Adopcja. Temat bez tajemnic (Krąg 3)

Fragmenty książki "Adopcja. Temat bez tajemnic" - Wydawnictwo Księży Marianów 2004

Wydawnictwo Księży Marianów 2004
ISBN: 83-7119-466-8



KRĄG TRZECI

Rodzice

 

Mamo, Tato, tu jestem!

Urodziłam się — czekałam — przyjdźcie do mnie, pokochajcie i przyjmijcie do rodziny. Pragnę bardzo być razem z Wami — tulić się, całować Was i bardzo pokochać.

Jest mi bez Was smutno i codziennie oczekuję Waszego przyjścia.

Postaram się być jak najlepsza, chociaż nie mogę obiecać na pewno, że będę najpiękniejsza, najzdrowsza i najzdolniejsza.

Pokochajcie mnie taką, jaka jestem.

Czekam na Ciebie, Mamusiu, i na Ciebie, Tatusiu.

Ania

 

ROZWÓJ UCZUĆ

Rodzice adopcyjni mówią, że wystarczy kochać dziecko, żeby wszystko było dobrze. Czy łatwo jest pokochać obce dziecko?

RODZICE EWUNI:

Nasza Ewunia urodziła się z piątej ciąży. Czworo pierwszych dzieci było całkowicie zdrowych — ona urodziła się poważnie chora. Już przy samym „przywitaniu” ze światem otrzymała „wyrok” — najwyżej 3 miesiące życia. Ale Ewa chciała żyć, bardzo chciała żyć, na przekór wszystkim diagnozom przeżywała wszystkie prognozowane „limity” życia — 3 miesiące, rok, 2 lata, 5 lat.

Poznaliśmy ją, gdy miała 4 latka, a za sobą długą tułaczkę po szpitalach, pobycie w Domu Małego Dziecka, wreszcie w Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci (DPS). Choroba w jej małym organizmie czyniła ogromne spustoszenie. W końcu też zaczęto dopatrywać się oznak upośledzenia umysłowego. Nikt wcześniej nie zadbał o chrzest dziecka, gdy przybyła więc do naszego zakładu, dyrektorka postanowiła ją ochrzcić. Szukała dla niej wśród pracowników rodziców chrzestnych i wybór padł na mnie i mojego męża. Byliśmy nieco zaskoczeni, ale zgodziliśmy się uszczęśliwieni, myśląc, że skoro nie mamy własnych dzieci, będziemy mieć choć chrześnicę.

Gdy zobaczyłam Ewunię po raz pierwszy, czułam ogromny lęk. Ta czteroletnia dziewczynka mierzyła zaledwie 80 cm, nie umiała chodzić, prawie nie mówiła, nie potrafiła korzystać z nocniczka, była przerażona nowym otoczeniem, a kiedy zostawała sama, kiwała się rytmicznie albo uderzała główką pokrytą pięknymi loczkami w poduszkę, w za dużym jak na nią metalowym, białym, zimnym szpitalnym łóżku. Któraś z pielęgniarek powiedziała wtedy do Ewuni: „Zobacz, twoja mama przyszła”. Ja poczułam się niezręcznie, a dziecko zdziwione popatrzyło na mnie swoimi ślicznymi, mimo że zażółconymi przez chorobę, oczkami. Kiedy niedługo potem Ewa leżała w Centrum Zdrowia Dziecka w związku z kolejnymi badaniami, razem z mężem zaczęliśmy regularnie ją odwiedzać. Nasze wizyty stawały się coraz dłuższe. Było w Ewie coś, co nas „magnetyzowało” i nie pozwalało odejść. Po dwóch tygodniach dziecko zaczęło samo nazywać nas „mamą” i ”tatą”.

Gdy wróciła ze szpitala, postanowiliśmy zapraszać ją na weekendy do naszego domu. Coraz bardziej przyzwyczajaliśmy się do obecności dziecka. Ewa też zaczynała nas kochać i na swój dziecinny sposób walczyła o to, by móc być z nami. Mówiła jeszcze słabo, ale już próbowała domagać się od pielęgniarek z oddziału w DPS, by wołały nas do niej w różnych porach dnia. Zostawialiśmy wtedy swoją pracę i biegliśmy do niej.

Święta Wielkanocne spędziła z nami w domu. Była wtedy u nas cały miesiąc i o powrocie do zakładu nie chciała nawet słyszeć. Zdecydowaliśmy wtedy, że musimy coś postanowić. Podjęliśmy więc starania o adopcję Ewy.

Lekarka, która leczyła Ewunię od urodzenia, nie mogła się nadziwić, że dziecko wreszcie zaczęło nadrabiać opóźnienia rozwojowe. Ewa bowiem zaczynała chodzić i mówić, próbowała samodzielnie jeść i przestawała korzystać z pieluch. Także wyniki badań świadczyły o tym, że jej stan się poprawią. Jednym słowem Ewunia zaczęła się zmieniać. Dość powiedzieć, że psycholog, który w momencie przyjęcia jej do DPS określił stopień upośledzenia jako znaczny, po pół roku zmienił orzeczenie na stopień lekki, zaznaczając przy tym, że nie jest to kres możliwości rozwojowych Ewy.

Nie tylko Ewa się zmieniała, ale my także. To niesamowite, jak przez te pół roku przeobraziło się nasze małżeństwo. Byliśmy razem już od 7 lat, zdawać by się mogło, że to wystarczający okres, żeby dobrze się poznać. Jednak dziecko wniosło w nasze życie zupełnie inną, nową, nieznaną nam wcześniej jakość. Przestały się liczyć nasze wcześniejsze zainteresowania i upodobania, bo nie żyliśmy już tylko dla siebie i musieliśmy brać pod uwagę potrzeby i możliwości Ewuni. Nie zostaliśmy od razu idealnymi rodzicami, nie chcę tego powiedzieć, ale zaszła w nas pewna, na pozór może nawet mało zauważalna, zmiana. Zmiana hierarchii wartości.

Byliśmy (i zawsze będziemy) wdzięczni Ewuni, że pokochała nas i zaakceptowała pomimo naszych wad, słabości, niedoskonałości. Własnym przykładem uczyła nas miłości bezwarunkowej, umiała nas pokochać takimi, jakimi jesteśmy.

Nie byliśmy idealnymi rodzicami, ja, w dzień wymagająca matka, w nocy budziłam się z drżeniem serca tylko po to, by nasłuchiwać, czy Ewunia oddycha, ciągle byliśmy zapracowani i zniecierpliwieni. Nieraz zmęczenie codziennymi sprawami brało górę i wtedy, jak wszyscy ludzie, ulegaliśmy emocjom, złościliśmy się, kłóciliśmy i krzyczeliśmy. Ewa uczyła nas cierpliwości, nie tylko przykładem mężnego znoszenia choroby, z którą musiała borykać się. Były momenty, że zawstydzała nas. Czułam się beznadziejnie głupio, gdy to małe dziecko zwracało mi uwagę, że się źle zachowuję. Do końca życia zapamiętam pewną sytuację, gdy podenerwowana innymi sprawami, nakrzyczałam w złości na Ewę. Dziecko opuściło główkę i swoim dziecięcym, nieporadnym jeszcze językiem powiedziało cichutko: „Smutno Ewie, nie krzycz, trzeba kochać”. Powiedziała to w takim momencie i w taki sposób, że to krótkie zdanie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba. Mogłam wszystkiego się spodziewać, że przez mój krzyk rozpłacze się albo obrazi, ale nie tego, że 4-letnie dziecko zwróci mi uwagę, tłumacząc, co to znaczy kochać. Mnie 30-letniej kobiecie.

Kiedy nasi znajomi dowiadywali się, że staramy się o adopcję chorego dziecka, albo próbowali nas odwieść od tego zamiaru, albo patrzyli na nas jak na bohaterów. Nie rozumieliśmy ani jednych, ani drugich. Przecież nie robiliśmy nic nadzwyczajnego, to Ewa była cudownym darem, pięknym, mądrym i dobrym człowiekiem, który uczył nas tak wielu rzeczy. A my — przecież kochaliśmy ją, a nie jej chorobę.

Wiedzieliśmy, że Ewunia może w każdej chwili od nas odejść, liczyliśmy się z tym. Może właśnie dzięki temu rozumieliśmy, że chodzi o samą istotę pojmowania życia, że nieważna jest długość życia, ale jego jakość. Kiedy ludzie dziwili się tej decyzji adopcji z uwagi na to, że Ewa jest chora i może niedługo umrzeć (więc po co to wszystko), odpowiadaliśmy, że przecież nikt nie zna swego losu i nie wie, ile lat będzie żył. Zrozumieliśmy, że nie wolno w taki sposób oceniać wartości życia człowieka.

Ewunia była z nami przez rok. Był to najpiękniejszy rok naszego życia, dzięki niej zmieniliśmy się wewnętrznie i nowego wymiaru nabrało nasze małżeństwo. Choć nie ma już Jej z nami, czujemy się tak, jakby nam towarzyszyła. Tak wiele wniosła w nasze życie, że nigdy nie będzie już ono takie jak dawniej. Wiemy teraz jak bardzo można pokochać „cudze” dziecko, bo to ona nauczyła nas tej miłości. W przyszłości chcemy adoptować drugie dziecko. Ono będzie wiedziało od nas, że jest adoptowane i że wcześniej miało siostrzyczkę.

Sądziliśmy, że jesteśmy przygotowani na to, że kiedyś zostaniemy sami — bez Ewuni — ale myliliśmy się. Był to dla nas pomimo wszystko ogromny cios. Nie czuliśmy się jednak zbuntowani wobec Boga i ludzi, że nas to spotkało, nie szukaliśmy w nikim winy. Po prostu tak miało być. Przy Ewie nauczyliśmy się żyć pogodzeni z losem. Pozostał tylko ból po stracie jedynego, ukochanego dziecka.

O Adasiu mówią jego rodzice

MAMA:

Kiedy wzięliśmy Adasia do domu, miał 3 miesiące i tydzień. To swoje trzymiesięczne życie spędził w szpitalu, gdzie leżał, wpatrując się w sufit, nie reagując na bodźce. Robił wrażenie dziecka niesłyszącego, a były to już objawy choroby sierocej. Ten stan utrzymywał się jeszcze kilka miesięcy. U dziecka wcześniaka rozpoznano wrodzoną wadę serca i przepuklinę pępkową. Mieliśmy zalecenie stałej opieki kardiologicznej i neurologicznej ze względu na mózgowe porażenie dziecięce, które zresztą już się cofnęło. Trudno było lekarzom ustalić wówczas jednoznaczną prognozę rozwojową.

Jednocześnie wczesną adopcję uznano za bardzo wskazaną ze względu na możliwość indywidualnej opieki stymulującej rozwój dziecka.

Mając 6-8 miesięcy, Adaś jeszcze nie podnosił główki, dużo chorował. Nie wszystkie próby leczenia w domu powiodły się, dwa razy musiał być w szpitalu. Było to dla nas ciężkie przeżycie, bo każdy pobyt trwał miesiąc.

TATA:

Żeby zminimalizować stres dziecka byliśmy u niego codziennie. Głównie żona przynosiła zupki z domu i spędzała tam cały dzień, od rana do zaśnięcia Adasia — do godz. 22.

MAMA:

Adaś ma alergię oddechową i słabą odporność. Wymaga specjalnej diety, leków uodporniających, a także rehabilitacji ruchowej. Korzystaliśmy z wszelkich możliwości pomocy medycznej, państwowej i prywatnej. W wyniku tych wszystkich działań po roku objawy chorobowe cofnęły się, chłopiec wspaniale się rozwija, jest teraz bardzo sprawny ruchowo, dobrze chodzi, efekty są zadziwiająco dobre. Waży 13 kg, przy wadze urodzeniowej 1650 g, ma apetyt, śpi dobrze. Jest bardzo pogodny. Dużo pomaga nam rodzina. Początkowo mama była przeciwna, a teraz jest najukochańszą babcią dla najukochańszego wnuczka.

TATA:

Ciężko przeżyliśmy choroby dziecka, nieraz brakowało cierpliwości, te wszystkie nieprzespane noce... Ale cieszymy się, że jest z nami. Zmarnowałby się, gdybyśmy go nie wzięli. Pyta pani o uczucia do dziecka? Chyba od pierwszego wejrzenia pokochaliśmy go i to uczucie się pogłębia.

Nie mam uczucia, że to nie moja krew. Uważam, że to moje dziecko.

MAMA:

Teraz, kiedy Adaś mniej choruje, prawidłowo się rozwija, chcielibyśmy wystąpić o adopcję drugiego dziecka.

OJCIEC JULII KATARZYNY:

Pewnego dnia, nie spodziewając się niczego, wracałem jak co dzień z pracy do domu. Gdy tylko przekroczyłem próg, zobaczyłem, że oczy mojej żony promienieją szczęściem. Nie zdążyłem o nic zapytać, gdy objęła mnie i ze łzami w oczach wyszeptała, że... zostaliśmy rodzicami. Oboje płakaliśmy ze szczęścia. Nie mogliśmy się doczekać dnia, w którym ujrzymy i odbierzemy ze szpitala naszą córeczkę. Muszę się jednak przyznać, że w głębi duszy odczuwałem niepokój, czy na pewno potrafię byś prawdziwym ojcem i czy pokocham to dziecko całym sercem. Ale gdy tylko spojrzałem na nią po raz pierwszy, wszelkie obawy natychmiast się rozwiały. Zrozumiałem, że moje serce czekało na to właśnie dziecko. Gdy trzymałem naszą małą Kruszynkę na rękach przy jej łóżeczku w szpitalu, coś w głębi duszy szeptało mi: „Teraz jesteś tatusiem, a to jest twoje dziecko”. Od pierwszej chwili pokochałem ją i nie wyobrażam sobie życia bez niej.

Dzień, w którym przywieźliśmy naszą Maleńką do domu, uważamy za najszczęśliwszy w naszym życiu. Przez pierwsze dni nie mogliśmy się ani na chwilę od niej oderwać. Oto w naszym domu zamieszkał nowy człowiek — nasz największy skarb. Nie da się opisać tego, co wówczas czuliśmy. Jakoś bez specjalnych trudności weszliśmy w ten nowy etap naszego życia. Żona dostała urlop macierzyński, a ja pracowałem, nie mogąc się doczekać powrotu do mojej ukochanej rodziny. Tak jest do dziś i myślę, że będzie tak jeszcze długo.

Wkrótce okazało się, że los szykuje nam tysiące chwil, które pamiętać będziemy do końca życia. W wieku 4 miesięcy nasza córeńka została doprowadzona do Boga, otrzymując sakrament chrztu świętego i przyjmując imiona Julia Katarzyna. Parę miesięcy później znów przeżyliśmy wzruszenie nie do opisania, gdy wypowiedziała pierwsze słowo: „mama”, a potem „tata” i ”baba”. Płakaliśmy ze szczęścia także wtedy, gdy po raz pierwszy samodzielnie stanęła w swoim łóżeczku oraz gdy robiła pierwsze, nieporadne kroczki.

Wiemy, że i ona kocha nas swoim małym serduszkiem. Bardzo za nami tęskni, gdy tylko któreś z nas jest poza domem. Wita nas z wielką radością, drepcząc za nami krok w krok i powtarzając „mama — mama” i ”tata — tata”. Wierzymy, że przywiązała się do nas od pierwszego dnia i że jest z nami szczęśliwa.

RODZICE OLI I JACKA:

Kiedy urodził się nam synek, byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało się nam zostać rodzicami. Jednak przyjęliśmy to rodzicielstwo jako coś oczywistego dla dwojga ludzi połączonych w jedno sakramentem. Dopiero później, kiedy kolejne próby powiększenia naszej rodziny kończyły się stratą, zaczęliśmy widzieć w dzieciach Dar, który może nie być dany każdemu. Kiedy po wielu badaniach, konsultacjach, leczeniach odważyliśmy się spróbować jeszcze raz — okazało się, że dziecko nie przeżyje porodu. Mimo to wiedziałam, że je urodzę. Wtedy powróciliśmy do naszych dawnych, jeszcze narzeczeńskich rozważań o adopcji. Pomyśleliśmy sobie, że byłoby doskonale dla obu stron, gdyby udało się przyjąć maleńkie dziecko tuż po moim wyjściu ze szpitala po porodzie. Było to marzenie, które wydawało się trudne do zrealizowania, ale chciałam karmić dziecko piersią, szukałam też dla siebie ratunku przed smutkiem i żalem. Byłam przekonana, że właśnie teraz jest taki moment, a w przyszłości zawsze coś będzie utrudniało decyzję o adopcji.

Trafiliśmy do Ośrodka. „Na pierwszy ogień” wysłałam męża, dopiero na drugie spotkanie poszliśmy razem. Spotkała nas ogromna życzliwość, zrozumienie naszej sytuacji i pełna zaangażowania gotowość niesienia pomocy. Pamiętam, że wyszliśmy stamtąd radośni i pełni otuchy. A potem wszystko potoczyło się jak w pięknej bajce — jadąc do szpitala na poród, już wiedzieliśmy, że na oddziale preadopcyjnym czeka na nas maleńka dziewczynka — nasza wymarzona córeczka.

Wróciłam ze szpitala i zaraz mąż z synkiem, babcią i panią Dyrektor Ośrodka pojechali po nią. Moment przybycia córeczki do domu zawsze będę pamiętać i tę ogromną radość w głosie synka: „Mamo! Mamy córeczkę!”. Wspaniałe było też, że mimo 7 tygodni przeżytych na butelce z mlekiem (które ją strasznie uczulało), córeczka zaczęła ssać moją pierś z takim zapałem i tak natarczywie, jakby to robiła od urodzenia.

Potem były też trudne chwile — musieliśmy odwiedzić wielu lekarzy specjalistów, rehabilitantów, żeby uwolnić ją od podejrzeń o porażenie mózgowe. Po prawie rocznych staraniach wszystko na szczęście udało się wyprostować.

Przybycie córeczki do naszego domu uratowało nas przed rozpaczą i zwątpieniem, których pewnie doświadczyłoby każde małżeństwo po śmierci dziecka. Nawzajem daliśmy sobie miłość, poczucie bycia potrzebnym i radość. Teraz często rozmawiamy z córeczką o tym, jak to obie byłyśmy nieszczęśliwe: ona sama w szpitalu, ja — bez córeczki w domu, jak obie płakałyśmy, bo nam było smutno, i jak bardzo byłyśmy szczęśliwe, kiedy się spotkałyśmy.

Znajomi różnie odnosili się do naszej decyzji o adopcji. Większość była przychylna, choć bez entuzjazmu. Byli też tacy, którzy straszyli nas genami po niewiadomych przodkach. Teraz, gdy spotykają naszą mądrą i prześliczną córeczkę, mają co najmniej głupie miny. Tylko nasi najbliżsi całym sercem zawsze nas wspierali. W nagrodę za to otrzymują ogromną miłość naszej córeczki.

Kochamy nasze dzieci tak samo mocno. Ich pochodzenie nie ma dla nas znaczenia. Oboje są dla nas prawdziwym Darem.

RODZICE MADZI:

Pragniemy podzielić się naszą radością, jaką dają adopcja niepełnosprawnego dziecka i opieka rodzicielska nad nim. Od wielu lat moim szczerym pragnieniem było adoptować dziecko. Nie dlatego, że nie mogłam go urodzić (już mieliśmy córeczkę), ale dlatego, by dać mu ciepło i miłość, jakie panowały w naszej rodzinie. Kiedy podjęliśmy decyzję o przyjęciu dziecka, byliśmy z mężem zgodni, że bierzemy pierwsze dziecko gotowe do adopcji bez względu na to, czy zdrowe, czy chore. Wiedzieliśmy, że chcemy mu dać siebie, naszą miłość, ciepło i dom, w którym będzie się ono czuło kochane i bezpieczne. Bardzo mocno odczuwaliśmy pomoc Boga, to On nas przygotował do tej ważnej decyzji. Także nasza córka z mężem wspierali nas swoją aprobatą. I tak trafiliśmy do Domu Dziecka w Warszawie.

Przyjęto nas tam bardzo serdecznie, a dzieci przylepiły się do nas jak pszczoły do miodu. Wisiały na mężu jak na choince, a ja usiadłam na dywanie, bo nie mogłam ustać i utrzymać ich tylu. Potem trafiliśmy do Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego na ul. Grochowskiej. Długo można by opowiadać o przyjaznym przyjęciu, o mądrości i wielkim sercu pracowników Ośrodka, o ich trosce o dobro dziecka. Pani Maria Bramska od pierwszych chwil była dla nas jak matka, zatroskana i pełna oddania w swej posłudze. Do dnia dzisiejszego korzystamy z porad i duchowego wsparcia pracowników Ośrodka.

W Domu Dziecka czekała na nas Madzia, która bardzo pragnęła mieć rodzinę. Inne dzieci jeździły na wakacje, na święta do cioci i wujka, a jej nikt nie chciał zabrać. Kiedy dowiedziała się, że jest rodzina, która chce otworzyć dla niej swój dom, całą noc nie spała, a od rana czekała na nas na korytarzu. Nie chciała jeść — po prostu stała i czekała, a czekała długo, ponieważ popsuł się nam samochód i z dużym opóźnieniem dotarliśmy na miejsce. Spotkania z Madzią nigdy nie zapomnę. Na korytarzu, w popielatym dresie z garnuszkiem w ręku, oparta o ścianę stała dziewczynka. Serce powiedziało mi, że to Madzia, a gdy nazwałam ją po imieniu, jej buzia stała się promienna, a oczy tak szczęśliwe, jakby mówiły: wreszcie przyjechali rodzice. W tym momencie Madzia była już nasza, przylgnęła do nas całym sercem, a my kochaliśmy ją jakby zawsze była naszym dzieckiem. Taka miłość może pochodzić tylko od Boga i wierzymy głęboko, że w Jego planach byliśmy przeznaczeni na rodziców dla Madzi.

Nasza córka jest chora na dziecięce porażenie mózgowe. W chwili adopcji miała prawie 7 lat. Zaczynaliśmy zupełnie nowy okres życia. Wchodziliśmy w rzeczy dla nas nowe, nieznane, ale nie było w nas strachu czy niechęci — przeciwnie, był w nas zapał i pragnienie pomocy naszej córce.

Madzia słabo chodziła, właściwie nie potrafiła nic sama zrobić, ciągle poważnie chorowała z powodu braku odporności. Równolegle z leczeniem trzeba było rozpocząć naukę i wprowadzać rehabilitację, przed którą bardzo się broniła. Płakała, nie chciała sama ćwiczyć, trzeba było wiele zaparcia i konsekwencji, aby osiągnąć efekty. Najbardziej polubiła pływanie (na basenie wygrywa nawet ze zdrowymi rówieśnikami!) i hipoterapię (na końskim grzbiecie wyprawia prawdziwe ewolucje akrobatyczne, budząc podziw rehabilitantów hipoterapii).

Żeby wypracować utrzymanie równowagi, mąż godzinami prowadzał Madzię po krawężnikach, murkach itp. Nieraz płakała, bo wolałaby robić coś innego, np. jeździć na rowerze, czego nie może nauczyć się do dzisiaj, pomimo wysiłków. Ale tyle razy doświadczyliśmy, że upór i cierpliwość dają owoce. Madzia miała (i ma do dzisiaj) ogromne trudności manualne. Ciągła terapia w domu i szkole sprawia, że sama rysuje, maluje, wycina, układa. Kiedyś było to niemożliwe bez naszej pomocy. Dziś jej rysunki często są na wystawie (pani bierze pod uwagę jej możliwości i często ją nagradza).

Nauka Madzi to osobna historia. Decyzją pani pedagog z Warszawy córka nadawała się do szkoły specjalnej. Robiliśmy wszystko, by poszła do normalnej. Jej inteligencja, mądrość i ambicja na to zasługiwały. Dlatego załatwiliśmy nauczanie domowe ze szkoły, w której są klasy integracyjne. Madzia nic nie umiała, nawet kolorowanie sprawiało jej trudności. Trzeba było od kreseczki, której uczyła się bardzo długo, przez laseczkę dojść do kółeczka. Nie miała pamięci wzrokowej, wszystkie czynności związane z pisaniem brała na słuch, do czego doszłam dopiero po długim czasie. Trzeba było każdą czynność głośno i wolno akcentować, wtedy pisała litery i cyfry. Ile wysiłku i cierpliwości trzeba było mieć, wie tylko Bóg. To On pomagał, dawał wytchnienie i nadzieję, że warto. I warto było, bo po półrocznym nauczaniu domowym nasza córka poszła do szkoły (do klasy integracyjnej) i po 3 miesiącach napisała swój pierwszy list. Adresowany był do siostry Ireny z Domu Dziecka. Siostra płakała, czytając go, a na drugi dzień poszła z nim do tej pani pedagog, która chciała skazać Madzię na szkołę specjalną. Oczywiście nie chciała wierzyć, że list ten pisała nasza córka.

Teraz ma tylko trudności z matematyką, ostatnio szczególnie z geometrią (trudności z rysowaniem figur), reszta przedmiotów nie sprawia problemów, bardzo ładnie opowiada, bierze udział w różnych szkolnych olimpiadach i konkursach. Pięknie śpiewa, ma dużą skalę głosu i nie ma dla niej trudnych piosenek. Wiele razy wygrywała różne festiwale, a nagrody i puchary zdobią teraz jej pokój.

Te wszystkie sukcesy są ważne, ale najważniejsze są małe zwycięstwa codzienne. Pamiętamy, jaka była radość, gdy po wielu miesiącach nauki sznurowania butów wreszcie się udało. Ile satysfakcji i dumy z otworzenia kluczem drzwi — wreszcie udało się włożyć prawidłowo klucz w dziurkę i odpowiednio przekręcić. Udało się włożyć prawy but na prawą nogę, samodzielnie się ubrać, mając ubranie wywinięte na właściwą stronę. Kiedyś to wszystko było niemożliwe. Ale po to są lata, dni, godziny. Na wszystko dany jest czas, każdemu inny. Jeden uczy się szybciej, drugi wolniej, najważniejsze to pragnąć czegoś z całej mocy. A jeśli coś się nie uda — umieć to też zaakceptować. Tak to rozumie Madzia.

Bo Madzia ma w sobie wiele mądrości, tylko trzeba to dostrzec i uczyć się od niej żyć i kochać. Słowo w Biblii mówi, że Pan Bóg oddaje sto za jeden. Widzimy to w naszym życiu. Sto — to setki razy wypowiedziane słowa: „mamo, tato, jak ja was kocham”, to pocałunki składane na twarzy, rękach, nogach, włosach, to uśmiech, to radość z każdej chwili spędzonej razem z nami.

Ciągle wracamy myślą do świąt Bożego Narodzenia, które Madzia pierwszy raz spędzała z nami. To były jej pierwsze prawdziwe święta, jej narodziny do nowego życia z mamą, tatą, kochającą siostrą, szwagrem i całą dużą rodziną. Wszystkim się zachwycała, wszystko było najpiękniejsze, najsmaczniejsze. Jeszcze dziś widzę jej szczęśliwe i pełne łez radości oczy, kiedy mąż rozdawał prezenty spod choinki. To były jej pierwsze prezenty. I jeszcze nagroda i dyplom w drugi dzień świąt od księdza proboszcza za gorliwy udział we wszystkich roratach. Codziennie rano chodziliśmy na roraty z lampionami bez względu na pogodę. I tak jest w każdym adwencie.

Nasz dom wypełniony jest śpiewem Madzi. Śpiewa przy odrabianiu lekcji, w zabawie, kąpieli. Jest dzieckiem pogodnym, ambitnym i bardzo wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka, zawsze staje w obronie słabszego i pokrzywdzonego. Dlatego ma wielu ludzi jej przyjaznych, a tych, którzy jej źle czynią, zawsze usprawiedliwia. Bo Madzia kocha Boga i widać to na każdym kroku. Często na wywiadówkach pani stawia Madzię za wzór przyjaźni i koleżeństwa. Jestem wtedy bardzo dumna z naszej córki.

Jednocześnie trzeba powiedzieć, że ma jeszcze wiele ran i blokad, które przeszkadzają jej prawidłowo funkcjonować i akceptować samą siebie, szczególnie teraz, gdy dorasta — wkrótce skończy 16 lat — i coraz lepiej zdaje sobie sprawę ze swoich niemocy i swojej zależności od drugiej osoby. Staramy się we wszystkim być razem z nią, ale nie zawsze na to się zgadza. Szanujemy jej uczucia i pozwalamy uczyć się na błędach. Mamy przy tym świadomość, że nasza córka wielu rzeczy nigdy nie zrobi samodzielnie. Dlatego zawsze jesteśmy w pogotowiu i sprawujemy nad wszystkim dyskretną kontrolę, nie zabierając jej wolności.

Zawsze pomagali nam i pomagają życzliwi ludzie, np. pan doktor, który z całym oddaniem robi wszystko, co w jego mocy, żeby Madzia była zdrowa, i w dodatku nie chce za to ani grosza. Ale byli i tacy, którzy pukali się w czoło: po co wam teraz dziecko, i to w dodatku chore, kiedy mogliście mieć „święty spokój”? My natomiast wiedzieliśmy, że Madzia to dar od Boga i że właśnie w jej wychowywaniu odnajdziemy „święty spokój”. Zresztą teraz wszyscy sceptycy patrzą na naszą córkę z podziwem, zachwycają się jej postępami, jakby nie pamiętali, co wygadywali. A my odkryliśmy wielką prawdę, że nie trzeba nikogo namawiać, przekonywać, zachęcać, trzeba pokazać własnym życiem, że można, że warto, że takie życie ma głęboki sens. A wtedy może inni wybiorą tę drogę? Wielką radość sprawiła nam decyzja mojego brata i jego żony, którzy po 13 latach małżeństwa nie mieli jeszcze dzieci i postanowili zaadoptować trzyletnią dziewczynkę. Ale przedtem uważnie nas obserwowali przez blisko rok.

Jesteśmy również adopcyjnymi dziadkami, gdyż widocznie spodobało się Panu Bogu powierzać naszej rodzinie dzieci niechciane przez innych. Długo nasza córka i jej mąż czekali na ten skarb, jakim dla rodziców jest dziecko. Kiedy pewnego dnia podzielili się z nami informacją o podjętej decyzji o adopcji, zobaczyliśmy jak na dłoni te lata, w których Pan przygotowywał ich do tego zadania. Jaki był delikatny i pomału wprowadzał nasze dzieci w pełnienie Jego woli. Obydwoje zapragnęli dać dziecku siebie, swoją miłość i wszystko, co mają. Przygotowywali się do tej chwili z zapałem młodych serc, remontując mieszkanie, kupując potrzebne rzeczy. Przygotowywali się także duchowo, biorąc udział w rekolekcjach, spotkaniach wspólnotowych, modlitwach. Są dobrymi rodzicami. Madzia bardzo ich kocha, a dla trzyletniej Wiktorii jest czułą i oddaną ciocią.

MAMA MAGDY:

Zgłaszając się do Ośrodka, chcieliśmy adoptować dziecko zupełnie zdrowe. Nawet przez myśl nam nie przeszło, że moglibyśmy wziąć dziecko chore na jakiekolwiek choroby. Chcieliśmy mieć dziecko bez żadnych problemów zdrowotnych, jak najmniejsze, noworodka.

Magda została nam przedstawiona jako zupełnie zdrowy, pięciotygodniowy niemowlak. Za tydzień miała się zakończyć regulacja jej sytuacji prawnej i wtedy mieliśmy już wziąć ją do domu. Zaczęliśmy do niej chodzić, żeby wzajemnie się poznawać, nauczyć się przewijania, mycia, karmienia, mierzenia temperatury, a także noszenia, przytulania, chodzenia na spacerki. Najciekawsze, że bardzo szybko zaczęła rozpoznawać nasze głosy. Gdy płakała i usłyszała nasz głos, przestawała płakać, słuchała i rozglądała się. Zauważyliśmy, jak ważne są dla niej nasze odwiedziny. Gdy się ją ponosiło na rękach, mówiło do niej, robiła się nagle inna, przestawała płakać, przytulała się, miała lepszy apetyt.

Pokochaliśmy ją i bardzo się do niej przyzwyczailiśmy. Po uregulowaniu sytuacji prawnej pojechaliśmy z ubrankami, żeby naszą córeczkę zabrać do domu. Wtedy okazało się, że ma początek zapalenia oskrzeli, musi więc jeszcze kilka dni pobyć w szpitalu. W ciągu następnych dni rozpoznano anemię, podawano krew i antybiotyki. Stan zdrowia Magdy zamiast się poprawiać, zaczął się pogarszać. Na jej skórze pojawiły się swędzące krostki. Początkowo podejrzewano alergię, ostatecznie rozpoznano świerzb (matka po urodzeniu, zabrała dziecko do domu, a po tygodniu oddała do szpitala zakażone świerzbem). Dziecko było bardzo niespokojne, głośno krzyczało. Pod koniec drugiego miesiąca życia zauważono objawy neurologiczne — brak odruchów i wzmożone napięcie mięśni po lewej stronie. Zaczęto diagnozować, rozpoznano mózgowe porażenie dziecięce. Rozpoczęto ćwiczenia rehabilitacyjne.

Ośrodek poinformował nas, że możemy zmienić naszą decyzję i poczekać na zdrowe dziecko.

Przeżyliśmy bardzo ciężkie 3-4 dni. Czytaliśmy książki o tej chorobie, telefonowaliśmy do wszystkich znajomych lekarzy, pytaliśmy ich o porażenie mózgowe, o istotę tej choroby, o jej skutki. Stanęliśmy przed wyborem: Magda lub inne dziecko. Najbliższa rodzina radziła, żeby się dobrze zastanowić, czy damy radę z chorym dzieckiem, ale myśmy już ją kochali i ona przyzwyczaiła się do nas. Postanowiliśmy ją wziąć ze wszystkimi konsekwencjami.

Gdy miała 2,5 miesiąca, udało nam się wreszcie zabrać dziecko do domu pod warunkiem kontynuowania rehabilitacji ruchowej i zgłaszania się na wizyty kontrolne do neurologa. Rehabilitacja ruchowa polegała na tym, że raz w miesiącu uczono nas przez 45 minut kolejnych ćwiczeń, które później musieliśmy cały miesiąc wykonywać z dzieckiem 3 razy dziennie po 20 minut. Później udało nam się dostać do Ośrodka Rehabilitacji w Powsinie i tam częściej zmieniano układy ćwiczeń. Przez ponad 7 miesięcy chodziliśmy na wizyty raz w tygodniu, teraz już znacznie rzadziej, co 2-3 miesiące.

Okazało się, że nie było to porażenie mózgowe, lecz początki choroby sierocej pod postacią zwiększonego napięcia mięśniowego — rozpoznano to w Powsinie. Był tam rehabilitowany chłopiec, także adoptowany w trzecim miesiącu życia z podobnymi objawami, z rozpoznaniem choroby sierocej.

Oprócz ćwiczeń trzeba było Magdzie dawać miłość, bardzo dużo miłości, przebywać z nią stale i wtedy napięcie zaczęło ustępować, robiła się spokojniejsza, pogodna i radosna. Domagała się miłości. Otrzymując w tak dużych dawkach to, co było jej najbardziej potrzebne, rozwijała się świetnie, wszędzie jej było pełno. Sama się leczyła, otrzymując miłość.

Na kilka dni przed pierwszymi urodzinami zaczęła samodzielnie chodzić. Jest bardzo sprawna ruchowo, robi rzeczy, które są normą dla dzieci o 2 miesiące starszych od niej. Dzięki rehabilitacji przyspieszył się jej rozwój ruchowy. Pozostaje jeszcze pod opieką ośrodka w Powsinie. Są tam prowadzone rutynowe, kontrolne badania do ukończenia 2 roku życia, nawet gdy już nie obserwuje się żadnych odchyleń od normy.

Z powodu świerzbu musieliśmy leczyć Madzię u dermatologa, trwało to pół roku. Sami też musieliśmy uważać, bo jest to bardzo zakaźna choroba.

Porażenie mózgowe nie jest wyrokiem na dziecko, nie oznacza, że dziecko nigdy nie będzie mówiło, chodziło. Choroba ta wcześnie wykryta jest bardzo często wyleczalna. Niemowlęta 3-4-miesięczne nawet do pierwszego roku życia mają szansę na pełne wyleczenie, nie są dziećmi przewlekle chorymi. Trafiliśmy na bardzo miłą panią doktor, która powiedziała nam, że mózgowego porażenia dziecięcego tak naprawdę nie można rozpoznać w pierwszym roku życia. Obecnie jest wiele ośrodków, które nieodpłatnie przyjmują dzieci z wadami neurologicznymi. W razie podejrzeń należy się tam jak najszybciej zgłosić. Dzięki rehabilitacji często wszystko da się wyrównać. Im wcześniejsze zgłoszenie, tym większa szansa na wyleczenie.

Gdybyśmy teraz mieli wziąć drugie dziecko i byłoby to dziecko z porażeniem mózgowym, to byśmy je z pewnością przyjęli, u nas miałoby szansę wyjść z tego.

MAMA MARTY:

Martusię zobaczyliśmy po raz pierwszy dokładnie 9 miesięcy od dnia kwalifikacji. A miało to miejsce w kilkanaście dni po powrocie z Medjugorie (wyjazd do Medjugorie ofiarowaliśmy w intencji dziecka, które Pan Bóg przygotował dla nas).

Po pierwszej godzinie przebywania z Martą mieliśmy wrażenie, że jest z nami od zawsze. O takim odczuciu mówili nam rodzice adopcyjni, ale trudno nam było w to uwierzyć. Bardzo ważne dla nas było, żeby mieć pewność, że to jest to jedyne dziecko, którym Pan Bóg nas obdarował. I ta pewność, że jest to całkowicie zgodne z wolą Bożą, pozostała.

Mąż jest bardzo dumny z córeczki i cały w nią zapatrzony. Moje marzenia, że będzie dobrym ojcem, spełniły się. Natomiast moje obawy, czy sprostam roli matki, nie sprawdziły się. Jestem szczęśliwą matką i jeszcze szczęśliwszą żoną. Marta wniosła wiele ciepła do całej naszej rodziny i jest przez wszystkich kochana. Daje nam więcej, niż my jesteśmy w stanie jej dać. Obecnie oczekujemy na nasze drugie adoptowane dziecko.

Nasuwają mi się słowa psalmu, które najbardziej oddają to, czego doświadczyliśmy w czasie oczekiwania na adopcję Marty, oraz to, czego nieustannie doświadczamy: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu, On sam będzie działał”.

(...)

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama