Ciężko idzie, jak z kamienia

Wybór listów ojca Jana Beyzyma

Ciężko idzie, jak z kamienia

APOSTOŁ MADAGASKARU

Wybór listów ojca Jana Beyzyma

WAM ©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002
Wybór i opracowanie
KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI



CIĘŻKO IDZIE, JAK Z KAMIENIA

Dotychczas jeszcze się nie oswoiłem z tutejszym klimatem; wciąż mi febra dokucza; to trochę ustanie, to znowu chwyta. Podczas febry trudno pracować, bo miewam często po 400 gorączki. Obecnie piszę list we febrze, która mnie już od tygodnia trzyma. Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem6, bardzo mi wciąż tęskno, ciągle myślą jestem w infirmerii między dzieciakami. Św. o. Ignacy z natury był bardzo porywczy, a przezwyciężając się, doszedł do tego, że go miano za flegmatyka. On na pewno wyprosił mi u Pana Boga, żeby mnie ćwiczył w cierpliwości. Wie Ojciec może, że ja z natury porządnie gorąco kąpany, a tymczasem wciąż każe mi Pan Bóg wyczekiwać. Był Ojciec sam świadkiem, ile się naczekałem na wyjazd w Krakowie. Teraz również muszę czekać. Proszę sobie wystawić, że jak się zapakowałem w Krakowie, tak po dziś dzień jestem spakowany, choć zaraz jechać. Rozpakować kufra nie mogę, bo jeszcze nie mam stałego kąta, gdzie mógłbym się choć cokolwiek rozłożyć i na serio wziąć do roboty. Do przyjemności to wszystko nie należy, to prawda, ale cieszy mnie, że mogę choć coś przynajmniej Matce Najświętszej ofiarować, wypełniając praktycznie co nam św. ojciec Ignacy zaleca w rozmyślaniu de fundamento, tj. zupełną obojętność na zdrowie, chorobę, powodzenie, niepowodzenie itp., bo samo rozmyślanie, tj. sama teoria bez praktyki, nie na wiele się przyda. To wszystko zresztą drobnostki, o których i mówić nie warto, ot trzaseczki z Krzyża Pańskiego, które wskutek mego nieumartwienia wydają mi się przykrością. Najbardziej mnie boli i dolega nędza moich biednych chorych.

Przychodzę do nich co sobota (póki stale nie zamieszkam w schronisku), żeby im odprawić w niedzielę mszę św. Nie uwierzy drogi Ojciec, jak mi przykro tam się pokazać. Przyjdę tam, zaopatrzę ostatnimi sakramentami, kto mocniej chory; pochowam, jeżeli jest nieboszczyk, potem idę trochę pomiędzy chorych, rozumie się z dobrym słowem tylko, bo nic innego nie mam. Ci biedacy użalają mi się na swoje dolegliwości (oprócz trądu najrozmaitsze choroby), a ja poradzić nic nie mogę, bo nic nie mam. Jeden mi się skarżył na silny ból żołądka — pytam przez tłumacza, czy czego niestrawnego nie zjadł za wiele (oni jedzą co pod rękę wpadnie), a ten biedak odpowiada, że od trzech dni nic zgoła w ustach nie miał! Oddałem mu swój chleb, innym powiedziałem, że będę się starał o lekarstwa. Powróciłem do mieszkania, zapłakałem, przedstawiłem rzecz całą Matce Najświętszej — i po sprawie, bo cóż więcej zrobić mogłem.

Tutaj z chorymi trzeba być bardzo ostrożym, bo oprócz trądu rozpowszechniony między nimi syfilis, parchy i wszy. Temu ja się nie dziwię, bo jakże biedacy mają się myć lub czesać, nie mając palców u rąk. Tak dalej iść nie może żadną miarą. Moją ideą jest wybudować szpital na jakich 200 chorych i sprowadzić ze 3 lub 4 Siostry Miłosierdzia. Nie mam ani centa na to, dlatego nie przestanę naprzykrzać się Matce Najświętszej, żeby raczyła dać środki potrzebne na to. Tu o żebrach mowy nie ma, bo Malgasze bardzo ubodzy, a Europejczyków niewielu i to po największej części sami urzędnicy i wojskowi. Rozesłałem więc, gdzie się tylko dało, listy z prośbą o jałmużnę. Ciężko idzie, jak z kamienia, to prawda, ale pocieszam się słowami św. ojca Ignacego, który często mawiał, że im gdzie więcej trudności, tym obfitszego owocu spodziewać się trzeba.

Malgaszów bardzo wielu przychodzi do kościoła, Europejczyków nie widać, ot czasem jeden lub dwóch; między Malgaszami jeszcze jest mnóstwo pogan, da Bóg, że to wszystko albo przynajmniej wielu z nich da się ochrzcić. W moim schronisku 140 i coś chorych (kilku umarło), a w tej liczbie kilkudziesięciu jeszcze pogan nieochrzczonych. Mam nadzieję, że jak będę umiał nieco mówić ich językiem, to za łaską i pomocą Bożą będę mógł ich ochrzcić.

Dziś się dowiedziałem, że i rząd i krajowcy nie uważają trędowatych za ludzi, tylko za jakieś wyrzutki społeczeństwa ludzkiego. Wypędzają ich z miast i wsi, niech idą, gdzie chcą, byleby nie byli między zdrowymi —  u nich trędowaty, to trędowaty, ale nie człowiek. Wielu z tych nieszczęśliwych włóczy się po bezludnych miejscach, póki mogą, aż wreszcie wycieńczeni padają i giną z głodu, przy drogach wielu żebrze, ale mało kto da jaką jałmużnę, wszyscy od nich uciekają. Krewni tych biedaków czasem z litości im co dadzą albo przechowują ich w jakim kącie u siebie, ale to rzadkie wyjątki.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama