Potrafisz liczyć? Licz na siebie

Przewodnik po świecie wolontariatu misyjnego p.t. "Skok 
na głęboką wodę. Przepis 
 na wolontariusza misyjnego" Paweł Fiącek red.



Potrafisz liczyć? Licz na siebie
ks. Paweł Fiącek (redakcja)
Skok 
na głęboką wodę
Przepis 
 na wolontariusza misyjnego
ISBN: 978-83-7580-337-2
Przewodnik po świecie wolontariatu misyjnego. Autorzy wciągają nas w historie pełne barwnych opisów, relacji międzyludzkich, ważkich przemyśleń i bezcennych praktycznych porad. Dzielą się cząstką tego, czego doświadczyli. Tak właśnie wygląda przygoda z wolontariatem misyjnym – jest ciężką pracą, ale wciągającą i pełną satysfakcji. Dla niektórych szczególnie uzależniającą!
Jerzy Jaskuła
Ratownik medyczny, instruktor-wykładowca, wolontariusz Polskiej Misji Medycznej
Wybrane fragmenty:

„Potrafisz liczyć? Licz na siebie”.

Wyjazd ten na pewno nauczył mnie, czym jest solidarność i wspólnota. Na początku listopada tego roku w San Marcos odbywało się coroczne zebranie mające na celu podsumowanie działalności naszej diecezji, jak i wyznaczenie celów na nadchodzący rok. Całodniowe obrady, dyskusje, debaty i bardzo typowa dla latynosów właściwość powtarzania tej samej kwestii — trzykrotnie, tylko przez trzy różne osoby, stopniowo zmniejszały liczbę uczestników — i to w znaczący sposób. Poniedziałkowy poranek wydawał mi się dosyć interesujący, później trochę mniej, a wieczorem już tylko wysiłkiem woli walczyłam o utrzymanie się w pożądanej pozycji pionowej. Wtorek, kiedy omawiano tematy społeczne i działalność diecezjalną, tylko poczucie obowiązku nie pozwoliło mi dać za wygraną i wrócić do domu. W środę jednak, 7 listopada, ogłosiłam kapitulację i poprosiłam o możliwość pozostania w domu, by zająć się innymi obowiązkami, co spotkało się ze zrozumieniem i wyrazami podziwu, że wytrzymałam tak długo. O 10.37 zatrzęsła się ziemia. Nie tak jak kilkakrotnie już się to zdarzyło wcześniej, delikatnie i przez kilka sekund. Wstrząsy trwały prawie minutę i miały siłę 7,4 stopnia w skali Richtera. Było to najsilniejsze trzęsienie ziemi w Gwatemali od 36 lat i dało się je odczuć nawet w sąsiednim Meksyku i Salwadorze. Ruchy sejsmiczne nie są dla mieszkańców tych terenów niczym obcym, zdarzają się bowiem co kilka tygodni. Dlatego też każde dziecko wie, jak się zachować w takim przypadku — schować się pod biurkiem lub innym solidnym meblem, odsunąć się od okien i półek, ustawić przy belce nośnej lub w rogu pomieszczenia, gdzie ściany są najsolidniejsze, a najlepiej wybiec na otwartą przestrzeń. No właśnie, tyle że w Polsce nigdy się o tym nie mówiło. Zatem w chwili zagrożenia zrobiłam dwie najgorsze z możliwych rzeczy, najpierw chwytając się ramy okiennej, a później wybiegając na taras. Bez dwóch zdań popisałam się inteligencją. Tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z sytuacji. U nas w domu potłukło się kilka rzeczy, pospadały półki i pojawiły się pęknięcia na ścianach i podłodze, ale w zasadzie nic poważnego. Strach pojawił się później, kiedy nie mogłyśmy się dodzwonić do pozostałych współbraci, którzy byli na zebraniu w San Marcos. Wtedy zadzwonił ktoś ze znajomych, mówiąc, że San Marcos w połowie się zawaliło, amiasto przypomina krajobraz po wojnie. Brak prądu, możliwości włączenia radia, telewizji, internetu, by dowiedzieć się, co się dzieje. Niepewność i narastająca panika. I nareszcie telefon: „Wszystko z nami w porządku, udało się uciec. Zebranie odwołane, wracamy do domu”. Z tego dnia pamiętam przede wszystkim telefony od i do znajomych, aby się uspokoić, upewnić. Pamiętam też, już po włączeniu prądu, stały przepływ wiadomości telewizyjnych i radiowych, obrazy katastrofy, zawalone domy, ranni i wciąż wzrastająca liczba ofiar śmiertelnych. Kolejne dni i kolejne informacje o znajomych którzy stracili wszystko. W ciągu minuty dorobek wielu lat runął bezpowrotnie. Gruzy, rozpacz ludzka i łzy to kolejny obraz, który pozostanie ze mną na długo. Jednak pamiętam również, że tego samego dnia w każdej z naszych wiosek zebrały się grupy mężczyzn, którzy rąbali pobliskie drzewa, by wyciosać z nich pale i podeprzeć domy sąsiadów grożące zawaleniem. Pamiętam kobiety gotujące posiłki dla tych, którzy nie mieli czego ani gdzie jeść. Pamiętam rodziny, które pomimo swej liczebności i niezwykle skromnych warunków bytowych przygarniały pod swój dach tych, którzy już swojego domu nie mieli. Chyba nigdy nie spotkałam się z taką solidarnością, gotowością do niesienia natychmiastowej pomocy, ani tym bardziej pomocy długoterminowej. Minęły już prawie trzy tygodnie od katastrofy, a wiele rodzin nadal żyje dzięki gościnności i szczodrości swoich sąsiadów, bo nie mają dokąd pójść. W tutejszym klimacie w dzień słońce pali skórę po kilku sekundach i pomimo gorąca należy się prawie całkowicie zakrywać ubraniem, jednak w nocy temperatury spadają grubo poniżej zera i lód pokrywa wszystko. Mając jeden pokoik i kuchnię dla 9-10 osób, najbiedniejsi z miłością oddają cenne centymetry powierzchni życiowej kolejnym 5-6 osobom. To właśnie od teraz rozumiem jako solidarność i dzielenie się z bliźnim.

Mój pobyt w krainie Majów jest codzienną przygodą, możliwością dania z siebie tego, co najlepsze — czasem pracy dwóch kobiecych rąk, czasem użycia wiedzy, jaką do tej pory zdobyłam, a czasem daniem powodu do śmiechu i radości. Moi hiszpańscy bracia stale przeze mnie wybuchają śmiechem. Chciałabym w tym miejscu zasugerować, że dzieje się tak ze względu na mój cięty i inteligentny dowcip — niestety. chodzi jednak raczej o przekomiczne sytuacje, które przyciągam jak magnes. Straciłam już poczucie dumy i pozbierałam z ziemi godność osobistą, mogę się więc teraz śmiać razem z nimi ze swoich wpadek, których z każdym dniem przybywa. Przyjechałam do Gwatemali, znając biegle język hiszpański, więc czułam się niezwykle swobodnie już od pierwszego dnia, kiedy rozmawiałam w domu. Kiedyś w końcu trzeba było jednak wyjść na ulicę i zetknąć się z gwatemalską odmianą hiszpańskiego. Pomijając drobne różnice w wymowie, problem pojawia się na poziomie semantycznym, tzn. jeżeli chodzi o znaczenie wielu słów. Brzmią one tutaj dokładnie tak samo jak w hiszpańskim z półwyspu, ale ich znaczenie jest skrajnie różne. Przykładowo el coche zamiast samochodu oznacza prosię, a samochód to el carro. Słowo coger, czyli brać, należy zastępować słowem agarrar, by nie brzmiało wyjątkowo wulgarnie, a hueco, czyli zwykła dziura w drodze, stosowane jest tutaj jako hoyo, chyba że chcemy mówić o osobie homoseksualnej. Dlatego też jedno ze zdań wypowiedzianych przeze mnie w kilka dni po przybyciu, które miało docelowo oznaczać: „Weźmy inny samochód, bo na drodze będzie sporo dziur”, zostało najpierw powitane grobową ciszą, później gromkimi wybuchami śmiechu, a następnie przyznano mu miano wpadki sezonu.

Ze względu na mój bardzo niegwatemalski wygląd często jestem brana za Amerykankę. Jako taka z założenia nie powinnam rozumieć ani słowa po hiszpańsku. Parę razy zdarzyło mi się już wysłuchać bardzo obszernej debaty na mój temat odbywającej się tuż za moimi plecami i to wcale nie szeptem. Moja odpowiedź płynnym hiszpańskim i miny dowcipnych komentatorów — bezcenne. Wygląd jest tak silnym elementem przypisującym osobę do danej nacji, że gdy czasem podczas zakupów rozmawiam z kimś przez 5 min, a następnie owa osoba pokazuje mi na palcach cenę produktu, jakbym nie zrozumiała języka, sfrustrowana mam ochotę powiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem: „Nie jestem gringa i rozumiem co, do mnie mówisz. Dziękuję za uwagę”. Jedyną pociechą jest dla mnie fakt, że Hiszpanów traktują dokładnie w taki sam sposób, a końcu mówią w swoim ojczystym języku.

Ostatnio też, zupełnie z zaskoczenia, pojawiła się propozycja mojego zamążpójścia, złożona nie mnie osobiście, a moim opiekunom, czyli padre Santiago y Mariangeles. Oferta dotyczyła poślubienia statecznego gentlemana z dużą ilością terenu i uprawianej na nim kukurydzy, posiadacza 6 krów i 7 owiec oraz stada kur. Zaproponowano za mnie 3 krowy, co zdecydowanie podniosło moją samoocenę, jak i postawiło przed nie lada dylematem, na szczęście tylko przez chwilę. Padre Santi stwierdził, że jestem warta co najmniej 5 krów, a poza tym pewien Hiszpan jest gotów dać za mnie podwójną stawkę, więc, niestety, ale nie jestem już wolna. Ufff. Trzeba się było uciec do kłamstwa, bo tutejszym ludziom trudno jest zrozumieć pojęcie misjonarki świeckiej; skoro może wyjść za mąż, to czemu tego nie robi, w końcu takie jest powołanie i obowiązek kobiety! No, ale skoro jest już zajęta to inna sprawa.

Kontrowersje budzi też kraj mojego pochodzenia. Oczywiście nikt nie ma pojęcia, gdzie leży jakaś Polonia. Ludzie prości kiwają tylko głowami, bojąc się dopytać, a co bardziej światowi pytają, czy to dalej niż Stany Zjednoczone. Mądrale tłumaczą swoim kolegom, że to okolice Argentyny lub Kolumbii. No cóż, na moje oświadczenie, że jadę do Gwatemali, większość polskich ankietowanych odparła: Gdzie? Tak więc tutaj chyba jesteśmy kwita.

Nie zawsze mam jednak powody do uśmiechu. Bywają dni, kiedy bardzo potrzebuję modlitwy i wsparcia współbraci, gdyż ogrom nieszczęść i ludzkich tragedii może przytłoczyć. W społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn, gdzie słowo macho ma znaczenie wyjątkowo negatywne, kobiety nie mają nic do powiedzenia, nikt się z nimi nie liczy. W tutejszym mniemaniu zostały stworzone, by usługiwać mężczyźnie i nie mają żadnych praw. Najgorsze jest jednak nie męskie prześladowanie, ale zupełny brak poczucia własnej wartości u samych kobiet i wychowywanie ich w przekonaniu, że powinny być poddane mężczyźnie, znosząc w milczeniu jego alkoholizm, przemoc i egoizm. Małżeństwa zdarzają się tutaj rzadko, raczej mówi się o „łączeniu w pary”, „współtworzeniu rodziny”, nie ma jednak żadnej prawnej podstawy, która gwarantowałaby kobiecie jakiekolwiek bezpieczeństwo i poczucie stabilizacji. Po trzech, siedmiu czy piętnastu latach wspólnego mieszkania, przy dwanaściorgu wspólnych dzieci, mężczyzna może po prostu któregoś dnia odejść i zostawić ją, jak i pociechy, absolutnie z niczym. Innym przykładem są liczne związki bigamiczne, kiedy to jeden mężczyzna utrzymuje 2-3 kobiety. Żadna z nich się nie zbuntuje przecież i nie odejdzie, bo co jej pozostaje? Bez zarobków mężczyzny i jego domu wyląduje na ulicy, bez środków do życia. Bardzo poruszyła mnie opowieść pewnej maltretowanej kobiety, Rusbeli. Jej mąż od wielu lat bił ją i stosował różne rodzaje przemocy. Choć kobiety prawie nigdy nie zgłaszają na policję aktów przemocy, ta dzielna niewiasta złożyła w końcu oficjalny donos i mężczyznę zabrano do więzienia. Jej koszmar się jednak nie skończył. Po trzech miesiącach teściowie wpłacili kaucję, a mężczyzna wrócił do domu, do żony. Dom jest jego własnością i nikt nie może mu przeszkodzić w ponownym, jeszcze gorszym, traktowaniu żony. Takie sytuacje są na porządku dziennym. Kobiety zależą od swoich partnerów, głównie jeżeli chodzi o aspekt finansowy, ale jest to zależność, która uniemożliwia im podjęcie jakichkolwiek kroków.

Kolejnym dramatycznym wskaźnikiem jest liczba nastolatek lub wręcz dziewczynek, które zachodzą w ciążę. W przypadku społeczności indiańskich, gdzie kultura Majów wciąż pobrzmiewa echem w języku mam, wczesne macierzyństwo jest uzasadnione tradycją i zwyczajami. Niestety, w innych sytuacjach poczęcie nowego życia uważane jest często za jedyny sposób ucieczki z domu, gdzie codzienna ciężka praca i współdzielenie ciasnej lepianki z jedenaściorgiem rodzeństwa okazały się nie do zniesienia. Również brak poczucia własnej wartości sprawia, że gdy młody chłopak zwróci na nią uwagę, zacznie prawić komplementy, dziewczyna gotowa jest zrobić dla niego wszystko. To zaklęty krąg, z którego wyrwać może tylko edukacja, otwarcie okna na świat i pokazanie, że można żyć inaczej, bez powielania schematów matek i babek.

Jednym z projektów, który staramy się wprowadzić w życie od dwóch miesięcy, jest walka o lepsze życie dla dzieci specjalnej troski. Stworzenie na początek listy dzieci, które mogłybyśmy włączyć do programu pomocy, samo w sobie okazało się problematyczne. Jak tu bowiem odnaleźć dzieci, o których istnieniu nie wiedzieli często nawet najbliżsi sąsiedzi? Jeżeli dziecko cierpi z powodu niemożności poruszania się o własnych siłach, to bez wózka inwalidzkiego nie wyjdzie z domu. Jeżeli zaś wykryto u niego problemy z rozwojem mentalnym, rodzina będzie się go wstydzić i utrzymywać w ukryciu. Całe dwa tygodnie zajęło nam więc podróżowanie od jednej miejscowości do drugiej, w palącym słońcu w ciągu dnia i przenikliwym chłodzie pod wieczór, po kamienistych górskich ścieżkach, by dotrzeć na miejsce, wypytać mieszkańców, spotkać się z rodzicami dzieci i spisać dokumentację konieczną do projektu. Jako następny krok wyznaczyłyśmy sobie wizyty w ośrodkach dla dzieci niepełnosprawnych, by przyjrzeć się rodzajom terapii, jakiej tam udzielają, aparatom i urządzeniom do ćwiczeń oraz poznać niezbędny personel. Wszystko po to, by w Union de Aldeas można było stworzyć chociaż namiastkę takiego ośrodka, a dzieci z okolicznych miejscowości miały łatwiejszy dostęp do terapii. Sama fizjoterapia i opieka lekarska to ogromny wydatek rzędu 200-300 quetzali tygodniowo, czyli 80-120 zł plus transport. Najbliższy lekarz, jak i fizjoterapeuta, mają swoje gabinety w San Marcos. By tam dotrzeć, konieczne jest kilka godzin marszu przez góry do San Sebastian, a następnie co najmniej godzina jazdy busem do miasta. Dla osoby dorosłej to spory kłopot, dla dziecka niepełnosprawnego — często niewykonalne. Dlatego też rodzice dzieci, nie mając odpowiednich środków finansowych ani możliwości transportu, do tej pory pozostawiali swoje latorośle w domu, nie ze złej woli, ale z braku innej możliwości.

Osobą, która zmotywowała nas do takiego przedsięwzięcia i odnalezienia jeszcze szesnastu innych dzieci, był Ismael. Ismael ma prawie 17 lat, ale wygląda na zaledwie 12. Jako kilkudniowe dziecko zapadł na zapalenie opon mózgowych, co spowodowało u niego poważną dystrofię mięśniową, problemy z rozwojem mowy, opóźnienie psychiczne. Kiedy spotkałyśmy go po raz pierwszy, leżał porzucony w szopie dla zwierząt, brudny, bezradny i przestraszony, pobity przez własnego ojca. Ismael jest najmłodszy z sześciorga rodzeństwa, mieszka razem z rodzicami w szczególnym ubóstwie materialnym, ale co gorsza, ubóstwie wynikającym z braku miłości, czułości i zrozumienia. Zaczęłyśmy go regularnie odwiedzać, wymusiłyśmy na matce i rodzeństwie, by spędzał dzień na łóżku lub wózku inwalidzkim, by chociaż co kilka dni był umyty. Wykorzystując znajomości brata Emilio, udałyśmy się do wybitnego specjalisty, by zbadał Ismaela i stwierdził, czy można mu w jakiś sposób pomóc. Diagnoza nami wstrząsnęła. Okazało się, że pomimo ogromnego potencjału chłopca i jego woli walki, by wyzdrowieć, istnieje psychiczna blokada, która każe mu zamykać się w sobie w akcie samoobrony. Musi się bronić, bo badanie wykazało, że od wielu lat chłopiec jest nie tylko bity, ale również molestowany seksualnie i to najpewniej przez kogoś z rodziny. Od tego czasu zrobiłyśmy, co w naszej mocy, by mu pomóc. Dzięki donacji hiszpańskich salwatorianów świeckich udało się zakupić dla niego leki, a pewna brazylijska siostra zakonna, fizjoterapeutka, zgodziła się nieodpłatnie przyjąć go na cotygodniowe masaże i ćwiczenia. Teraz walczymy o środki na wykonanie niezwykle kosztownej tomografii mózgu oraz przede wszystkim o to, by udało się znaleźć dla niego nowy dom.

Pod naszą opieką jest też Moises z zespołem White'a, Cristel z uszkodzonym biodrem wymagająca operacji, Glendy z zespołem Downa, Osvaldo z atrofią mięśniową, Everson, Sophia, Debora, Audias i wiele innych dzieci, które dzięki Ismaelowi i jego historii mają szanse na lepsze życie.

W Gwatemali wszystko wydaje się młode, na każdym kroku można spotkać szczeniaki, pisklęta, cielaki, kocięta, pąki na drzewach, zieloną świeżą trawę i dzieci, które mają zwyczaj pojawiać się jak spod ziemi, gdy tylko dzieje się coś ciekawego. W okresie od listopada do grudnia spędzają swoje wakacje, ale nie jest to dla nich czas odpoczynku i zabawy, a wzmożonej pracy w polu i przy zwierzętach. Chcieliśmy im podarować choć jedno przedpołudnie pełne radości i beztroski, organizując w każdej z parafialnych miejscowości, od godz. 9.00 do 12.00 zabawy i konkursy dla wszystkich chętnych małych ludzi. Jako profesjonalistka z latami doświadczeń i błędów popełnionych na własnych siostrzeńcach czułam się kompetentna, by podołać wyzwaniu. Postanowiłam jednak zabłysnąć wyżej wymienioną kompetencją, jak i profesjonalizmem, organizując plan zabaw z podziałem na godziny oraz intensyfikację działań wojennych, w podpunktach, jak następuje:

a) gry i zabawy integracyjne (by poznać imiona uczestników i okazać im spersonalizowane podejście wysoce pedagogiczne, zamiast: „Podejdź no tu... eee... ty, w tym zielonym czymś”),

b) konkursy sprawności fizycznej (bieganie, skakanie, czołganie się, przydeptywanie bliźniego, taranowanie i ogólna radość wyrażona w sposób spontaniczny w narodzie),

c) przekąska (atolito i słodkie bułeczki jako ogólna metoda na rozprawienie się z nigdy nienasyconym głodem dzieciaków oraz tamalitos z kawałkiem mięsa w środku w przypadku matek gwatemalek dbających o prawidłowy rozwój psychofizyczny swoich pociech),

d) statyczne zabawy po jedzeniu, czyli w co się bawić, by produkty spożywcze pozostały tam, gdzie ich miejsce — w żołądku (rysowanie, poszukiwanie ukrytych baloników, origami).

Zabłysnęłam. Na moment, gdy przeczytałam na głos plan działania. Manewry w terenie, niestety, okazały się wieczną sztuką natychmiastowej improwizacji.

Jeżeli chodzi o integrację, podeszłam do tematu entuzjastycznie i tylko postronni zwracali uwagę na moje przerażone oczy, które z każdym nowo zasłyszanym imieniem stawały się większe... Dałam za wygraną po szóstym w kolei, gdy do zapamiętania dostałam: Yelfera, Onelię, Everildę, Oseli, Yoniego, Rudelmera, etc. Co się stało ze starymi dobrymi imionami typu Juan, Maria, Carlos, Diego czy Ana?! Na szczęście pozostał wariant B: „Ej, ty, w tym tej czerwonej sukience! mogłabyś nie kopać tego chłopca w żółtej koszulce?!”.

Konkursy sprawnościowe nie wypadały najgorzej. To znaczy, nie licząc kilku odartych kolan, dwóch zwichniętych kończyn i jednej wyjątkowo twarzowej rany poniesionej w wyniku nagłej potrzeby okazania czułości względem podłoża i ucałowania go czule... Naród zaiste wyrażał się spontanicznie, prowadząca również — demonstrowała taczkę, skoki żabie, skoki kangurze, skoki na jednej nodze, czołganie się i przewrotki. Byłam dzielna, choć każdy mięsień w moim przyzwyczajonym do siedzącego trybu życia ciele błagał o litość.

Niedomówienia godzinowe dotykały również posiłków. Umawiając się z matkami na zaserwowanie porcji kalorii o godzinie 11.00, nie dodałam „o 11.00 na modłę hiszpańską”, tj. punktualnie, dlatego też niewiasty miały święte prawo zrozumieć „na modłę latynoską”, czyli z poślizgiem do godziny. Zdarzało się zatem, że w programie pojawiało się najpierw rysowanie, a po napełnieniu małych brzuszków — intensywne szaleństwa. Szczęśliwie, nikt nie zwrócił w sposób niegodny ryżowego napoju.

Co do rysowania, przeprowadziłam kilkakrotnie ekspresowy kurs rysunku dla tych, którzy papier i kredki widzieli po raz pierwszy w swym krótkim i pracowitym życiu, ale za to po chwili pełni entuzjazmu i dumy prezentowali wszelakiej maści patyki i kółka przedstawiające matki, ojców, konie, kwiatki, domki i kulawe żaby. Zdarzyło mi się też wykonać jednego dnia ołówkiem około 50 rysunków owcy i 70 kurczaczka (cieszył się większym powodzeniem) dla mniejszych dzieci, które chciały kolorować.

Jednym z problemów pośród mieszkańców płaskowyżu jest stale wzrastająca liczba emigrantów do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście są to głównie osoby nielegalnie przekraczające granicę przy pomocy coyote, czyli pośrednika, który pobiera znaczną kwotę za niepewną możliwość dostarczenia ich do krainy wielkich marzeń i snów. Żeby zapłacić za wyprawę jednej osoby, cała rodzina niejednokrotnie się zadłuża, zastawia swoją ziemię, jedyne, co posiada. Jeżeli emigrantowi udaje się przetrwać w USA rok, jest w stanie spłacić rodzinny dług i zaczyna zarabiać, przesyłając pieniądze do domu. Jeżeli jednak, co zdarza się znacznie częściej, zostaje deportowany do kraju, nie tylko pozostawia rodzinę z niespłaconą należnością, ale dodatkowo powiększa jej dług, w wyniku czego traci ona dom i ziemię. Pomimo tego ryzyka tysiące młodych ludzi wyrusza co roku w poszukiwaniu lepszego życia, oddając się całkowicie w ręce coyote, bo po angielsku znają zaledwie kilka słów. Dlatego też od mojego przyjazdu, trzy razy w tygodniu, w różnych miejscowościach prowadzę zajęcia z języka angielskiego dla dzieci i młodzieży. W Polsce, pracując w szkole językowej, miałam do dyspozycji komputery, projektor, salę kinową i najnowsze pomoce dydaktyczne. Tutaj muszę się zadowolić kawałkiem kredy i ścianą lub w jednej z wiosek luksusem — czarną tablicą. Zaczynamy od zupełnych podstaw, toteż tym większą sprawiają mi radość każdym nowym zdaniem, które udaje im się zbudować, każdym nowym słowem. Pomimo tego, że efekty są znacznie mniej spektakularne niż te, które obserwowałam u swoich uczniów w Polsce, otoczonych zewsząd językiem angielskim z radia, telewizji, plakatów i ogłoszeń, jestem tym bardziej z nich dumna. Może któregoś dnia ta wiedza pozwoli im znaleźć dobrą pracę i zapewnić godziwy byt swojej rodzinie.

Będąc jeszcze w Polsce, często modliłam się mniej więcej takimi słowami: „Pozwól mi, Boże, dotrzeć tam, gdzie potrzeba Ciebie jest ogromna, ale trudne warunki nie pozwalają wysłać kogoś innego. Poślij mnie tam, gdzie będę naprawdę potrzebna, gdzie moje życie nabierze nowego sensu poprzez służbę ludziom żyjącym w nędzy, opuszczonym i pozbawionym nadziei. Chcę opowiedzieć innym, jak jesteś dobry, jak zmieniłeś moje życie i jak bardzo kochasz każdego z nas. Poślij mnie, dokąd uważasz za słuszne, a będę Twoimi rękami, które nie zaznają zmęczenia, ustami, które będą Cię głosić, dopóki każda osoba na świecie Cię nie pozna i nie pokocha!”. Lecąc przez Atlantyk, miałam mnóstwo obaw: jak sobie poradzę, jak porozumiem się z ludźmi, czy mnie zaakceptują, czy będę im w stanie pomóc w jakiś sposób, czy jestem dobrze przygotowana, czy nie będę obciążeniem dla misjonarzy i wiele, wiele innych wątpliwości. Na chwilę zapomniałam, że przecież nie jestem sama, bo On jest zawsze przy mnie i wspiera we wszystkim co robię. Gdy zmęczona po podróży zasiadłam ze współbraćmi pierwszego wieczora do modlitwy, poprosili, bym wybrała numer pieśni, jaką danego dnia będziemy śpiewać. Numer 298 wydawał mi się dobry jak każdy inny, a wtedy otwarłam śpiewnik i przez długą chwilę nie byłam w stanie śpiewać ze wzruszenia, bo jej tekst okazał się następujący:

 

Seńor, toma mi vida nueva

Seńor, toma mi vida nueva

antes de que la espera desgaste ańos en mi.

Estoy dispuesto a lo que quieras,

no importa lo que sea, tú llámame a servir

 

Llévame donde la gente

Necesite tus palabras,

Necesite mis ganas de vivir

Donde falte la esperanza,

Donde falte la alegría,

Simplemente por no saber de Ti.

 

Te doy mi corazón sincero

Para gritar sin miedo tu grandeza, Seńor.

Tendré mis manos sin cansancio,

tu historiaa entre mis labios y fuerza en la oración.

 

Y así, en marcha iré cantando

Por calles predicando lo bello que es tu amor.

Seńor, tengo alma misionera,

cond˙ceme a la tierra que tenga sed de Ti.

Panie, weź moje nowe życie

Panie, weź moje nowe życie

Zanim w oczekiwaniu zmarnuję swoje lata.

Jestem gotów na co tylko chcesz,

Nie ważne, co, powołaj mnie do służenia.

 

Zaprowadź mnie tam, gdzie ludzie

potrzebują twoich słów

Potrzebują mojej woli życia.

Tam, gdzie brakuje nadziei,

Gdzie brakuje radości,

Dlatego, że Cię nie znają.

 

Daję Ci moje szczere serce

Aby bez strachu wykrzykiwało twoją wielkość, Panie

Moje ręce nie zaznają zmęczenia,

Twoja historia będzie na moich ustach i siła w modlitwie.

 

I tak, śpiewając, pójdę przez świat,

Na ulicach głosząc piękno Twojej miłości,

Panie, mam duszę misjonarza,

prowadź mnie więc do ziemi, która jest Ciebie spragniona

 

Teraz, patrząc z perspektywy ponad dwóch spędzonych tutaj miesięcy, a mając przed sobą kolejne dziesięć, jestem zupełnie spokojna. Codziennie przekonuję się, jak wiele mogę zrobić, ile osób wita mnie z radością, bo jestem już częścią tej społeczności. Każdego dnia wstaję o drastycznie wczesnej godzinie 6.00, coś, co jeszcze przed przyjazdem byłoby dla mnie nie do pomyślenia. Jednak jest tyle rzeczy do zrobienia, tak wiele osób na mnie czeka. Nie mam czasu na nudę i kładę się wieczorem do łóżka z poczuciem, że nie zmarnowałam ani minuty z mijającego dnia. Wyruszyłam w misyjną drogę, by służyć, ale bogactwo, jakie gromadzę w postaci uśmiechów, doświadczeń, opowieści życia, miłości, poświęcenia, zaufania, wdzięczności i poczucia wspólnoty, które dostaję od napotkanych ludzi, nie zmieści się do powrotnej walizki. Zabiorę je ze sobą już na zawsze, będę je miała w sercu, bym nigdy nie zapomniała w pędzie dzisiejszego świata, czym jest sens ludzkiego życia. Bo wolność to nie jest niezależność i swoboda, ale miłość, która wyzwala i czyni prawdziwie wolnym.

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama