Ewangelizacja we wszystkich przypadkach

Jezus Zbawiciel to nie boski śmieciarz usuwający nasze brudy. Niestety tak mniej więcej postrzega Go nasze pokolenie, trywializujące grzech. Pole do ewangelizacji jest więc ogromne

Zdaje się, że zarówno katolicy, jak i protestanci zgadzają się dziś w tym, że młode pokolenie nie ma poczucia własnej grzeszności. Zapytajcie katechetki przygotowujące dzieci do Pierwszej Komunii, zobaczcie miny spowiedników po pierwszej spowiedzi, posłuchajcie zajmujących się młodzieżą protestantów. Niech więc was nie zwiedzie zadowolony z siebie kaznodzieja, ks. Kazio, który w czasie Mszy dla dzieci usłyszał od tej garstki zgromadzonej w pierwszych ławkach odpowiedź na zadane pytania: Zosia z drugiej ławki spytana o to, kim jest Pan Jezus, odpowiedziała, że Zbawicielem, a na pytanie, od czego nas zbawia, padło ortodoksyjne — od grzechu (to już Wiktoria, chłopcy w kościele nie czują się najlepiej). Gdyby ktoś po Mszy zagaił Jasia czy Wiktora o to, czym jest grzech, niewiele ponad to, że niewynoszeniem śmieci, gdy mama prosi, pewnie by usłyszał.

Katolicy i protestanci zdaje się zgadzają się również co do konieczności ewangelizacji (teoria), jak i treści głoszonych w czasie pierwszego przepowiadania (praktyka). Pomijam różnice w rozumieniu ewangelizacji, która w Kościele katolickim widziana jest szerzej niż u niekatolickich braci, z kolei to, co u nich nazywa się ewangelizacją, u nas zwie się pierwszym przepowiadaniem. W każdym razie nasze przykościelne wspólnoty katolickie, które rozumieją wagę głoszenia kerygmy, zwykle posługują się treściami niemal identycznymi jak te szerzone przez wspólnoty niekatolickie. Cieszymy się z tego, że to owoc duchowej jedności istniejącej między nami, kiedy tak naprawdę wspólna jest nam po prostu okrojona wizja zbawienia i celu, dla którego Bóg stał się człowiekiem. Jak w tej anegdotce, od której rozpocząłem: Syn Boży jest Zbawicielem, i przyszedł nas zbawić od grzechu. Boski śmieciarz usuwający nasze brudy. I tyle? I tyle.

Nie żebym marudził. O tyle wspólnoty przykościelne należy doceniać, że serio traktują sprawę głoszenia Dobrej Nowiny i że w strukturze wiary poszukują tych elementów, na których można oprzeć potem całą budowlę; a przede wszystkim, że ich członkowie mają doświadczenia Zbawiciela, nawet jeśli w sposobie jego interpretacji pozostają na poziomie dziecięcym. To i tak lepsze od kazań wygłaszanych w czasie największych chrześcijańskich świąt: ni śladu doświadczenia zbawienia, ni cienia głębszego zrozumienia tajemnic Bożych tam nie ma, jest za to katechizmowa ortodoksja, jak u Zosi. Ze świecą szukać jednak życia. Wspólnoty, których spotkania zaczynają się od zapalenia świecy, przynajmniej dają jakieś doświadczenie zbawienia. Gdybyż duchowni częściej uczestniczyli w spotkaniach zapalanych świec, świat dłużej nie pozostawałby w ciemności! Tak, ewangelizacja zaczyna się zdecydowanie od zapalenia świeczki.

Czteropunktowy kerygmat (miłość Boża — grzech — Zbawiciel — osobiste przyjęcie przez wiarę) koncentruje się na teologii krzyża, tak mocno wyakcentowanej przez reformację. Do tego dochodzi jeszcze czkawka, z którą nie potrafimy sobie poradzić, odkąd Anzelm z Canterbury rozwinął teorię zadośćuczynienia, która „już w swej klasycznej postaci nie unika jednostronności. Kiedy się ją jednak rozważa w formie zwulgaryzowanej, okazuje się ona groźnym mechanizmem” (J. Ratzinger). Przypomnijmy w skrócie, w czym rzecz: oto nieskończony Bóg zostaje obrażony moim grzechem, a obraza ta jest nieskończenie wielka. Naruszony porządek musi zostać naprawiony, potrzeba więc nieskończonego zadośćuczynienia, które może dać tylko Chrystus. Ten „doskonale ulogiczniony bosko-ludzki system prawny (...) zniekształca perspektywę i przez swoją nieugiętą logikę może pokazać obraz Boga w przejmującym grozą świetle” (tenże).

„Zapłatą za grzech jest śmierć” (Rz 6,23), czyż nie? Albo my umrzemy, albo zrobi to dla nas Chrystus. Czy nie to właśnie proponujemy w czasie naszych ewangelizacji? Ukazujemy Boga jako obrażonego sadystę, którego sprawiedliwy gniew może zostać uśmierzony jedynie przez śmierć Syna! Zaprawdę, piękne podsumowanie miłości Bożej, od której rozpoczęliśmy głoszenie. Tak jak Ten, którego w ten sposób charakteryzujemy, nie zachowują się nawet ojcowie ziemscy, chyba że w rodzinach patologicznych; a Trójcę trudno przecież podejrzewać o jakąkolwiek dysfunkcję. Cały misteryjny plan Boga realizowany w historii zbawienia i nie wiedzieć jeszcze, do czego prowadzący (por. 1J 3,1-3) — ale na pewno nie jedynie do przywrócenia stanu sprzed upadku — zostaje w sposób barbarzyński zredukowany! Drugi Adam przyszedł tylko po to, abyśmy zostali zbawionymi synami Pierwszego Adama? Ostatni Adam umiera ze względu na naszą niecną przeszłość, ale nic nie ma do powiedzenia w sprawie naszej przyszłości? Nowe stworzenie pozostaje starym, tyle że oczyszczonym z grzechu? Mylili się więc Ojcowie Kościoła w swoim zadziwieniu i zachwycie kontemplujący nie teologię Krzyża głównie, ale przede wszystkim teologię Wcielenia; błądzili w swoich oczekiwaniach przebóstwienia...

A jednak decydujący moment dziejów to według Ojca Świętego „chwila, w której Bóg stał się człowiekiem, w której w pewnym miejscu świat utożsamił się z Bogiem. Sens całej późniejszej historii może polegać tylko na włączeniu całego świata w to zjednoczenie, tak, aby nadać mu pełnię sensu, która polega na byciu jednym z Bogiem. »Bóg stał się człowiekiem, aby ludzie byli bogami« — powiedział święty biskup Atanazy z Aleksandrii. Rzeczywiście, możemy powiedzieć, że tutaj ukazuje nam się właściwy sens dziejów. W utożsamieniu się świata z Bogiem cała przeszłość i cała przyszłość otrzymuje sens, który polega na włączeniu wielkiego kosmicznego ruchu w przebóstwienie, na powrocie do Tego, od którego ów ruch wyszedł”.

Jeżeli więc w Roku Wiary będziemy słyszeli słowo „ewangelizacja” odmieniane przez wszystkie przypadki, to należy się oczywiście z tego cieszyć. Niech jednak taka ewangelizacja obejmie rzeczywiście wszystkich: i Zosię, i Jasia, i księdza Kazia, i wspólnotę zapalanej świeczki, i przede wszystkim tych, którzy od kościelnych świeczek stronią. I niech wizja ewangelizatora obejmie cały Boży plan w jego szerokości, długości, głębokości i wysokości, a nie redukuje się do wynoszenia śmieci z serc, mamusinej kuchni czy przykościelnych dusznych salek.

Tekst ukazał się w Homo Dei (2013) nr 2 (307). Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama