Wolontariat otwiera na drugiego człowieka

W Zambii ludzie mają zupełnie inną mentalność. W ich słowniku rzadko występują takie pojęcia jak: punktualność, porządek czy organizacja czasu.

W zeszłym roku wyruszyłam po raz pierwszy na wolontariat misyjny (podkreślam, że po raz pierwszy, bo głęboko wierzę, że nie ostatni). W zeszłym roku przez trzy miesiące Zambia stała się moim domem.

Dokładnie spędziłam ten czas w północnej jej części – w Kasamie, w placówce salezjańskiej „Laura Centre”. Wyjechałam zarówno podekscytowana, zaciekawiona światem misyjnym, jak i chętna do pomocy, gotowa do służenia drugiemu człowiekowi. Przed wylotem miałam obawy, ale jednak radość w sercu pokonała ewentualny niepokój, lęk przed nieznanym. Poleciałyśmy z Marcysią na misje we dwie, co było dla mnie dodatkową radością.

Obie miałyśmy ręce pełne roboty! Jeździłyśmy od rana do szkoły w pobliskiej wiosce Katongo, gdzie rozwija się szkoła wspierana przez siostry salezjanki. Składa się ona z dwóch klas: ósmej i dziewiątej oraz z przedszkola. Nasza pomoc w ciągu roku szkolnego polegała na wspieraniu nauczycieli podczas lekcji, a czasem zastępowaniu ich, na graniu z uczniami podczas przerw oraz zbieraniu czesnego, pilnowaniu dokumentów. Pod koniec trymestru uczniowie przystąpili do egzaminów. Trwały one przez prawie dwa tygodnie. Arkusze codziennie przywoziłyśmy na rowerach.

Miesięczne wakacje przyczyniły się do zmiany wizerunku katongowej szkoły. Z pomocą chętnych uczniów i nauczycieli odświeżyliśmy budynki szkolne. Pomalowaliśmy ściany wewnątrz i na zewnątrz. Szczególnie przedszkole stało się bardziej przyjazne dla dzieci dzięki kolorowym kwiatom, literkom i cyferkom! Stało się również bezpieczniejszym miejscem do nauki dzięki naprawie dachu, który był w opłakanym stanie…

Popołudnia spędzałyśmy w samej Kasamie na organizowaniu oratorium dla najmłodszych dzieci z okolicy, a wieczory na różańcu i kolacji z dziewczętami mieszkającymi w internacie na terenie naszej placówki. Podczas wakacyjnego sierpnia poza remontem szkoły w Katongo zajęłyśmy się młodzieżą z programu Adopcji na Odległość – wspólna wycieczka na pobliskie wodospady, codzienne lekcje matematyki, biologii, chemii (ich zapał do nauki w wakacje był dla mnie niemałym zaskoczeniem!), czas kreatywnych zajęć, wspólnego sprzątania czy zwykłego odbijania piłki – to wszystko było ubogacającym doświadczeniem. Zwykłym-niezwykłym spotkaniem z drugim człowiekiem.

Niezależnie od tego, czy był rok szkolny, czy wakacje, w soboty prowadziłyśmy oratorium dla naszych najmłodszych pociech w Katongo. W niedzielę wspólnie z siostrami w kaplicy adorowałyśmy Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie śpiewem, odmawianiem nieszporów czy osobistą modlitwą w ciszy, co było dla nas obu istotnym punktem planu. To był taki niezwykły odpoczynek po całym tygodniu pracy, powierzenie Jemu wszystkiego. Eucharystia przeżywana z mieszkańcami Kasamy w każdą niemal niedzielę była dla mnie wyjątkową godziną w całym tygodniu (a raczej dwiema godzinami, bo w Zambii czas płynie po swojemu – śpiewy i uwielbienie trwały nieco dłużej). Na pierwszej Mszy zostałyśmy przywitane oklaskami podczas ogłoszeń, zaś na ostatniej poprosili nas o słowo do mikrofonu. Nie ukrywam, że takie spontaniczne drobne przemówienie mnie zestresowało, bo tu i teraz ja mam coś powiedzieć nie po polsku i bez żadnego przygotowania – jak to? To jest jedna z wielu spontanicznych sytuacji tego typu, każdy dzień był nowy, każdy czymś zaskakiwał.

W Zambijczykach ujmuje mnie właśnie ta spontaniczność. Mają zupełnie inną mentalność. W ich słowniku rzadko występują takie pojęcia jak: punktualność, porządek czy organizacja czasu. Początkowo trudno było się do tego przyzwyczaić, często było to denerwujące. Lecz czas mi pokazał, że takie nastawienie do życia bywa zbawienne! Pamiętam sytuację, gdy na rowerze gnałam, ile sił w nogach miałam, ponieważ chciałam dowieźć do Katongo egzaminy na czas. W mojej głowie to była sprawa priorytetowa. Byłam i tak spóźniona, bo arkusze zostały wydrukowane o wiele później niż było to planowane (plany uległy zmianie – zambijska norma). W tym pośpiechu ledwie usłyszałam, jak ktoś na ulicy zawołał mnie po imieniu. Kilka godzin później okazało się, że to był chłopiec o imieniu Tao, który podczas oratorium zapytał, dokąd ja się tak spieszyłam. Było mi głupio, że nie zwolniłam, nie pomachałam mu wtedy (niesłyszalnie pewnie odkrzyknęłam „Hi!”). Szczególnie, że egzaminami rozpoczętymi o późniejszej godzinie z powodów losowych nikt się nie przejmował w Katongo. To była dla mnie spora lekcja pokory.

W połowie misji zdałam sobie sprawę, jak szybko czas ucieka i zapragnęłam być jeszcze bardziej. Być tu i teraz, być z tymi konkretnymi ludźmi. Starać się nie marnować czasu, a wykorzystywać go w pełni. To było moje małe odkrycie i co jakiś czas lubię sobie o tym przypominać, żeby również w Polsce nie marnować czasu, tylko zsiąść z kanapy i żyć – najlepiej na pełnej petardzie. Wiem, że wolontariat misyjny sporo mi dał. Otworzył oczy i uszy na drugiego człowieka, na jego potrzeby. Uświadomiłam sobie w Zambii, jak dużo może znaczyć obecność czy zwykła rozmowa – nawet jeśli mój angielski pozostawiał wiele do życzenia. Kaleczenie obcego języka naprawdę ma niewielkie znaczenie, a to była jedna z moich obaw i przed wolontariatem, i podczas niego. Oprócz docelowego obcego języka warto też przed wyjazdem „doszkalać się” z języka miłości. Gesty i uśmiech odgrywają na misjach tak znaczącą rolę. Według mnie uczą wyzbywania się z egoizmu. Mieszkanie we wspólnocie sióstr salezjanek, przygotowywanie razem posiłków, wspólne jedzenie, zmywanie, sprzątanie i wreszcie modlitwy – to wszystko powodowało, że nie myślało się tylko o swoich własnych potrzebach, że mniej się myślało o sobie.

Pamiętam, że kiedy nauczyłyśmy się z Marcysią podstawowych zwrotów w języku bemba (którym w naszym regionie wszyscy się posługiwali), to wywoływało to często uśmiech na obcych twarzach. To jest w ogóle piękne w zambijskiej kulturze, że nieznane osoby pozdrawiają się na ulicy, pytają nieznajomych, jak się czują dzisiaj.

Do tej pory odkrywam owoce tego wyjazdu. Odkrywam to, że mam więcej odwagi w sobie, że raduję się prawdziwiej, że bardziej doceniam drobne rzeczy – choćby ciepłą wodę i prąd, których czasem w Kasamie brakowało czy też darmową edukację w szkole, na uczelni (czego przed wyjazdem na pewno nie dostrzegałam).

Było trochę trudności, których doświadczyłam. Bariera językowa. Trudno mi było skupić się na wspólnej modlitwie w obcym języku. Dzieci na oratorium w większości nie mówiły w ogóle po angielsku – tylko w bemba, co też było niejednokrotnie uciążliwe, ale nie do niepokonania. Siostra czasem pomagała wytłumaczyć zabawę, przekazać coś, również wspólnie się z nami modliła w bemba. Zdarzało się nieposłuszeństwo dzieci czy kradzieże drobnych zabawek. A z drugiej strony były uczciwe, uczynne maluchy, które zbierały ze mną i Marcysią wszystkie rzeczy pod koniec oratorium. Także bywają przykre momenty, w których nie umiemy się zachowywać, ale bywają też takie sytuacje, które dogłębnie nas wzruszają. Mimo trudności mogę powiedzieć, że misja była dla mnie radością i uczyła mnie przezwyciężać własne słabości.

Moim zdaniem zdecydowanie warto jechać na wolontariat misyjny! Dużo można dać z siebie i dobrze jest jechać z nastawieniem służenia bliźnim, ale tak naprawdę jeszcze więcej się otrzymuje.

Hania Dąbrowska
Kasama, Zambia

Więcej zdjęć do artykułu znajduje się na stronie misjesalezjanie.pl

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama