Adopcja. Temat bez tajemnic (Wstęp)

Fragmenty książki "Adopcja. Temat bez tajemnic" - Wydawnictwo Księży Marianów 2004

Wydawnictwo Księży Marianów 2004
ISBN: 83-7119-466-8


Spis treści
WSTĘP7
KRĄG PIERWSZY
Przygotowania do zastępczego rodzicielstwa
SPRAWY FORMALNE
9
Gdzie należy się udać, aby adoptować dziecko, nie czekając latami, czy to jest bardzo skomplikowane?9
Jakie warunki trzeba spełniać, aby adoptować dziecko? Jak odbywa się przygotowanie kandydatów do zastępczego rodzicielstwa?11
Czy ośrodek prowadzi adopcje zagraniczne?14
Kto chce adoptować polskie dzieci?16
Jakie są różnice między rodziną adopcyjną a zastępczą?18
TĘSKNOTA ZA DZIECKIEM23
Czy trudno było podjąć decyzję o przyjęciu obcego dziecka do swojego domu? Jak dochodzi się do takiej decyzji? Jakie są nadzieje i obawy? Czy długo czekaliście na dziecko?23
PRÓBY IN VITRO47
Czy próby in vitro są metodą leczenia bezpłodności?47
KRĄG DRUGI
Wokół dziecka
INTERWENCYJNA PLACÓWKA OPIEKUŃCZA
59
Co to jest Interwencyjna Placówka Opiekuńcza (IPO)?59
Jakie cele stawia sobie IZDT?61
KARMIENIE PIERSIĄ76
Czy matka adopcyjna może karmić piersią swoje przyjęte dziecko?76
CHOROBA SIEROCA88
Co to jest choroba sieroca? Czy taki maluch może mieć objawy choroby sierocej?88
DZIECI OSIEROCONE Z DOMÓW DZIECKA111
Dlaczego na dziecko trzeba tak długo czekać, skoro tyle dzieci jest w domach dziecka?111
KRĄG TRZECI
Rodzice
ROZWÓJ UCZUĆ
151
Rodzice adopcyjni mówią, że wystarczy kochać dziecko, żeby wszystko było dobrze. Czy łatwo jest pokochać obce dziecko?151
Kim jest dla mnie Katie?173
WIĘCEJ NIŻ JEDNO175
Wiele rodzin adopcyjnych lub mających własne dzieci przysposabia drugie lub kolejne dziecko. Jaka jest motywacja takich decyzji? Jaka różnica wieku między rodzeństwem jest najlepsza? Jak reaguje dziecko, lub dzieci, na zmianę uprzywilejowanej pozycji w rodzinie po przybyciu do niej nowego syna lub córki?175
KRĄG CZWARTY
Jawność adopcji
Czy w prawie polskim adopcja jest jawna?
207
POWIEDZIEĆ PRAWDĘ211
Wydaje mi się, że najtrudniej będzie powiedzieć dziecku, że jest adoptowane.211
Co powiedzieć dziecku o rodzicach biologicznych?235
REAKCJA OTOCZENIA NA PRZYJĘCIE DZIECKA242
Niepokoję się, jak zareaguje otoczenie na przyjęcie przez nas dziecka. Obawiam się zranienia dziecka przez dorosłych, na podwórku, w szkole.242
Dlaczego jawność jest problemem dla adoptujących?268
PRZYKAZANIA DLA RODZICÓW ADOPCYJNYCH277
Wykaz Katolickich Ośrodków Adopcyjno-Opiekuńczych w Polsce278
Informacja o Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym w Warszawie281
Informacja o Fundacji Rodzin Adopcyjnych283

[Fragmenty Książki]

Wstęp

Adopcja — temat bez tajemnic to kolejna pozycja Marii Kwiecień — po Rozmowach w kręgu rodzin adopcyjnychRodzinach zastępczych. Rodzinach nadziei — traktująca w sposób popularny, bez sensacji i przekłamań, o rzeczywistości rodzin przysposabiających.

Książka jest przekazaniem części doświadczenia tych, którzy stali się rodzicami dzieci nie przez nich urodzonych, dzieci adoptowanych. Jest też częścią doświadczenia tych, dla których pracą i może powołaniem jest troska, aby żadne z ”Najmniejszych” nie zgubiło się w strukturach instytucjonalnych, ale mogło rozwijać się, jeśli nie w rodzinie naturalnej, to w adopcyjnej lub zastępczej. Świadomi faktu, że nie jest to prosta forma rodzicielstwa, starają się oni przygotować kandydatów do podjęcia tych zadań nie tylko dlatego, że małżeństwo bezdzietne „ma prawo mieć dziecko”, ale z punktu widzenia dziecka, które „ma prawo mieć kochającą rodzinę”. Cykl spotkań w Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym w Warszawie zatytułowany „Służyć Najmniejszym” składa się m.in. z tzw. kręgów, organizowanych od początku istnienia Ośrodka. Są to wieczorne spotkania, na których siadają w kręgu rodzice, którzy już wychowują adoptowane dziecko, z tymi, którzy starają się o przysposobienie w naszym Ośrodku. Rodzice adopcyjni przychodzą często z dzieckiem, zdjęciami z życia rodzinnego, opowiadają o swoim szczęściu, radościach i troskach, o obawach i lękach, o ich przezwyciężaniu. O tym, co chcieli usłyszeć i o co zapytać, kiedy sami podejmowali decyzję o przysposobieniu i przychodzili do Ośrodka. Kandydaci na rodziców zadają wiele pytań, chłoną doświadczenia z pierwszej ręki, patrzą ze wzruszeniem na owoc starań i wychowania, odpowiadają sobie samym na pytania o motywację.

Myślę, że przekazanie doświadczeń w formie książki dotrze nie tylko do tych, którzy z powodu bezdzietności (a jest to w Polsce około 20% małżeństw) noszą się z zamiarem adopcji, ale też do innych członków naszego społeczeństwa. Przecież to właśnie my — niekoniecznie adoptując — będziemy przyczyniać się do budowania relacji społecznej z przysposabiającymi i adoptowanymi. To właśnie naszych reakcji na ten fakt boją się niejednokrotnie przysposabiający. Może też sięgnie po tę książkę rodzina, która oddała dziecko do adopcji i w swoim bólu po stracie dziecka — to i tak wspaniale, że nie pozbawiła go życia — znajdzie ukojenie, wierząc, że jest mu dobrze w nowej rodzinie i że ktoś myśli o nich z wdzięcznością, bez negatywnej oceny.

W tym roku przeżywamy skromny jubileusz 10-lecia Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie. Pewnie niedługo za naszym pośrednictwem tysięczne osierocone dziecko trafi do rodziny czekającej na nie z utęsknieniem i miłością.

Staramy się wciąż pamiętać słowa Jezusa: „I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,5).

Zofia Dłutek

dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie

(...)

TĘSKNOTA ZA DZIECKIEM

Czy trudno było podjąć decyzję o przyjęciu obcego dziecka do swojego domu? Jak dochodzi się do takiej decyzji? Jakie są nadzieje i obawy? Czy długo czekaliście na dziecko?

Mówią rodzice

MAMA ŁUKASZA:

Mieliśmy za sobą kilka lat szczęśliwego małżeństwa. Żyło nam się całkiem wygodnie. Własne M-2, podróże po świecie, samochód, niezależność finansowa. Nie pragnęliśmy nigdy za wszelką cenę, by wygodne, dostatnie życie było celem naszego małżeństwa. Ale ponieważ ciągle byliśmy tylko we dwoje, stało się ono jednak naszym udziałem. Czas upływał, a dziecko ciągle się nie pojawiało. Czekaliśmy... i nic. Po kilku latach oczekiwań na maleństwo czuliśmy, że się bezsensownie wypalamy, chociaż były w nas pokłady miłości przeznaczone dla naszego dzieciątka. Tym trudniej było nam zaakceptować naszą bezdzietność.

Przyjaciele podpowiadali nam zaangażowanie się w jakąś działalność, np. społeczną. Chcieli nam pomóc w odnalezieniu powołania, bo jeśli nie rodzicielstwo, to co? To było bardzo trudne. Nie widzieliśmy się w tym. Zaczęliśmy intensywnie szukać pomocy i rady. Trafiliśmy do pani psycholog, która poradziła nam, byśmy zgłosili się do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.

Przyszliśmy na umówione spotkanie z nastawieniem, że będziemy nadal roztrząsać nasze problemy, radzić się, co mamy zrobić, i być może z tej rozmowy wyniknie wniosek, że adopcja nie jest dla nas. Nasze nastawienie bardzo szybko uległo zmianie, a wątpliwości prysły jak bańka mydlana. Pani Dyrektor przyjęła nas bardzo życzliwie i ze zrozumieniem. Po krótkiej rozmowie, którą mile wspominamy, wypełniliśmy formularz zgłoszeniowy i umówiliśmy się na następne spotkanie po wakacjach. Serdeczna atmosfera tego spotkania sprawiła, że zaczęliśmy myśleć o adopcji jak o czymś dobrym, co może nas spotkać w życiu, a nie jak o tzw. dopuście Bożym. Na wrześniowe spotkanie kręgu małżeństw pragnących tak jak my zaadoptować dziecko przyszła jedna para, która już od kilku miesięcy cieszyła się rodzicielstwem. Mała Asia, choć nic nie mówiła, sprawiała wrażenie dziecka szczęśliwego i kochanego. A jej rodzice, zwłaszcza mama, wprost emanowali szczęściem. Wracaliśmy z tego spotkania zadowoleni i przekonani wewnętrznie, że decyzja o adopcji jest właściwa. Zaczęliśmy zbierać potrzebne dokumenty i uczestniczyć w proponowanych przez Ośrodek rekolekcjach dla małżeństw. Nieszczęście, jakim w naszym odczuciu była bezdzietność, ustępowało miejsca radości z faktu, że możemy pokochać dziecko, które czeka na naszą miłość i że to nie nasza potrzeba rodzicielstwa stoi na pierwszym miejscu, ale fakt, że to maleństwo potrzebuje naszej miłości. Dobro tego nieznanego nam jeszcze dziecka zaczęło się wysuwać na pierwszy plan.

Po okresie przygotowawczym zebrała się komisja kwalifikacyjna, która orzekła, że możemy być rodzicami adopcyjnymi. Poczuliśmy się jak małżonkowie oczekujący rozwiązania.

MAMA IWONKI:

Nasza córeczka za kilka dni kończy rok. Trudno mi przypomnieć sobie, jak to było bez niej. Wydaje mi się, jakby od zawsze było tak, jak jest teraz. Do tego jeszcze przy takim maleństwie w domu każdy dzień przynosi coś nowego i nie daje czasu na myślenie o przeszłości. Spróbuję jednak powrócić na chwilę do tamtych czasów.

Kiedy byliśmy jeszcze narzeczonymi, jasne było dla nas, że w naszym przyszłym domu będą dzieci. Nie było to nic wyjątkowego i nie zajmowało nas bardziej niż inne sprawy, o których się myśli na początku małżeństwa. Dopiero kiedy w domach naszych znajomych kolejno zaczęli pojawiać się mali lokatorzy, a u nas mimo wszelkich starań i leczenia nic się nie działo, problem braku dziecka stawał się coraz cięższy. Każdy miesiąc przynosił nową nadzieję i nowe rozczarowanie. Były dni, kiedy mierzyłam ściany w pokoju, sprawdzając, w którym miejscu najlepiej zmieści się łóżeczko, albo zastanawiałam się, czy pamiętam jeszcze bajki dla dzieci. Były też dni dobrze znane każdej kobiecie oczekującej bezowocnie upragnionego dziecka. Był to dla mnie czas bardzo ciężki i przetrwałam go przede wszystkim dzięki mojemu najlepszemu przyjacielowi, którym był i jest mój mąż.

Wreszcie usłyszeliśmy słowa, które wtedy zabrzmiały jak wyrok: probówka albo adopcja. Na podjęcie decyzji wystarczył nam jeden wieczór. To było dla nas jasne: nasze dziecko nie będzie poczynane in vitro. Wcześniej uważałam tę metodę za dobrą dla bezdzietnych par. Dziwiłam się nawet stanowisku Kościoła w tej sprawie. Dopiero kiedy sama stanęłam przed podjęciem tej decyzji, przed realnym własnym problemem, dotarło do mnie, że nie chcę takiego rozwiązania. Decyzja została podjęta.

Potrzeba nam było jeszcze trochę czasu, żeby zacząć działać. Po pierwsze musieliśmy trochę ochłonąć, wszystko jeszcze dokładnie przemyśleć, a poza tym znaleźć miejsce, instytucję, aby dotrzeć jakoś do naszego dziecka.

Rozwiązanie przyszło samo. Któregoś dnia przy wyjściu z kościoła zobaczyłam wśród ogłoszeń parafialnych informację Ośrodka oferującego pomoc samotnym matkom i osobom starającym się o adopcję dziecka. Postanowiliśmy, że zaczniemy od telefonu do tego Ośrodka. Okazało się, że trafiliśmy pod właściwy adres. Kilka dni później poszliśmy na pierwszą rozmowę. Kiedy wyszliśmy z budynku Ośrodka, czułam się, jakby spadł ze mnie jakiś wielki ciężar. Wreszcie usłyszeliśmy to, na co czekaliśmy tak długo: będziemy mieli dziecko. Oczywiście przed nami był cały tok kwalifikacji, rozmów, spotkań i biurokratyczna strona sprawy, ale to nas nie przerażało. Wiedzieliśmy, że tym razem nam się uda.

Zastanawialiśmy się, od czego zacząć nasze przygotowania. Mąż stwierdził, że przede wszystkim musimy wybrać imię. Pamiętam, że pojechaliśmy w góry, tam poszliśmy na długą wycieczkę i po drodze szukaliśmy imienia dla maleństwa. Wybraliśmy jedno dla chłopca, jedno dla dziewczynki i jeszcze po parze imion męskich i żeńskich na wypadek, gdyby były bliźnięta. Potem zabraliśmy się do innych przygotowań. Chodziliśmy na wyznaczone spotkania do Ośrodka. Poznawaliśmy ludzi będących w tej samej sytuacji co nasza i takich, którzy już mieli dzieci. Było to dla nas ogromnie cenne.

Początkowo myślałam, że jestem gotowa na przyjęcie dziecka zaraz po pierwszej rozmowie. Dopiero później uświadomiłam sobie, jak owocny i potrzebny był ten czas czekania. Dzięki spotkaniom z innymi rodzinami i rozmowom z pracownikami Ośrodka zdaliśmy sobie sprawę, czym jest adopcja.

Po pierwszym okresie euforii zaczęły pojawiać się pytania i wątpliwości. Przez jakiś czas chodziło mi po głowie, że pewnie dostaniemy dziecko chore. Zamartwiałam się tym i myślałam, jak sobie poradzę. W tym samym czasie jedna z moich znajomych urodziła dziecko z chorobą skóry. Było bardzo brzydkie, wciąż wymagało nowych leków i konsultacji lekarzy. Natomiast jego matka tak kochała swojego synka, tak wspaniale się o niego troszczyła, że patrząc na nią, nabrałam przekonania, że kochać można każde dziecko. I przestałam się martwić.

Podobnie było z innymi problemami: pochodzeniem dziecka, jego dziedzictwem genetycznym, jawnością adopcji. To, co na początku było trudne, w miarę upływu czasu stawało się zwyczajne, spokojnie przemyślane. Szczególnie pomocne były spotkania z moimi nowymi koleżankami, które miały już dzieci i na wiele moich pytań odpowiadały wcześniej, niż zdążyłam je zadać, bo same dopiero co przez to wszystko przeszły.

OJCIEC HELENKI:

Nasza historia zaczyna się prawdopodobnie jak wiele innych, od pragnienia posiadania własnego dziecka. Oboje z żoną mamy dobry kontakt z dziećmi (razem mamy ośmioro chrześniaków), więc kiedy już okrzepliśmy w naszym małżeństwie, zapragnęliśmy dziecka. Na początku wydawało się, że panujemy nad sytuacją. Byliśmy przecież dobrze wyedukowani w sprawach regulacji poczęć. Czas jednak mijał i nic się nie działo. Chodziliśmy więc do różnych lekarzy. Przy okazji okazało się, że niektórzy nasi znajomi doświadczyli problemów z utrudnionym poczęciem dziecka, więc szlaki były przetarte. Wykonaliśmy wiele badań diagnostycznych. Pamiętam, że lekarz, który oglądał wyniki, powiedział: „Dobraliście się państwo jak w korcu maku”, co miało znaczyć, że zarówno ja, jak i żona mamy poważne trudności z poczęciem dziecka. W praktyce oznaczało to, że bez leczenia nie mieliśmy żadnych szans na dziecko. To była trudna do przyjęcia nowina. Bardzo się wtedy zdenerwowałem. Oczywiście podjęliśmy leczenie, które nie przyniosło jak dotąd spodziewanych rezultatów. Mówię o tym dlatego, żeby pokazać, iż decyzja o adopcji nie jest równoznaczna z rezygnacją z posiadania dzieci biologicznych. Lekarz, który nam to powiedział, był szczery. Zarysował przed nami długą i, co tu dużo mówić, bardzo kosztowną drogę leczenia bez żadnych gwarancji na sukces. Co więcej, wspomniał też o zapłodnieniu in vitro i leczeniu hormonalnym, które może prowadzić do ciąży mnogich, w których notabene rekomenduje się pacjentkom selektywną aborcję, czego już nie dodał.

Po wyjściu z gabinetu w drodze do domu doszliśmy do przekonania, że nie będziemy dążyć do urodzenia dziecka wszelkimi metodami i za wszelką cenę. Owszem, podjęliśmy leczenie farmakologiczne i jednocześnie zaczęliśmy myśleć o adopcji. Muszę powiedzieć, że z naszego punktu widzenia była to bardzo logiczna i naturalna alternatywa. Mnie osobiście takie rozwiązanie problemu braku dzieci w rodzinie wydawało się o wiele bardziej naturalne, żeby nie powiedzieć ludzkie, niż eksperymenty, o których mówił lekarz. Na razie jednak podjęliśmy leczenie. Trwało to około roku. W tym czasie coraz częściej myślałem o adoptowaniu dziecka. Pewnego wieczoru, leżąc w łóżku, zapytałem żonę „Czy słyszysz tę ciszę?” „Tak” — odpowiedziała. „Już czas najwyższy, żeby ktoś w tym domu darł się po nocy”.

Tak zapadła decyzja o podjęciu konkretnych kroków. Najpierw podzieliliśmy się tą myślą z naszymi najbliższymi przyjaciółmi. Okazało się, że jedni z nich znają rodzinę adopcyjną, która przysposobiła dziecko za pośrednictwem Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Tak zdobyliśmy pierwsze telefony. Postanowiliśmy udać się też do Domu Małego Dziecka przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Pamiętam, że nie chciałem mówić o tym w pracy, więc wychodziłem na stację benzynową, żeby umówić się na spotkanie w Ośrodku. Termin był dość odległy, więc najpierw udaliśmy się z żoną na Nowogrodzką. Wtedy nie mieliśmy żadnych preferencji. Nic nie wiedzieliśmy na temat tego rodzaju placówek.

Muszę przyznać, że ośrodek na Nowogrodzkiej zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Ładnie wykończone wnętrza pomieszczeń biurowych, ludzie doskonale znający temat. Przedstawiono nam w zarysie proces przygotowawczy do adopcji i przeprowadzono z nami wstępną rozmowę. Dużo było mowy o jawności adopcji. Ogólnie dobre wrażenie psuł jedynie wymóg przedstawienia na wstępie kompletu dokumentów, których lista z ledwością mieściła się na stronie A4. W następnym tygodniu mieliśmy umówione spotkanie w Ośrodku katolickim. Budynek, w którym Ośrodek ma siedzibę, sprawiał wrażenie, jakby został pominięty w czasie odbudowy Warszawy. Ściany zewnętrzne nosiły jeszcze blizny po kulach karabinowych i odłamkach granatów. W środku pomieszczenia były bardziej niż skromne. Jednak rozmowa wstępna z panią Kasią była bardzo rzeczowa. Nasze pierwsze rozmowy tu i tam nie miały wpływu na wybór ośrodka.

Ośrodek katolicki wybraliśmy dlatego, że sami jesteśmy katolikami i mamy zaufanie do instytucji o tym charakterze. Przyszłość potwierdziła trafność tego rozumowania. Przygotowania miały trwać 9 miesięcy. Dokumentów do skompletowania było nawet więcej niż na Nowogrodzkiej, bo dochodziły jeszcze zaświadczenia parafialne, ale za to termin składania owych dokumentów był rozciągnięty na cały czas przygotowania, które kończyła tzw. kwalifikacja. Dla wyjaśnienia dodam, że kwalifikacja jest to zaoczny egzamin na rodziców adopcyjnych zaliczany na podstawie przebytych zajęć oraz opinii pracowników Ośrodka prowadzących te zajęcia. Muszę przyznać, że większość moich wyobrażeń na temat adopcji została zweryfikowana po pierwszej wstępnej rozmowie, o której już wspominałem. Wcześniej myślałem, że dzieci się wybiera. I to wyobrażenie mnie przerażało.

Obawy okazały się niesłuszne, gdyż naprawdę jest odwrotnie, to rodziców dobiera się do dziecka. Owszem, można, a nawet trzeba było określić wiek, płeć, stan zdrowia dziecka, które chciałoby się adoptować. Rodzaj deklaracji preferencji. Można powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju przywilej rodziców adopcyjnych, że mogą takie podstawowe cechy dziecka określić i ustalić. Oczywiście jeżeli oczekiwania te przekroczą pewną granicę zdrowego rozsądku, można nigdy nie doczekać się dziewczynki o zielonych oczach, kruczoczarnych włosach w wieku dwa i pół roku pochodzącej z dobrej rodziny katolickiej. Zgodnie z ustaloną procedurą wszyscy przyszli rodzice adopcyjni muszą przejść przeszkolenie.

Umówiliśmy się z żoną, że będziemy starać się jak najszybciej odbyć ten cykl spotkań, warsztatów i rekolekcji, aby maksymalnie skrócić czas oczekiwania. Trzeba powiedzieć, że kiedy decyzja jest już podjęta, to chciałoby się, aby to nastąpiło jak najszybciej. Najlepiej zaraz. Zapisywaliśmy się więc na wszystkie możliwe terminy spotkań. Tak się nam paliło.

Według mnie świetnie nadawaliśmy się na rodziców adopcyjnych, bo kochamy dzieci. Okazało się jednak, że mimo wszystko adopcja różni się od rodzicielstwa naturalnego, które znaliśmy z życia naszych przyjaciół. Jest wiele specyficznych, można by rzec niepowtarzalnych problemów związanych z wychowywaniem dziecka przysposobionego. Podczas owych warsztatów opracowywaliśmy te problemy „na sucho”. Ważne też były tzw. Kręgi, czyli spotkania z rodzinami adopcyjnymi. Wspólne rekolekcje, które przeżyliśmy, były nastawione na pogłębienie więzi małżeńskich. Później, kiedy starałem się dalej kształtować moje ojcostwo, wpadła mi w ręce książka pana Jacka Pulikowskiego Warto być ojcem. Było to bardzo celne podsumowanie istoty naszych rekolekcji małżeńskich. Napisał on, że „najważniejsze, co ojciec może dać swoim dzieciom, to po prostu prawdziwie, mądrze, dojrzale, wiernie, wyłącznie i dozgonnie kochać ich matkę”. Myślę, że o to w nich chodziło. Przy okazji mogliśmy bliżej poznać inne przygotowujące się do adopcji małżeństwa. Nie bez znaczenia był kontakt z animatorami tych rekolekcji, którzy już adoptowali dzieci, oraz poznanie najsympatyczniejszego dominikanina, ojca Tomasza.

MAMA EWY:

Decyzję o adopcji podjęłam w chwili, gdy lekarze orzekli, że nigdy nie będę mogła mieć własnych dzieci. W tym momencie pomyślałam nie o sobie, ale o tysiącach porzuconych istot, czekających na miłość i oddanie — a może na mnie? Z wielką nadzieją w sercu, nie mając żadnych wymagań, czy ma to być chłopiec, czy dziewczynka, dwulatek czy pięciolatek, blondyn z niebieskimi oczami czy brunet, podjęłam w kierunku adopcji pierwsze kroki, które skierowałam do jednego z warszawskich ośrodków adopcyjnych. Zarejestrowano mnie, poproszono o setki dokumentów. Zaczęłam oczekiwać na decyzję.

Otrzymałam definitywną, negatywną odpowiedź. Powiedzieli, że osoba samotna po rozwodzie, zgodnie z obowiązującym w naszym kraju prawem, nie może przysposobić dziecka. Nie wiem, czy było to w istocie zgodne z prawdą, czułam tylko, że to strasznie niesprawiedliwe. Poszukałam adwokata, który miał w moim imieniu załatwiać tę najważniejszą w moim życiu sprawę. To nie był najszczęśliwszy pomysł. Jeden dzień jego pracy kosztował około 200 PLN, a moja sprawa — wyglądająca na beznadziejną — ciągnęła się bardzo długo.

W ciągu bardzo długich miesięcy, które potem przerodziły się w lata, sprawa adopcji była dwukrotnie niby załatwiona. Poznawałam dziecko, odwiedzałam je w domu dziecka. Przyjeżdżałam też na tę ostatnią wizytę, podczas której miałam tylko podpisać niezbędne dokumenty i zabrać dziecko do mojego domu. Za pierwszym razem okazało się, że adwokat nie wiedział, że „moim” dzieckiem zainteresowana jest inna, pełna rodzina i że ośrodek adopcyjny nie zgadza się mi go przyznać. Za drugim razem adwokat zawiadomił mnie, że następnego dnia musimy jechać po siedmioletnią Basię, bo właśnie otrzymał już wszystkie zgody i potrzebne dokumenty są gotowe. Ja miałam tylko kupić dla córeczki ubrania, zabawki i przygotować mieszkanie na jej przyjęcie. Z pomocą rodziny i kolegów z pracy udało mi się to wszystko załatwić w ciągu paru godzin, włącznie z urlopem, chociaż to było najtrudniejsze. Byłam gotowa. Następnego dnia pojechaliśmy po Basię. Na miejscu jednak okazało się, że pan mecenas zapomniał o pewnym szczególe. Otóż matka Basi nie wyraziła zgody na adopcję, a sąd dał jej jeszcze dwa lata na „poprawę”. W tym momencie miałam ochotę go zabić, ale mogłam jedynie zrezygnować z jego usług. Nie otrzymałam ani słowa wyjaśnienia.

Nigdy nie zapomnę oczu dzieci, patrzących za mną odjeżdżającą w siną dal, rzewnych łez i bólu utraconej nadziei, kto wie, czy nie na zawsze, że ktoś je pokocha i zabierze ze sobą.

Wszyscy moi przyjaciele, rodzina, koledzy z pracy wiedzieli o moich staraniach. Każde z tych zdarzeń przeżywali razem ze mną, wściekli z niemocy na polskie prawo i prawników. A ja postanowiłam, że nie będę już dłużej narażać tych biednych istot na udręki cierpienia. Nie chciałam na przemian dawać i odbierać nadziei. Nie mogłam patrzeć, jak tęsknią za czyjąś miłością, której prawo i im, i mnie odmawia. Skoro Bóg nie chce, bym miała dzieci, i nie może mi pomóc, to widocznie tak ma być. Po czterech latach starań zrezygnowałam z adopcji.

Powiedziałam o swojej decyzji najbliższym. Wysłuchali mnie uważnie, ale byli innego zdania. Powiedzieli mi o Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym. Uważali, że powinnam wziąć sprawy w swoje ręce i obiecali pomoc. Jeśli i tym razem się nie uda — będzie to znaczyło, że naprawdę taka jest wola Boga. Jeszcze tego samego dnia siostra zaprowadziła mnie do domu dziecka, z którym była zaprzyjaźniona, prowadzonego przez siostry zakonne.

MAMA MARTY:

Dziewięć lat małżeństwa, lata bezskutecznego leczenia, a mój mąż wciąż wierzył, że będziemy mieli swoje biologiczne dzieci. Tymczasem mnie coraz bardziej nurtowało pytanie: „Czy nasze bezskuteczne oczekiwanie na dziecko ma coś wspólnego z wiarą? A może świadectwem naszej wiary będzie wyrażenie zgody na adopcję?”. Wcześniej odrzucałam myśl o adopcji, usprawiedliwiając się, że to mój mąż nie chce o niej słyszeć. Ale jak długo można zagłuszać głos swojego sumienia, tym bardziej że Pan Bóg coraz częściej w sposób bardzo delikatny mówił do nas o adopcji przez innych ludzi? Nastąpiły również pewne wydarzenia dla nas niezrozumiałe, jak np. kupno większego mieszkania na bardzo korzystnych warunkach finansowych, kiedy stare było dla nas wystarczające.

Dzieliłam się z mężem wszystkimi swoimi przemyśleniami dotyczącymi adopcji i po długich rozmowach „wynegocjowałam”, że aby mieć czyste sumienie, uczynimy ze swojej strony krok w tym kierunku — pójdziemy do ośrodka adopcyjnego. Zapewniałam męża, że nikt nie odda nam do adopcji dziecka, jeśli okażemy się nieodpowiednimi rodzicami, i w podświadomości miałam nadzieję, że takimi się okażemy (wynikało to chyba ze strachu przed adopcją). Co do jednego byliśmy całkowicie jednomyślni: musi to być ośrodek katolicki, dzięki któremu będziemy mogli łatwiej rozpoznać wolę Bożą. Ponadto bardzo ważne było dla nas, że każda decyzja podjęta w ośrodku jest zgodna z wolą Bożą, czego doświadczyliśmy.

Wyprawa do ośrodka trwała około 4 miesięcy. Ciągłe preteksty odwlekały nasz wyjazd. W końcu doszło do pierwszej wizyty, która ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu wypadła w dzień 10 rocznicy naszego ślubu. Gdy patrzę na to z perspektywy kilku miesięcy, to wizyta w ośrodku była tym momentem w naszym życiu małżeńskim, w którym „otworzyliśmy Chrystusowi drzwi do naszego małżeństwa”, na co musiał czekać 9 lat. Od tego momentu wszystko zaczęło się układać. Wzięliśmy udział w rekolekcjach „Dialog małżeński”. Niesamowite dla nas było spotkanie się z małżeństwami, które mają ten sam problem, doskonale nas rozumieją, i to nam bardzo pomogło. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyliśmy i rzadko gdzie czuliśmy się tak dobrze. Na co dzień był to temat tabu. Następnie zapraszano nas na comiesięczne spotkania, przygotowujące do adopcji. Nie wyobrażamy sobie adopcji bez tych spotkań.

MAMA KRZYSIA I JULCI:

Temat adopcji pojawił się w naszym życiu dość wcześnie, bo już w okresie narzeczeństwa. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że nie będziemy mogli dać życia naszemu biologicznemu dziecku. Lata mijały, a my ciągle byliśmy tylko we dwoje. Gdy stanęliśmy z problemem bezdzietności „twarzą w twarz”, okazało się, że podjęcie decyzji o adopcji nie jest łatwe. Myślę, że problemem było pogodzenie się z faktem, że nigdy nie będę w ciąży, że nie będę „prawdziwą” kobietą — matką — oraz lęk, czy umiałabym pokochać obce dziecko. Trzeba było czasu, żeby zaakceptować tę sytuację i żyć dalej.

Pierwszy ośrodek, do którego trafiliśmy, bardzo nas rozczarował. Byliśmy tam tylko raz, ponieważ panująca w nim atmosfera spowodowała, że znowu zwątpiłam w słuszność decyzji o adopcji. Dopiero po około 2 latach na nowo podjęliśmy starania. Zgłosiliśmy się do innej placówki. Niestety, to znowu nie było to.

Postanowiłam szukać innych możliwości. Dzwoniłam do domów dziecka prowadzonych przez siostry zakonne i to właśnie one powiedziały mi o Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym.

Nigdy nie zapomnę pierwszej wizyty i rozmowy z panią Marią. Tyle w niej serdeczności, ciepła i zrozumienia...

O swoich zamiarach poinformowaliśmy rodziców i przyjaciół. Rodzice odnosili się do naszych planów z rezerwą — trochę byli przestraszeni. Twierdzili: „Jesteście przecież tacy młodzi, macie jeszcze czas”. Przyjaciele odwrotnie — byli i są nam bardzo oddani.

Przebieg kwalifikacji wspominam bardzo miło. Wszyscy pracownicy Ośrodka są niezmiernie życzliwi, tworzą prawdziwie rodzinną atmosferę. Oczywiście bałam się, że np. w rozmowie z panią psycholog powiem coś, co się jej nie będzie podobało, lub podczas wywiadu w domu okaże się, że nie spełniamy odpowiednich warunków. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i po 9 miesiącach od zgłoszenia się do Ośrodka mieliśmy upragnione DZIECKO.

MAMA EWUNI:

Z chwilą gdy z dwóch nieszczęść — naszej uczuciowej pustki i samotności odrzuconego maluszka — zdecydowaliśmy się uczynić coś dobrego, bacznie zaczęliśmy śledzić wszelkie, licznie nadawane przez media, wystąpienia na temat adopcji. Niestety, dużo w nich było ogólnego narzekania, a konkretnych informacji prawie wcale. Pani adwokat, udzielająca porad prawnych w dużej organizacji kobiecej, do której się udałam, na hasło „adopcja” spurpurowiała na twarzy i nabrała wody w usta. W końcu wszelkie źródła kierowały nas do jednego miejsca — ośrodka adopcyjnego w Warszawie, o którym mówi się, że jest największy w Polsce. Informację tę potwierdziła w czasie pierwszej rozmowy pani pedagog, zapewniając nas także, że są ośrodkiem ogólnopolskim, skupiają placówki adopcyjne z całego kraju i mają największe możliwości. Średni czas oczekiwania na dziecko — około 9 miesięcy. Brzmiało rewelacyjnie. Na podstawie tych informacji 2 miesiące później złożyliśmy dokumenty.

Warunki prawne spełnialiśmy bez problemu — obydwoje po trzydziestce (różnica wieku między rodzicami a dzieckiem nie może przekraczać 40 lat), trzypokojowe mieszkanie (maluch musi mieć oddzielny pokój), przeciętny stan zdrowia (nienotowani w poradniach zdrowia psychicznego i przeciwalkoholowej), niekarani, z pozytywnymi opiniami z zakładów pracy. Wystarczyły nawet nasze skromne budżetowe pensje. Z takim kontem zaczęliśmy czekać na niemowlaczka „ze zrzeczenia”, co oznacza, że rodzice biologiczni zrzekają się w sądzie praw do dziecka i od takiej decyzji nie ma już odwrotu (inaczej rzecz się ma z odebraniem praw rodzicielskich — trwa to dużo dłużej i dlatego mówi się o ”nieuregulowanej sytuacji prawnej” wielu dzieci w domach dziecka). Innych oczekiwań nie mieliśmy. Nie dbaliśmy ani o środowisko, z jakiego będzie pochodziło (w końcu trudno się spodziewać, że będzie to „panienka z dobrego domu”), ani o wiek matki, ani o płeć dziecka. Z formalnego punktu widzenia mieliśmy pełne szanse za 9 miesięcy zostać szczęśliwymi rodzicami. Hura! Dziecko zostało poczęte.

Zaczęło się przygotowywanie do rodzicielstwa przez ośrodek adopcyjny. Przez pół roku byliśmy poddawani „śledztwu psychologicznemu”, zniechęcani na wszelkie możliwe sposoby i traktowani jak ludzie o najgorszych zamiarach. Znosiliśmy to z pokorą i zrozumieniem, bo wydawało się, że na osobach, które się nami zajmowały (psycholog i pedagog), spoczywa wielka odpowiedzialność za los powierzonego ludziom dziecka, a przecież zdarzają się nadużycia. Jako nauczycielka wiem o tym najlepiej. Dlatego też z głęboką wiarą w szczęśliwe zakończenie i z absolutnym zaufaniem oddaliśmy się w ręce obu miłych pań, nie zazdroszcząc im służbowych obowiązków.

W końcu uznano, że się nadajemy, i zostaliśmy zakwalifikowani jako kandydaci na rodziców adopcyjnych jak najmłodszego niemowlęcia. Tyle że po kolejnych paru miesiącach rozmów, rozbudzanych nadziei i ciągłego zwodzenia raptem okazało się, że nie ma i nie będzie dla nas dziecka. Że te, które trafiają do ośrodka, są znacznie starsze. Odmówiono nam także pomocy w przypadku, gdybyśmy sami dotarli do maleństwa pozostawionego przez matkę w szpitalu. Zaskakująca niezgodność z informacjami podanymi na samym początku absolutnie nikogo nie dziwiła. Oprócz nas oczywiście. W dodatku do nikogo nie możemy mieć pretensji, bo tylko własnej naiwności zawdzięczamy fakt, że bezgranicznie zaufaliśmy osobom, które nie dały nam do tego najmniejszego powodu.

Nabraliśmy szczerego przekonania, że nic z tego. Przeżywaliśmy kompletne załamanie. W końcu ile czasu można „chodzić w ciąży i daremnie jeździć do porodu”. I w tym momencie potwierdziła się stara prawda, że człowiek zginąłby bez przyjaciół. Jedni z nielicznych wtajemniczonych dosłownie zmusili nas do zmiany ośrodka adopcyjnego. Niechętnie, z ociąganiem, głównie dlatego, by nie robić im przykrości, udaliśmy się do Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego. Wcale nam się nie uśmiechało zaczynanie wszystkiego od początku, znowu „w ciemno”, bez żadnych znajomości.

Otuchy dodała nam informacja, że w ciągu pierwszych dwu lat działalności Ośrodek przeprowadził ponad 90 adopcji. To przecież tak, jakby zlikwidować duży dom dziecka! Tu nie ma przestronnych korytarzy, miękkich wykładzin, luster i wygodnych foteli. Są tylko ciasne pomieszczenia w dawno nie remontowanym budynku. I kilka kobiet, które wzbudziły nasze niepomierne zdziwienie. Po pierwsze, przyjęły nas życzliwie. Po drugie, uważają, że chęć stworzenia domu osieroconemu dziecku jest pobudką szlachetną. Po trzecie, bez problemu przyjęły wiadomość, że chcieliśmy zaadoptować niemowlę. Tak samo jak my boją się negatywnych skutków pobytu malucha w domu dziecka i pragną mu tego oszczędzić. A pod tym względem czas jest bezlitosny. Objawy choroby sierocej zauważyliśmy już u naszej sześciotygodniowej Ewuni. Unikała kontaktu wzrokowego, była apatyczna, prawie wcale nie płakała, a mięśnie miała ciągle napięte. Na szczęście wyrównała wszystko w ciągu miesiąca i teraz jest najbardziej przytulnym chichotem na świecie.

Szczęśliwy moment przybycia do nas dziecka nastąpił po równiutkich (co do dnia) 9 miesiącach przygotowań na przyjęcie małego człowieka. W tym czasie odbyliśmy kilka rozmów z psychologiem na temat naszego stylu życia, wyznawanych wartości oraz pobudek podjęcia decyzji o adopcji. Uczestniczyliśmy w grupie kilku par w warsztatach, na których dyskutowaliśmy na temat jawności adopcji, niektórych problemów wychowawczych, uczyliśmy się pielęgnacji niemowlęcia. Odbyły się także spotkania z rodzicami, którzy już adoptowali dziecko i dzielili się swoimi doświadczeniami (nieocenione informacje z pierwszej ręki). Na każdym kroku podziwialiśmy charyzmę i głęboką mądrość pani psycholog, która wzięła nas pod swoje skrzydła. Nawet na wywiad środowiskowy (wizyta w domu, której celem jest sprawdzenie warunków, w jakich będzie żyło dziecko) przyjechała do nas w sobotę wieczorem, nie patrząc na to, że nie był to jej dzień pracy. Dokonała cudu — przywróciła nam nadzieję. Ostatnim etapem był wyjazd do domu rekolekcyjnego w Sulejówku na tzw. spotkania małżeńskie. Jeszcze tylko do dokumentów poprzedniej instytucji dołączyliśmy świadectwo ślubu kościelnego i zaświadczenie z parafii (wszak to ośrodek katolicki) i zakwalifikowano nas. Tydzień później przytulaliśmy do serca Ewunię.

MAMA MATEUSZKA:

Mateuszek, Marek i Maria — to nasza rodzina, którą staliśmy się 3 lata temu. Jesteśmy chrześcijańskim małżeństwem od 18 lat. W ciągu wspólnego życia mieliśmy gorsze i lepsze dni, jednak trwaliśmy ze sobą dzięki wierze i nadziei, że Bóg w końcu obdarzy nas dzieciątkiem. Po wielu latach badań, leczenia i operacji (lekarze ciągle dawali nadzieję), a także wielu modlitwach, rodzina wciąż była niepełna. Ja — pochodząca z rodziny wielodzietnej — byłam bardzo nieszczęśliwa i zrezygnowana, po prostu zazdrościłam często innym. Pomimo że ciągle byliśmy komuś potrzebni (pomagaliśmy bliskim i sąsiadom), to czuliśmy, jak czas ucieka i życie nie daje nam poczucia spełnienia. Myślę z perspektywy czasu, że Bóg pomógł nam spełnić Jego wolę — dał nam znak. Miałam poważny wypadek samochodowy, z którego w ciągu roku wygrzebałam się z pomocą Boską i ludzką na tyle, że jestem sprawna umysłowo i fizycznie. Zrozumieliśmy dokładnie, czym jest życie ludzkie — okruszkiem, pyłkiem, który każdy powiew może zdmuchnąć. Nie można przeżyć go byle jak. Widocznie Bogu było potrzebne moje życie, skoro dał nam szansę, byśmy się stali sobie bliżsi, bardziej potrzebni. Czy nie była to szansa, by odpłacić Bogu za wszystko dobro, a może dać jeszcze komuś szansę i zawierzyć jeszcze raz. Niech się dzieje Jego wola.

Od dawna przemyśliwałam nad adopcją, jednak widziałam rozterki i obawy u męża. I wtedy w jego rodzinie zostało adoptowane maleńkie dziecko. Radość, duma, wszystkie uczucia towarzyszące temu wydarzeniu udzielały się i nam. Coś się w moim mężu zmieniło, jednak nic nie proponował. Ja często rozmawiałam o tym z moją kochaną siostrą, również z sąsiadką, wspaniałą przyjaciółką, one wspierały mnie w moich pragnieniach. W końcu postanowiłam zacząć działać sama. Chyba Bóg sprawił, że wpadła mi w ręce „Gazeta Praska”, w której była wzmianka, że powstał Katolicki Ośrodek Adopcyjny w Warszawie. Uznałam, że powinnam tam spróbować, gdyż sądziłam, że w państwowym ośrodku mamy małe szanse ze względu na nie najmłodszy wiek i nie rewelacyjne warunki domowe. W Katolickim Ośrodku Adopcyjnym zostałam przyjęta ciepło i życzliwie, chociaż byłam stremowana i bałam się odrzucenia od razu. Myliłam się. Wyszłam poruszona, wdzięczna za wysłuchanie i pełna nadziei, że mamy szansę. Pani dyrektor Maria była jak matka, której wszystko można powiedzieć.

W przeddzień moich imienin oznajmiłam tę wiadomość mężowi. Wzruszył się i nie oponował. Zaczęliśmy otwarcie o tym rozmawiać. W tym czasie zmarła moja mama. Niedługo później udaliśmy się z mężem na pierwsze rozmowy do Ośrodka. Wrażenie męża ze spotkania było również dobre. Zebraliśmy potrzebne dokumenty. Po krótkim czasie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy zakwalifikowani i możemy oczekiwać około 9 miesięcy na „narodzenie się naszego dziecka”. Byliśmy pełni nadziei i optymizmu. Poinformowaliśmy nasze rodziny i bliskich o naszych planach. Wiadomość była przyjmowana nie najgorzej i chyba tylko w dwóch przypadkach mniej optymistycznie. W pracy męża i mojej również bez zdziwienia i z aprobatą.

Czekanie umilały nam częste spotkania w Ośrodku Adopcyjnym z rodzinami, które już adoptowały dzieci i uczestnictwo w rekolekcjach („Spotkaniach małżeńskich”), które pomagały nam przygotowywać się i zrozumieć pewne trudności, jakie mogą nas spotkać po otrzymaniu dziecka. Wszystkie spotkania wspominamy bardzo miło i ciepło, panowała tam rodzinna i niepowtarzalna atmosfera. Zobaczyliśmy, jak wiele jest małżeństw tęskniących za dziećmi i że nie jesteśmy sami w tych pragnieniach. Mogliśmy powiedzieć to głośno i otwarcie, bez wstydu, wiedząc, że ktoś nas wysłucha i zrozumie.

MAMA MAGDUSI I BASI:

Pobraliśmy się w 1975 r. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Założyliśmy własną firmę, która rozwijała się szybko. Nie myśleliśmy zbyt wiele o dzieciach. Zdobywaliśmy wiedzę, doświadczenie i na tym kończył się nasz świat. Zawsze ten sam rytm dnia: rano szybko i z zapałem biegliśmy do pracy (tyle rzeczy tam trzeba było zrobić), wieczorem wracaliśmy zmęczeni do domu, wspólny obiad, może trochę telewizji i dobranoc. A od rana znów to samo. W sobotę też było w firmie coś do zrobienia. Kiedy jednak i w niedzielę „musieliśmy” iść do pracy, znajomi zaczęli się stukać w czoło. Żyliśmy pracą. Dawało nam to satysfakcję, ale do czasu.

Kiedy osiągnęliśmy pewną stabilizację materialną, wszystko to, co dotąd wydawało się zwykłe i oczywiste, zaczęło nas drażnić. Wspólna praca, wspólny obiad, wspólny dom, te same ściany i... pustka. Czegoś zaczęło nam brakować. Samotne święta z symboliczną choinką w kącie, albo i bez niej, bo po co. Przygotować wigilię — można, to nawet łatwe, ale jak ją potem zjeść. To trudniejsze. Święta, to właściwie był czas na to, żeby odpocząć, odespać i znów wyczekiwanie poniedziałku, kiedy człowiek pójdzie do pracy i będzie miał zajęcie.

A na dworze, w windzie, po drodze do pracy spotykałam kolejny wózek, w którym rozkoszny maluch wierzgał nóżkami. Gotowały się we mnie uczucia, mówiąc ogólnie, macierzyńskie. Zwykła, biologiczna potrzeba podtrzymania gatunku. Mąż wypełniał tę pustkę, produkując coraz to nowe urządzenia elektroniczne. Tak, chcieliśmy mieć dzieci. Dlaczego się nie pojawiały? Pytałam o to kolejnych ginekologów, biegałam od jednego do drugiego i próbowałam wszystkiego. Kiedyś jednak musiało do mnie dotrzeć, że NIE BĘDZIEMY MIELI DZIECI. Pustka. To moment okropny. Człowiek czuje się gorszy. Wie, że omija go najważniejsza rzecz na świecie.

Jedyną drogą była adopcja. Niewiele osób wie, że w Polsce jest ona bardzo prosta. W domach dziecka jest bardzo dużo dzieci, które można adoptować, a każdy dzień w sierocińcu tylko pogarsza ich sytuację. Człowiek nie może żyć bez miłości, a tę może dać tylko rodzina. Dla przykładu w krajach Europy zachodniej tylko jedna para na 25-30 ma szansę dostać dziecko. U nas właściwie każda, która spełnia podstawowe warunki.

 

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama