Śmierć się śmieje [GN]

Meksyk - kraj, gdzie głęboka wiara przeplata się z głębokim zabobonem

Śmierć się śmieje [GN]

Na placu Zocalo pod katedrą ustawia się kolejka. Od kapłana do szamana. Autor zdjęcia: Roman Koszowski

— No dobra. A jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z kolorowymi balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Normalnie, Meksyk!

Romeeeek — szturcham fotoreportera. Na placu Zocalo facet dźwiga wielką figurę Chrystusa. Zrób mu fotkę! Gonimy Meksykanina. Gdy po kwadransie wchodzimy do metra, stajemy jak wryci. Podobne figury taszczy pod pachą co dziesiąty podróżny.

Sielsko-anielsko

Na przystanek Juarez wjeżdża podziemny pociąg. Ładujemy się do wagonika. Stojąca obok nas kobiecina wyciąga modlitewnik i zaczyna odmawiać litanię. Obok facet sprzedaje nachos — kukurydziane chipsy i płyty z empetrójkami. Po dolarze za pirata.

Po godzinie pędzimy do Santa Maria Tonantzintla. To w indiańskim języku nahuatl „miejsce, gdzie mieszka nasza Mateczka”. Nie pięknie? Mija nas rozpędzony autobus. Nie zważa na ograniczenia prędkości. Dewizą tej linii są słowa: „Martwi, ale punktualni”. Kto w Polsce wsiadłby do takiego autokaru?

W kościele sielsko-anielsko. Dosłownie. Szkoda, że nie można robić zdjęć. — To Mexicana Sixtina! — cmoka z zachwytu proboszcz parafii. Meksykańska kaplica sykstyńska. Ze ścian kapie złoto. Feeria barw. Ołtarz zasypany kwiatami. Perełka naiwnego baroku. I kwintesencja religijności tej spalonej słońcem ziemi. Po pierwsze: kolory. Trudno znaleźć zwykły, jednokolorowy różaniec. Od barw paciorków można dostać oczopląsu. Po drugie: atmosfera niekończącej się fiesty. Po trzecie: śmierć, która delikatnie klepie cię po ramieniu.

Ze ścian patrzy na mnie 365 twarzy aniołków. Zaraz, zaraz. A dlaczego mają tak wyłupiaste oczy? Trzeba im poluzować warkoczyki? — żartuję. Ale gdy słyszę wyjaśnienie naszej przewodniczki Barbary Ostaszewskiej-Sanchez, przestaje mi być do śmiechu. To nie aniołki. To wyrzeźbione twarze dzieci przeznaczonych na ofiarę. Czekają na stopniach piramidy na cios zadany kamiennym nożem. By maluchy nie lękały się śmierci, podawano im rodzaj psychotropu. Stąd rozszerzone źrenice. W bajkowym, zapierającym dech w piersiach kościele, wśród migoczących światełek wyczuwam znów oddech śmierci.

Powiało!

Na każdym rogu śmierć. Nie sposób od niej uciec. W kościele trwa pogrzeb. I choć niewielu miejscowych ubranych jest na czarno, najbliżsi płaczą. Pogrzeb w małym miasteczku to długa stypa, przypominająca raczej imieniny niż smętne posiedzenie rodzinne. Przez tydzień trzeba wszystkich wspominających zmarłego nakarmić i napoić. Nie da się oszukać śmierci? Obłaskawić jej? Poklepać po ramieniu? — Nie da się — zgodnie zapewniają pracujący niedaleko polscy pallotyni. Duch wieje kędy chce. W Meksyku chciał powiać do Tenango del Aire (dosł.: Miasta Wiatrów). To tu działa na pełnych obrotach Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Kult nieprawdopodobnie rozprzestrzenił się na ziemi opuncji i agaw. W stolicy, w monumentalnej katedrze na placu Zocalo grupa z obrazkami Jezusa Miłosiernego, dyndającymi na kolorowych tasiemkach, odmawia koronkę. Santa Faustina jest na koszulkach, czapeczkach, breloczkach. — To barwna wiara, ale niestety powierzchowna — ubolewa ks. Grzegorz Szmit, proboszcz. — Katecheza w Meksyku ogranicza się do kliku spotkań przed Pierwszą Komunią. Gdy chcieliśmy wprowadzić półtoraroczną katechizację, ludzie kręcili głowami.

Święto Miłosierdzia Bożego przyciągnęło w tym roku do Tenango aż 20 tysięcy ludzi. Rozpoczęła się fiesta na cześć Faustyny. Baloniki ku czci Faustyny, torty ku czci Faustyny, tańce ku czci Faustyny, petardy... Czasami człowiek ma ochotę wyjść i powiedzieć: ludzie, skończcie tę pobożną fiestę i wejdźcie choć na chwilkę do kościoła — gorzko żartują pallotyni. W tym roku zorganizowali po raz pierwszy kongres Bożego Miłosierdzia. Rozważania, medytacja, krok po kroku. A dopiero potem fiesta.

Meksykanie próbują oswoić śmierć. To nasza kochanka — opowiadają. Ale ona wymyka się. I zawsze zaskakuje — opowiada brat Michał Szczygioł. Pęk kluczy związał niebieską smyczą z logo chorzowskiego Ruchu. — Śmierci nie oszukają. Zawsze reagują na nią bezradnym płaczem. Wiem, co mówię. Pracowałem w gdańskim hospicjum. Gdy dziś opowiadam Meksykanom o tym, jak odchodzili w nim Polacy, otwierają usta ze zdumienia. Zdarzają się i takie obrazki: za mną kilka meksykańskich rodzin. Zachęcam, pomódl

my się, i zaczynam: „Ojcze nasz”. Cisza. Echo. „Dlaczego nie odmawiacie?” „My, my będziemy powtarzali za bratem” — nieśmiało uśmiecha się dorosły Meksykanin. Mówię: „Chłopie, masz 50 lat i nie znasz Modlitwy Pańskiej?”.

Pijemy herbatkę, a za oknami dymi złowróżbnie wulkan. — Kiedyś przed Mszą schyliłem się, by ucałować ornat — opowiada o. Grzegorz. — W ostatnim momencie cofnąłem głowę. Na wyhaftowanym ornacie siedział mały skorpion. Czekał na mój pocałunek.

Nieboszczyk lubi tequilę

Przy pysznej, gęstej zupie (fasola, kurczak i Bóg wie, co jeszcze) rozmawiamy o grobach. — Już dwa dni wcześniej przed dniem Wszystkich Świętych przygotowuje się nagrobki — zapala się Juan Manuel Lopez, właściciel restauracji. — U nas jest podobnie. Polacy też pucują nagrobki i stawiają świeże kwiaty — odparowuję. — No tak — łobuzersko uśmiecha się Juan Manuel — ale czy na grobach rozścielacie barwne obrusy, stawiacie kwiaty, a potem nalewacie dla zmarłego jego ulubiony napój? Nie???

Nieboszczyk lubił tequilę? Na grobie ląduje szklanka ze sztandarowym alkoholem meksyku. Wolał orzeźwiającą margaritę? Proszę bardzo. Dwa piwa dla sąsiada, świeć Panie, nad jego...? Już podaję!

— Wszystko po to, by poczuć, że zmarły tak naprawdę nie jest zmarły, śmierć jest jedynie przejściem — wyjaśnia Lopez. — Jesteśmy razem. Na śmierć i życie. Rodzina zaczyna ucztę nad grobem. No dobra, a jeśli jest rodzinny grobowiec, to co? — przerywam. — A co to za problem? Odwala się płytę, dzieciaki z balonikami wbiegają do środka i tańczą wśród trumien. Zmarli muszą czuć, że jesteśmy przy nich!

Diabłu świeczkę, Bogu ogarek

Z wystaw sklepowych żółtawe zęby szczerzy do mnie Catrina. To kostucha żywcem wzięta z meksykańskiego folkloru. Jest wszędzie. Na ciastkach, lizakach i bombkach. W ilości wizerunków na metr kwadratowy przebija ją tylko Maryja z Guadalupe. Ze szczerzącym ząbki szkieletem oswajane są już noworodki. Nie należy go jednak mylić z obiektami kultu zakazanej przez Kościół demonicznej sekty Santa Muerte — religii biedaków i przestępców.

— To kult coraz bardziej popularny wśród klasy polityków i biznesmenów. Chcą kupić elektorat — opowiada nasz kierowca Carmel. — Najstarszy z moich synów jest wyznawcą Najświętszej Śmierci. Co poradzisz... — wzdycha szofer.

Podchodzimy pod kaplicę Santa Muerte przy ul. Alfareria w szemranej dzielnicy Tepito. Podobno niebezpiecznie. Nie można ruszać się bez ochrony. Tak piszą dziennikarze, chcąc dorobić sobie minę bohatera („wchodzę tam, gdzie sami nigdy byście się nie zapuścili”). Wśród warsztatów samochodowych i stert śmieci zbudowano kaplicę Świętej Śmierci. „Nabożeństwa codziennie o 12.00 z wyjątkiem poniedziałków. W czwartki rytuały uzdrawiające”. W tych „uzdrowieniach” palce macza Kostucha. Jej wizerunki w kapliczce przypominają do złudzenia okładki płyt Iron Maiden. Nie uśmiecha się. Jest... śmiertelnie poważna

— Mówi się o ofiarach ze zwierząt — opowiada o sekcie Hektor Bustamante Rosas, sekretarz rektora bazyliki w Guadalupe. — Zabija się ptaki, na przykład kury. Ale niektórzy szeptają też o ofiarach z ludzi. Śmierć żąda ofiar. Kiedyś ta sekta miała czelność postawić swój ołtarzyk przed sanktuarium. Dopóki przed bazyliką stała uśmiechnięta kostucha — Catrina, nikomu to nie przeszkadzało. Ale gdy okazało się, że obok ustawiono szkielet, a część ludzi zaczyna się do niego modlić, zareagowaliśmy.

Jakie są modlitwy sekty? Bardzo proszę: „W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego (a jakże!). O Pani Święta Śmierć, daj mi odwagę, bym uznał swe wady. Daj mi siłę, bym potrafił przebaczyć”. Piękne? Piękne. Tyle że pod niewłaściwym adresem. Jak wielką rewolucją były słowa Maryi z Guadalupe, niosącej Tego, który „śmiercią zwyciężył śmierć”.

Obok ołtarzyka z czaszek i szkieletów w odległości metra stoi sobie spokojnie figura Jezusa. „Diabłu świeczkę, a Bogu ogarek” — śpiewa raper Abradab. Myślał o Meksykanach?

Od kapłana do szamana

Kulty Indian, tak popularne jeszcze pięćset lat temu, nie umarły. Zostały... ochrzczone. Połączenie ich z katolickimi świętami dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Z katedry na Zocalo wysypuje się kolorowy tłum. Ludzie pobożnie żegnają się, a później spora część posłusznie ustawia się w kolejce. Na pełnych obrotach pracuje rodzinna firma „Odpędzanie złych duchów, oczyszczanie. Spółka
z o.o.”. Oczy gryzie dym żywicy copal, palonej w miseczce. Indiański szaman (do ucha przywiązana noga kury, na nogach grzechotki z łupin orzecha) mamrocze zaklęcia. I czeka na datki. Na straganach „Boże Narodzenie a la Mexico”. Upał. Promienie słońca tańczą w strzechach szopek. — Kolacja wigilijna jest po Mszy. Inaczej niż w Polsce. Przynajmniej nie czuć oparów alkoholu unoszących się pod chórem w czasie śpiewania „Jezus malusieńki” — wybuchają śmiechem pallotyni.

Mijam stragany z tysiącami malutkich Jezusków. Hmmm. A może, kurczę, Jezus nie urodził się jednak na Podhalu? — drapię się po głowie. Może przyszedł na świat pod kaktusem w cieniu dymiącego wulkanu?

Na ulicy mijam peleton. Kolarze mają przytwierdzone do kierownicy... obrazy i figurki. Powoli przestaje to robić na mnie wrażenie.

W gigantycznym mieście kończy się dzień. W metrze jak zwykle upał i zaduch. Siedzący obok nas chłopak wyciąga Biblię i zaczyna czytać Izajasza. Nikt nie patrzy na niego z kpiną. Żadnej szyderki. Mało znaczący obrazek? To spróbujcie go powtórzyć na jedynej, prostej jak drut polskiej trasie Kabaty—Młociny. 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama