W sandałach na koniec świata

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 35 (739)


Anna Wolańska

W sandałach na koniec świata

Do Santiago szli 27 dni. I tylko dwa dni w deszczu. W plecakach po 11 kilo bagażu, na całą drogę. Potem jeszcze trzy dni do Fisterry - na sam koniec świata.

Wędrówka Jakuba i Pawła rozpoczęła się 22 czerwca. Najpierw polecieli do Paryża. Szybkie zwiedzanie miasta, bo następnego dnia o 7.00 rano pociąg do Bajonu, a potem do Saint-Jean-Pied-de-Port. Zarezerwowane dużo wcześniej przez Internet bilety na Tejeve wcale nie kosztowały aż tak wiele. I choć zamknięty na noc dworzec pokrzyżował plany o w miarę bezpiecznym noclegu, ten pod chmurką wcale nie był najgorszy. Może trochę zimny.

Albergue, czyli schronisko

Wybrali szlak najbardziej historyczny, najbardziej uczęszczany i najbardziej wartościowy od strony kulturowej: „szlak francuski” - Camino Frances - około 760 km drogi. Różnej drogi - asfaltu, kamienistej, polnej. Ale zawsze bardzo dobrze oznakowanej - strzałkami i charakterystycznymi dla szlaku muszlami. Zaczyna się ona w Saint-Jean-Pied-de-Port we Francji, po północnej stronie Pirenejów. Dalej wąwóz Roncesvalles, miejsce śmierci bohaterskiego Rolanda. I pierwsze albergue. W tych schroniskach mogą nocować tylko ci, którzy legitymują się paszportem pielgrzyma - Credencial del peregrino. Kupuje się go w miejscowości, w której się startuje. Żeby dostać nocleg w albergue, trzeba udowodnić pokonanie jakiegoś etapu. W albergach, kościołach albo miejscach związanych z pielgrzymami można dostać potwierdzającą to pieczątkę. Kuba i Paweł zbierają pieczątki prawie we wszystkich mijanych albergach, w ciągu całej trasy. Bo są ładne, niektóre historyczne, takie stare.

W noclegowniach są wolontariusze, którzy przyjeżdżają tu na trzy miesiące, za darmo, pomagają pielgrzymom. Często są to osoby, które przeszły Camino - raz lub dwa, z całego świata. Najlepsze noclegi są przy parafiach. Niektóre alberga mają kuchnie. Pielgrzymi przygotowują tam potrawy, jedzą przy wspólnych stołach, takich długich. Troszkę schodziły te pieniądze, ale szybko się oszczędzało, jeśli się gotowało samemu. Kiedy była okazja, chłopcy kupowali w supermarkecie i chodzili gotować. Kulinarne odkrycie Kuby to letache - zupa z soczewicy. Ale też owoce morza - małże, ośmiornice, kalmary, krewetki - Hiszpanie mają to w puszkach i to jest na tak wiele rodzajów podane, że w naszej rzeczywistości możemy porównać to do rodzajów pasztetów i konserw razem wziętych. Bardzo często też ryby podają - albo mięso.

Jak w niektórych albergach nie było kuchni, to obok był bar, w którym można było coś kupić. Tyle, że wychodziło drożej. A chłopcy przeznaczyli sobie po15-16 euro dziennie, w tym czasami 7 euro trzeba było za nocleg zapłacić, a woda albo cola kosztowała euro. Więc zamiast pójść do sklepu albo kupić dwa razy droższy sok czy coca colę z automatu, pili źródlaną wodę z górskich fontann. Można było napełniać butelki. Ale trochę żałują, że do Irache dotarli tak wcześnie i nie skorzystali z fontanny wina. Tutaj jest kurek z winem, pokazuje Kuba na zdjęciu, a tutaj jest kurek z wodą. I można się napić, ile tylko się chce. Tyle że w określonych godzinach - od 11.00 do 17.00. Więc nie spróbowali. Co jeszcze o tych schroniskach? Aha, że prawie wszędzie były prysznice i była ciepła woda. W dwóch albergach mieli nawet baseny. Jeszcze cztery lata temu było donativo - daj, ile chcesz, co łaska, teraz tylko niektóre noclegownie są donativo. W innych obowiązują wyznaczone kwoty.

Rapido Polacco

Drugi dzień był najdłuższym etapem na drodze Kuby i Pawła. 42 km. Mieli przejść 30 km, ale że nie było kościoła, a chcieli pójść na Mszę, ruszyli dalej.

Sympatyczna wolontariuszka powiedziała im, że z miejsca, do którego dotarli, rano wyszła grupa z polskim księdzem. Domyśliliśmy się - mówi Kuba - że pewnie do miejscowości Punta la Reina. Postanowili więc, że dogonią rodaków, bo jak chodzili na Mszę odprawianą w nieznanym im języku, to wymyślili taką zabawę - kto odgadnie, o czym była ewangelia? Dwa razy im się nawet udało. (Co z tego, że mieli Oremusa z czytaniami, skoro dopiero od lipca, a to był koniec czerwca.) Polacy jednak poszli 4 km dalej. Ale w końcu się z nimi spotkali. Bo dogonić grupę to dla Kuby i Pawła błahostka. Nie bez powodu dostali ksywę rapido Polacco - biegający Polacy. Chodziliśmy tam i po 40 km, przypomina Kuba, tacy szybcy Polacy. Potrafiliśmy sobie nawet dłużej pospać, wstać przed siódmą, gdy inni wychodzili przed szóstą, przegonić ich po trasie, ze wszystkimi jeszcze porozmawiać po drodze i jako jedni z pierwszych zameldować się na miejscu.

Lekcja Camino

-To jest jedna z lekcji Camino - Kuba wskazuje na zdjęciu leżące w przydrożnym rowie książki. Chodzi o to, że pielgrzymi zawsze biorą za dużo. My też zauważyliśmy, że można było wziąć mniej rzeczy. Wystarczą trzy koszulki. A ktoś wziął, widać, jeszcze te książki. Jak ludzie coś zostawiają, książki czy jakieś rzeczy, to zostawiają w albergach,- może komuś się przydadzą, może ktoś zechce wziąć albo skorzystać, poczytać podczas postoju. Ale ta osoba widać chciała to zabrać i nieść. A etap był bardzo trudny. Dosyć długi, nie było drzew, wiódł przez pola. Ta osoba musiała już być tak zdesperowana, tak już zmęczona, a do albergu było jeszcze z 8 km, że ona je rzuciła w szczerym polu. To były piękne książki, ładnie wydane, ale bardzo ciężkie.

Jak się dochodzi do Santiago, to trzeba wypełnić ankietę dotyczącą powodu wędrówki: religijny, religijno-turystyczny czy inny. Ludzie nie zawsze traktują Camino jako pielgrzymkę. Dla wielu to tylko szlak turystyczny, kolejne wyzwanie. Bywały takie miejscowości, gdzie ze wszystkich pielgrzymów tylko Kuba i Paweł uczestniczyli we Mszy.

Chodzi o to, że ani superbuty, ani superplecaki, ani jakieś termoaktywne koszulki o niczym nie przesądzają. Niektórzy mieli to wszystko, a mimo to jakoś źle im się szło.

Santo Domingo de la Calzada

Przy opowieści o Santo Domingo de la Calzada Kuba wyraźnie się ożywia. Historia świętego Dominika, który przebywał tutaj w XI w. i od którego pochodzi nazwa miasta, jest nietuzinkowa. Wedle przekazów ludowych Santo Domingo de la Calzada zbudował dla wygody pielgrzymujących do Santiago de Compostella groblę (po hiszpańsku calzada), szpital, schronienie. Kiedy zostaje świętym, na jego cześć powstaje miasto, a w tym mieście katedra. W jej wnętrzu znajduje się osadzona w murze ozdobna klatka, w której od wieków trzymana jest żywa kura i kogut na pamiątkę cudu.

Legenda głosi, że rodzina z Niemiec, ojciec, matka i syn, wybrali się na pielgrzymkę. Syn spodobał się miejscowej dziewczynie, a kiedy odrzucił jej względy, został oskarżony o kradzież, następnie skazany i powieszony. Smutni rodzice poszli do Santiago, ale wracali tą samą drogą, aby sprawdzić, co się dzieje z ich synem. Ojciec podchodzi szubienicy, na której stracono młodzieńca, i widzi go żywym. Chłopiec mówi: nie płacz, bo ja żyję, Santo Domingo de la Calzada mi pomaga. Ojciec biegnie z radosną nowiną, że syn jest niewinny i trzeba go uwolnić. Ale sędzia mówi: To bzdura, wasz syn jest żywy tak samo, jak te pieczone kurczaki na moim talerzu. Po tych słowach kurczaki stanęły na talerzu i zapiały. Na pamiątkę zdarzenia w środku katedry wmurowano ozdobną klatkę, w której trzymana jest żywa kura i kogut, w prostej linii pochodzące od tych, które ożyły. Jest też taki zwyczaj, że jeżeli ksiądz mówi kazanie, i w trakcie kazania ów kogut zapieje, ksiądz natychmiast je kończy. Tradycja musi być zachowana.

Buen Camino

Do samego Santiago Kuba i Paweł szli 27 dni. Ale nie zakończyli swojej wędrówki przy grobie Apostoła. Trzy dni zabrała im jeszcze droga nad wybrzeże Oceanu Atlantyckiego, do miejscowości Fisterra uznawanej w starożytności i średniowieczu za koniec świata (łac. finis terrae - „koniec ziemi”). Tam, jak każe tradycja, spalili swoje pielgrzymie szaty i obmyli się w wodach oceanu, zostawiając za sobą dotychczasowe grzeszne życie. Zabrali też charakterystyczną dla tego miejsca, jedyną w swoim rodzaju muszelkę - dowód przebytej drogi.

Wrócili w zdartych sandałach, ale szczęśliwi. Z poczuciem pełnej wolności i przekonaniem, że realizuje się ona w odpowiedzialności i właściwych wyborach. I że wszystko, co potrzebne, człowiek ma na sobie. I może iść, gdzie chce. Może robić, co chce. Choć chłopakom daleko do statusu krezusa, potrafią realizować swoje marzenia. Potrafią pięknie wędrować.

Zatem - Buen Camino, Kuba. Buen Camino, Paweł. Dobrej drogi, chłopcy.

Camino de Santiago

Droga św. Jakuba, nazywana często także po hiszpańsku Camino de Santiago - szlak pielgrzymkowy do katedry w Santiago de Compostela w Galicji w północno-zachodniej Hiszpanii. W katedrze tej, według przekonań pielgrzymów, znajduje się ciało św. Jakuba Większego Apostoła. Nie ma jednej trasy pielgrzymki, a uczestnicy mogą dotrzeć do celu jednym z wielu szlaków.

Droga oznaczona jest muszlą św. Jakuba, która jest także symbolem pielgrzymów, oraz żółtymi strzałkami.

Istniejąca od ponad 1000 lat, Droga św. Jakuba jest jednym z najważniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych, obok szlaków do Rzymu i Jerozolimy. Według legendy, ciało św. Jakuba zostało przewiezione łodzią do północnej Hiszpanii i zostało pochowane w miejscu, gdzie dziś istnieje miasto Santiago de Compostela.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama