, tworzyli Kolegium Apostolskie. Kto przyjął sakrę biskupią, rozumie, że został jednym z tych, którzy zapewniają ciągłość Kolegium Apostolskiego. Dzisiaj nazywa się to Kolegium Biskupów. I nie chodzi o symbol czy teorię, ale o coś rzeczywistego i namacalnego. Biskupów ze wszystkich stron świata łączy szczególna braterska więź. Gdy nowy biskup dołącza do kolegium, od razu rozumie, że stał się częścią grupy, która wpisuje się w zupełnie wyjątkową sukcesję. O tym, co było przed nami, i o tym, co nadejdzie po nas, zaczynamy myśleć w całkiem nowy sposób.

Czy nie wynika to po prostu z faktu przynależności do pewnego ciała w sensie instytucjonalnym?

Owszem, należy się do pewnego ciała, ale nie w sensie instytucjonalnym, tylko organicznym, bo to żywe ciało. Inni biskupi to nie są koledzy po fachu, ale bracia. Nasze spojrzenie na Kościół siłą rzeczy się zmienia, więcej w nim miejsca na miłość i na szacunek dla wszelkich powołań i zadań. W Kościele jest ogromne bogactwo powołań, które rodzą się w bardzo różnorodnych diecezjach, w różnych krajach, we wspólnotach wiernych zakorzenionych w rozmaitych kulturach i dzięki którym Kościół na wiele sposobów może służyć ludziom.

Jakie znaczenie przypisuje ksiądz biskup temu, że jego misja związana jest z pobytem w Rzymie?

Myślę, że wymiar, jaki nadała mojemu życiu sakra biskupia, stał się dzięki temu jeszcze pełniejszy. Tutaj, w Rzymie, na co dzień jestem blisko następcy Świętego Piotra, pierwszego spośród apostołów. Z papieżem dzielę godność biskupią, która jest podstawą braterskiej więzi między nami, a mój szacunek dla niego i posłuszeństwo, jakie jestem mu winien, jeszcze bardziej tę więź wzmacniają.

Czy można powiedzieć, że ta niezwykle istotna więź z apostołem Piotrem i jego następcą jest bardziej odczuwalna właśnie tu, w Rzymie?

Nie zostałem mianowany biskupem diecezjalnym. Zadanie, które mi powierzono, polega na służbie całemu Kościołowi – w sensie jak najbardziej geograficznym. W tych okolicznościach na pewno jest mi łatwiej skoncentrować się na tym aspekcie godności biskupiej. Staram się dostrzec i wykorzystać wszystkie możliwości duszpasterskie, jakie wiążą się z moją rolą. Dużo podróżuję, odwiedzam liczne diecezje, jako biskup biorę udział w uroczystych Mszach Świętych, spotykam się z klerykami, zakonnikami, przedstawicielami stowarzyszeń i wspólnot katolickich zrzeszających małżeństwa i rodziny. Jednak u podstaw całej mojej działalności leży doświadczenie przynależności do Kolegium Episkopatu. Jest to autentyczna, braterska rzeczywistość, którą żyję.

Na czym dokładnie polega posługa, jaką ksiądz biskup sprawuje dzisiaj?

Papieska Rada do spraw Rodziny, podobnie jak inne dykasterie Kurii Rzymskiej, działa według sprawdzonych, tradycyjnych zasad. Przyjmujemy około sześciuset biskupów rocznie w ramach wizyt zwanych ad limina, podczas których przedstawiają oni informacje dotyczące ich diecezji i dzielą się duszpasterskimi troskami. Przeprowadzamy wiele ważnych rozmów, które są okazją do wzmacniania więzi z duszpasterzami ze wszystkich krajów świata. Przyjmujemy też stowarzyszenia małżeństw i rodzin. Jesteśmy w kontakcie z około czterystoma takimi ugrupowaniami. Na co dzień spotykamy się więc z osobami świeckimi – bo z nich przede wszystkim składają się rodziny! Odwiedzają nas też klerycy, nauczyciele akademiccy, osoby zaangażowane w duszpasterstwo rodzin, pielgrzymi, którzy towarzyszą swojemu biskupowi w podróży do Rzymu, politycy. Rada organizuje konferencje i kongresy, stara się koordynować współpracę różnych grup zaangażowanych w pracę duszpasterską na rzecz rodziny i życia. Wydajemy także książki, jak na przykład Lexicon. Termini ambigui e discussi su famiglia, vita e questioni etiche, przetłumaczony na jedenaście języków, czy Enchiridion della famiglia. Mamy własne czasopismo „Famiglia e Vita”. Za pośrednictwem nuncjatur pomagamy konferencjom episkopatu w kwestiach prawnych dotyczących organizacji międzynarodowych, a czasem też w kwestiach związanych z przepisami prawnymi obowiązującymi w danym kraju. W tej chwili pracujemy nad Podręcznikiem przygotowania do małżeństwa. Vademecum. Co trzy lata organizujemy Światowe Spotkania Rodzin i w ramach prac nad tą imprezą spotykamy się regularnie z biskupami diecezji, które mają być jej gospodarzem. W ostatnich trzech kongresach – w Walencji, Meksyku i Mediolanie – wzięło udział ponad milion uczestników.

Czy we wszystkich kwestiach Rada zabiera głos ad intra i ad extra?

Owszem, z tym że ad extra możemy zwracać się wyłącznie do osób, które mają ochotę nas słuchać. To bardzo istotna część naszej pracy – kontaktujemy się z politykami, organizacjami międzynarodowymi i pozarządowymi. W 2010 roku w Brukseli miałem okazję spotkać się z deputowanymi do Parlamentu Europejskiego. Odwiedzamy też uniwersytety i jesteśmy regularnie zapraszani na konferencje organizowane nie tylko przez środowiska chrześcijańskie. Bierzemy udział w kongresach naukowych w dziedzinie bioetyki, seksualności, rodziny, obrony życia i promocji jego wartości.

Ad intra robimy właściwie to samo, ale zwracamy się do różnych grup wewnątrz Kościoła, współpracujemy z wydziałami filozofii, teologii i nauk humanistycznych na uniwersytetach chrześcijańskich. Spotykamy się z grupami biskupów. Bywa, że biorę udział w przeznaczonych dla nich sesjach formacyjnych. Niedawno Papieska Rada do spraw Rodziny zorganizowała w Bogocie w Kolumbii we współpracy z ­celam (Conférence des évêques d’Amérique Latine) *** tydzień prac nad zagadnieniami dotyczącymi małżeństwa i rodziny. Wzięli w nim udział wszyscy odpowiedzialni za duszpasterstwo rodzin w krajach Ameryki Środkowej i Południowej. Działaniami Papieskiej Rady do spraw Rodziny kieruje jej przewodniczący, którym obecnie jest kardynał Ennio Antonelli.

W 2007 roku przed wyborami prezydenckimi we Francji zabrał ksiądz biskup głos ad extra w związku z klauzulą sumienia i jej rozszerzeniem obejmującym lekarzy, pielęgniarki, a nawet farmaceutów, gdy chodzi o sprzedaż środków poronnych.

Tak, moja wypowiedź miała pewne echa. Było to podczas kongresu otwartego dla wszystkich, a zorganizowanego przez Papieską Akademię „Pro Vita”. Ostatnio zwróciła się do mnie redakcja czasopisma „Politique Internationale” z propozycją napisania artykułu na temat dawstwa organów. W laickim piśmie postanowiono udzielić głosu przedstawicielowi Kościoła. W tym samym numerze opublikowano też wypowiedzi znanych osobistości pełniących ważne międzynarodowe funkcje – sekretarza generalnego onz, jednego z dyrektorów who i wielu innych. Jesteśmy zatem wzywani do podejmowania bardzo różnych działań, czasami z zaskoczenia. Można powiedzieć, że nasza praca wymaga bycia w ciągłym ruchu.

Posługa księdza biskupa wymaga więc wielkiego zaangażowania. Benedykt xvi ujął to w następujących słowach: „Myślę, że odwaga jest podstawową cechą, którą musi posiadać biskup i ten, kto kieruje kurią. Nie należy poddawać się wpływom różnych poglądów, trzeba działać zgodnie z własnym wewnętrznym rozeznaniem, także wtedy, gdy prowokuje to gniew otoczenia. Muszą to być naturalnie osoby, które posiadają pozytywne cechy zarówno jako ludzie, jak i profesjonaliści, tak że potrafią prowadzić innych i zapraszać ich do ­rodzinnej wspólnoty” ****. Jak radzi sobie ksiądz biskup z trudnościami w prowadzeniu dialogu ze współczesnym społeczeństwem, zwłaszcza na temat rodziny?

Oczywiście, istnieją trudności, z którymi musimy się zmagać, podobnie jak wszyscy ludzie. Żaden człowiek dobrej woli nie może pozostawać obojętny, gdy podaje się w wątpliwość wartości tak podstawowe jak małżeństwo i rodzina. Na fundamencie rodziny od wieków budowano strukturę społeczną, nie tylko na Zachodzie, ale w większości kultur na całym świecie – a dzisiaj kwestionuje się jej wartość, pomniejsza się ją poprzez rozmaite inicjatywy ustawodawcze. Rodzina jest też niszczona w sposób znacznie bardziej bezpośredni: za każdym razem, kiedy konkretna osoba świadomie nie uwzględnia w życiowych planach założenia rodziny. Takich osób jest coraz więcej.

Nie powinniśmy jednak ograniczać się do wytykania błędów dzisiejszego świata. Jakże często mówimy tylko o tym, co złe, a przecież wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec też wiele dobra. Mnóstwo ludzi wciąż żyje miłością, pielęgnuje ją i pozwala się jej rozwinąć w małżeństwie i w rodzinie. W naturę kobiety i mężczyzny wpisane są pragnienia, które Jan Paweł II nazwał doświadczeniami podstawowymi, elementarnymi albo fundamentalnymi. Pierwsze z nich to pragnienie kochania i bycia kochanym. Kiedy pozwalamy, żeby to pragnienie nami kierowało, zwłaszcza we wczesnej młodości, nie mieści nam się w głowie, że miłość, której tak bardzo pragniemy i może nawet zaczynamy doświadczać jej dzięki komuś, kogo poznaliśmy, mogłaby przeminąć. Jak zauważył Angelo Scola, żaden nastolatek nie mógłby jednocześnie powiedzieć: „kocham ją” albo „kocham go” oraz: „przyjmuję do wiadomości, że za jakiś czas, może za kilka miesięcy albo za kilka lat, przestanę kochać tę osobę”. Jeżeli jest w stanie przeprowadzić takie rozumowanie, to znaczy, że tak naprawdę nie kocha. Nie doświadczył miłości. Może oczywiście przeżywać coś bardzo ekscytującego na poziomie emocjonalnym czy fizjologicznym, ale ta miłość jest jeszcze niedojrzała; nosi w sobie zalążki wszystkich cierpień, rozczarowań i trudności, wszelkich przeszkód, jakie szykuje przyszłość. Koniecznie trzeba zachęcać młodych, żeby próbowali odpowiedzieć sobie na pytanie, jak głęboko są gotowi spojrzeć we własne serce, jak daleko pójść za głosem pragnienia miłości, które jest fundamentalnym doświadczeniem. Kiedy mówimy komuś: „kocham cię”, chcemy, żeby to było już na zawsze. Jedno z drugim nierozerwalnie się łączy. Powiedzieć: „kocham cię” to tak, jakby powiedzieć: „nie wyobrażam sobie życia bez ciebie”.

A więc żniwo jest wielkie?

I to jak! Zadaniem wychowawców i rodziców, a także wszystkich chrześcijan jest uświadamianie młodym ludziom, jakim bogactwem jest to pragnienie wpisane w głębię ludzkiego serca. Dopiero gdy się je zrozumie, można zacząć dostrzegać, jak bardzo instytucja rodziny i postawa otwartości na życie odpowiadają naturze tego pragnienia.

Wracając do pytania, praca, która polega na służbie rodzinie, zobowiązuje do czujności. Mamy za zadanie uważnie przyglądać się wszystkiemu, co dzieje się w społeczeństwie, brać pod uwagę wspólne dobro, systemy prawne, politykę poszczególnych państw i działalność organizacji międzynarodowych. Czasami trzeba powiedzieć jasno i zdecydowanie: niedopuszczalne jest deprecjonowanie rodziny, lekceważenie jej wartości poprzez stawianie jej na równi z każdą inną formą relacji między dwojgiem ludzi. Nie można odbierać dziecku możliwości przyjścia na świat i rozwoju w stabilnym, harmonijnym otoczeniu, jakie potrafi stworzyć tylko pełna miłości obecność matki i ojca. To jest moralny obowiązek, który został na nas nałożony, gdy podjęliśmy się odpowiedzialności, jaką powierzył nam Ojciec Święty. Mamy pomagać ludziom w odnalezieniu drogi do szczęścia, służyć prawdzie, a także opowiadać się po stronie praw Bożych, o których często się zapomina, choć powinny mieć one pierwszeństwo przed prawami ludzkimi. Innymi słowy, mamy dbać o to, żeby szanowane były prawa Stwórcy. Na tym, między innymi, polega zadanie duszpasterza. Trzeba podejmować je ze spokojem i pogodą ducha, bo każdy dzień przynosi nie tylko trudności i próby, ale też owoce. I nową nadzieję.


* Zob. Jean Laffitte, Le Pardon transfiguré, Paris 1995.

** Tekst wywiadu w języku oryginału opublikowano w 2011 roku. Jan Paweł II został kanonizowany 27 kwietnia 2014 roku [przyp. red.].

*** celam – Rada Biskupów Ameryki Łacińskiej [przyp. tłum.].

**** Benedykt XVI, Światłość świata. Papież, Kościół i znaki czasu, tłum. Piotr Napiwodzki, Kraków 2011, s. 97.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama