Franciszka w dzielnicy Flores

Siostry ze zgromadzenia matki Cabrini w Buenos Aires - opiekunki emigrantów w dzielnicy, w której dorastał przyszły Papież Franciszek

Franciszka w dzielnicy Flores

Podczas wizyty kard. Bergoglia
w parafii pod wezwaniem
patronki emigrantów

Matka Cabrini i jej towarzyszka podróży przybyły do Mendozy 1 grudnia 1895 r., a stamtąd po kilku dniach dotarły do Buenos Aires, gdzie włoska zakonnica zaczęła przemierzać miasto wzdłuż i wszerz, by znaleźć dom i rozpocząć swoje dzieło. Podczas jednej z tych wędrówek matka Cabrini zobaczyła z daleka bardzo wysokie drzewo palmowe. Patrząc na nie, powiedziała: «Tam będzie nasza misja». Była to dzielnica Flores, w której zakonnice osiedliły się cztery lata później, by zaopiekować się osieroconymi i ubogimi dziewczynkami. Po obejrzeniu blisko sześćdziesięciu domów, postanowiła wybrać jeden z nich, w centrum, przy Calle Belgrano, by otworzyć w nim Kolegium św. Róży, które zapewniło pierwszym siostrom środki na utrzymanie.

Misja w peryferyjnym barrio rozpoczynała się natomiast stopniowo: dziewczęta z kolegium chodziły tam w dni świąteczne, gromadziły dzieci i uczyły je katechizmu, wabiąc je cukierkami. Matka Cabrini myślała jednak od razu o czymś bardziej stabilnym, jak napisane jest w Memoriałach dzieł argentyńskich: «Nasza czcigodna Matka Założycielka, zawsze pragnąca zbawienia dusz, idąc za Bożym natchnieniem, kupiła ten dom, położony na przedmieściach Buenos Aires, wówczas zamieszkanych wyłącznie przez emigrantów, prawie samych Włochów, z najniższych warstw społecznych. Był to teren opuszczony przez wiele lat, o powierzchni dwóch i pół hektara; widoczne były tam pozostałości eleganckiego parku oraz piękny las eukaliptusów i sosen, który otaczał drewniany dom; w odległości dwustu kroków znajdowały się pozostałości zniszczonego domu, w którym mieszkali wcześniej chłopi zajmujący się polami uprawnymi. Dostępu do posiadłości bronił jedynie zanieczyszczony strumień, który płynie z boku. Wokół — rozsiane na ogromnej równinie bez dróg, pokryte kurzem lub błotem, w zależności od pory roku — chatki z blachy cynkowej lub drewna, brudnego i nędznego, w których mieszkały setki włoskich emigrantów (oszpeconych przez pracę ponad siły, pogardę synów tej ziemi, nieobyczajność, zatruwanych przewrotnymi ideami antyreligijnymi). Nie istniał już dla nich Bóg ani ojczyzna. Wielu z nich nie wiedziało nawet, czy w Buenos Aires są kościoły. Rodzili się, pobierali i umierali bez księdza, naprawdę godni współczucia, bo znajdowali się w wielkiej odległości od kościołów».

Siostry nie traciły czasu. Od pierwszych dni «zaczęły gromadzić starsze dzieci i uczyć je katechizmu. Chodziły od domu do domu, starając się porozumieć z tymi prostymi osobami, które mówiły najróżniejszymi włoskimi dialektami i z trudem rozumiały włoski i hiszpański. Często były przepędzane wulgarnymi słowami, bluźnierstwami, szyderstwem; byli wręcz tacy, którzy na ich widok uciekali, myśląc, że są duchami; ale byli też inni, którzy je przyjmowali. Od dziewiątej rano do szóstej wieczorem bez przerwy przychodziły do drewnianego domu dzieci, które były uczone naszej świętej religii, a siostry zajmowały się nimi na zmianę. Po wejściu do środka rozbiegały się, wdrapywały się na drzewa w poszukiwaniu gniazd albo owoców, których było bardzo dużo, goniły w wysokiej trawie dla samej przyjemności doprowadzania sióstr na granice szaleństwa. Niektórzy chłopcy byli tak agresywni, że atakowali z nożem w ręku. Prawie wszyscy zarabiali na chleb: najmłodsze dzieci, które nie mogły chodzić do szkoły z powodu złego stanu dróg i nędzy, hasały tu i tam, kąpały się w strumieniu, prowadząc życie małych dzikusów: były brudne, nieposłuszne, zepsute, niemal zanim jeszcze osiągnęły umiejętność posługiwania się rozumem. Po dniu spędzonym na katechizowaniu i chodzeniu, siostry gromadziły się w drewnianym domu (pozbawionym zamków, ale za to pełnym szpar), gdzie oddawały się zajęciom domowym, praktykom pobożnym i pracy, którą było cerowanie bielizny, by zwiększyć dochody, bardzo skromne, zważywszy na to, że dom miało utrzymać Kolegium św. Róży. Kiedy były tam zgromadzone, zakradali się na teren gospodarstwa nicponie (jeden z nich wszedł nawet do pokoju wspólnoty), by kraść owoce lub inne rzeczy, jeśli udawało się im je znaleźć».

Wkrótce, czytamy dalej, «zaczęto odprawiać nabożeństwa, udzielać sakramentów. Prawdziwym wzruszeniem napawał widok tych biednych emigrantów przy takich okazjach: starszym wydawało się, że wrócili do swoich miejscowości, i rzewnie płakali. Ci biedni nieokrzesani osadnicy, przez chciwych bogactwa pośredników traktowani jak zwierzęta pociągowe, którym długotrwała i uciążliwa praca nie pozostawiała czasu na nic innego niż posiłek i sen, znają tylko przyjemności materialne; kiedy słyszą głos przypominający im prawdy wiary, harmonijną melodię pieśni kościelnych, błogie brzmienie słów prawdziwej miłości, która spływa do ich serc, czują, że poruszają się w ich wnętrzu nieznane struny niczym zapomniane przez długie lata echo jakiejś nowej radości, głębokiej, nieoczekiwanej. Ich uśpiony duch otwiera się na ogień, na światło, które ich ożywia jak przywiędłe w mroku kwiaty, skulone z zimna, które pod wpływem promieni słońca otwierają się i zdobią w piękne kolory i zapachy. Teraz to poczucie moralnego spokoju, to odkupienie duszy wyrazili oni wychodząc z kościoła, by wrócić do domu, takimi dość prostackimi słowami: 'O! Tu jest lepiej niż w knajpie!' Tymczasem co roku ludności przybywa, budowane są następne domy, toteż nasz sierociniec jest już nimi prawie całkowicie otoczony».

Pod koniec 1902 r. — mówi zapis — «zaczęto budować kościół z cynku i drewna, który mógł pomieścić 800 osób. Kosztował dużo pieniędzy i przysporzył wielu problemów; jednakże ogromna była radość tych biednych ludzi, że mają miejsce, w którym mogą słuchać Mszy św. Zaczęto też budować domek, między kościołem i innym, walącym się budynkiem, który służył jako obora i też został odbudowany, i w ten sposób zostały wygospodarowane lokale na szkołę, w której mieściły się różne klasy, stołówka dla ubogich dziewczynek, sierot i porzuconych, które już tam gromadzono, pokoje dla sióstr, a po remoncie w domu drewnianym dziewczynki spały. Te ogromne koszty udało się ponieść dzięki miłosierdziu Serca Jezusowego, które poruszało serca ludzi bogatych».

Rozmawiając ze starszymi siostrami z misji argentyńskich, można mieć pojęcie o pracy ewangelizacyjnej, którą prowadziły. Co roku wysyłały biskupowi relację o swoich dziełach apostolskich. Niektóre opowiadają o ewangelizacji i epizodach nazywanych przez siostry «budującymi wydarzeniami». Na przykład: «Pewien chłopczyk, niemal zdziczały na skutek nędzy i brudu, w którym go zostawiano, miał twarz oszpeconą przez ogromną ilość wrzodów, których nikt nie potrafił albo nie zechciał wyleczyć. Został przyprowadzony do sierocińca i umyty. Był to dla niego ratunek: w krótkim czasie wyzdrowiał, i naturalnie zadbano także o zbawienie jego duszyczki».

Memoriały są kopalnią opowieści; siostry były dosłownie szczęśliwe, kiedy udawało się im sprowadzić osobę na drogę praktyk religijnych. Na potrzeby sierocińca matka Cabrini upatrzyła sobie park czy też raczej lasek, by osierocone dzieci miały dobre i zdrowe miejsce. Tutaj siostry zbudowały grotę Matki Bożej z Lourdes, która przez długie lata była otaczana nabożeństwem przez mieszkańców dzielnicy. Rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, tydzień po tygodniu siostry ze zgromadzenia matki Cabrini przemierzały dzielnicę w poszukiwaniu włoskich emigrantów, i nie po to, by odbudować w nich chrześcijańską tożsamość, którą całkowicie porzucili. Strategią była przede wszystkim modlitwa. Często ludzie, którzy mieszkali na wsi, tracili nadzieję, i nikt się nimi nie zajmował. Takie właśnie były wyzwania misjonarek, które «nie spały», kiedy dowiadywały się o tego typu przypadkach.

Wśród młodzieży zorganizowały grupy «poszukiwaczy Regina Coeli» (nazywane batalionami), które współpracowały z siostrami w ważniejszych momentach, zwłaszcza podczas świąt patronalnych, uroczystości religijnych, procesji i rozlicznych inicjatyw, realizowanych podczas «misji», które corocznie odbywały się w okresie po Wielkanocy. Ci młodzi ludzie przychodzili nawet wtedy, kiedy wydawało im się, że siostrom i sierotom grozi niebezpieczeństwo, na przykład podczas strajków i zamieszek w mieście.

Dziś dzielnica wygląda zupełnie inaczej, a siostry swoją pracę duszpasterską stopniowo dostosowywały do potrzeb czasów. Otworzyły nawet parafię pod wezwaniem św. Franciszki Cabrini, niedaleko domu, w którym przyszedł na świat Papież Franciszek. Od wielu już lat miejsce, gdzie rósł wielki las, w którym znajdowała się misja, zajął miejski plac.

To tylko kilka przykładów ewangelizacji z tysiąca innych rzeczy, które misjonarkom matki Cabrini udało się zrobić dzięki pomocy świetnych kapłanów, modlitwie, licznym poświęceniom, które sprawiły, że dzielnica Flores była już trochę bardziej przyjazna, kiedy w latach dwudziestych przybyła tam z Włoch emigrancka rodzina Bergoglio.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama