Miałem podróż za wygodną

Wybór listów ojca Jana Beyzyma

Miałem podróż za wygodną

APOSTOŁ MADAGASKARU

Wybór listów ojca Jana Beyzyma

WAM ©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002
Wybór i opracowanie
KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI



MIAŁEM PODRÓŻ ZA WYGODNĄ

W pierwszych dniach podróży, może trzeciego lub czwartego dnia po opuszczeniu portu Marsylii, morze rozhulało się i rzucało okrętem jak dzieciak piłką; wtedy miałem przez kilka godzin zawrót głowy, zwłaszcza kiedy zszedłem do kajuty, i na tym skończyła się cała choroba, więcej nic a nic nie doznałem. Rozumie się, że chodzić było mi bardzo trudno, bo podłoga spod nóg uciekała, ale i marynarze wtedy ani kroku nie zrobili bez trzymania się za cokolwiek. Pociesznie było patrzeć z boku na cały pokład, ciągłe zderzania się i przeprosiny. Jakiś pasażer kpił sobie z drugich, że tak stoją na nogach; jeszcze nie skończył swoich dowcipów, kiedy sam uderzył się o pokład tak, że odskoczył, czyli raczej odbił się jak od trampoliny — itd. bez końca przez cały dzień. Mówią w ogóle, że na okręcie trzeba dużo jeść, żeby nie dostać morskiej choroby. Ja bardzo mało jadłem, a kiedy miałem zawrót głowy, nic nie jadłem i dobrze mi z tym było, bo nie chorowałem wcale. Ci zaś co chorowali, mówili, że choćby człowiek chciał, to nie może nic do ust wziąć, taki czuje się wstręt do jedzenia. Pobyt na okręcie wydał mi się bardzo nudny, bo nic nie widać tylko wodę, a mnie zawsze tęskno za zielenią. Oprócz tego bardzo przykre te ciągłe hałasy: huk wody, łoskot maszyny itp. Dziwiło mnie, że małe dzieci wcale nie podlegają morskiej chorobie.

Powiedziane było w rozkładzie jazdy, że drugiego a najdalej szóstego grudnia staniemy w Tamatawie (port na Madagaskarze, moja ostatnia stacja). Płynęliśmy prędko; naraz 21 listopada 1898 r. nad ranem, ledwo się rozwidniać poczęło, usłyszeliśmy ogromny zgrzyt, trzask, dało się czuć raptowne wstrząśnięcie całego statku, a potem zupełny spokój: stoi statek jakby był domem murowanym, ugrzęźliśmy na podwodnej koralowej wyspie, jak Ojcu z morza pisałem. Dobrze się wryliśmy, bo okręt szedł całą siłą pary. Wszystkie starania i zabiegi, cała siła pary nic nie pomogły, ruszyć się nie było sposobu. Dopiero wyładowano po kilku dniach wszystko, co było tylko na statku, nawet kotwice i łańcuchy, oprócz bagażu pasażerów, wtedy dwa silne angielskie parowce z trudnością wyciągnęły nas na głęboką wodę. Nurek angielski opatrzył statek i powiedział, że wcale nie jest uszkodzony; wtedy znowu zaczęto zwozić z brzegu wyładowane towary i na powrót ładować. Ta operacja trwała trzy dni i trzy noce. Po skończeniu ładowania 2 grudnia 1898 r. ruszyliśmy dalej. Za wydostanie statku ze skały, wyładowanie i naładowanie kompania, do której należał statek, zapłaciła, jak nam mówili oficerowie okrętu, 20 000 franków. Cały ten czas, kiedy staliśmy na skale, był nieznośny; pasażerowie, znudzeni i zniechęceni, wciąż narzekali i łajali, załoga (wcale nieliczna), zmordowana do upadłego, klęła na czym świat stoi. Biedny kapitan nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć, tuszował jak mógł, ale to nie szło.

Płynęliśmy szczęśliwie aż do Majungi (port na Madagaskarze). W Majundze kapitan dostaje rozkaz wysadzenia wszystkich jadących do Tamatawy, bo tam dżuma. Trudna rada, musiałem się więc z moimi bagażami przenieść na brzeg (a miałem ich sporo, bo ks. prowincjał posyłał przeze mnie rozmaite rzeczy z Tuluzy dla naszej misji). Dziękowałem tylko Panu Bogu, że mi na sucho uszło, bo na okręcie wskutek wyziewów koralowych (okropnie śmierdzą) i gorąca, kiedy staliśmy na skale, wywiązał się plamisty tyfus. Jednak majtek umarł, a dwóch palaczy przy maszynie zostawiono w szpitalu zanguebarskim. Z Majungi niby parowcem, a właściwie jakąś zabawką, bo to maleństwo, mające tylko maszynę i pokład nad nią dla pasażerów, a bagaże były w łodzi przywiązanej do tego parowca — popłynąłem rzeką Betsibuk do Malwatanany.

Z Malwatanany, którą także nazywają Suberbieville, zrobiłem 344 kilometry na filanzanach. Filanzana jest to siedzenie przymocowane do dwóch drągów; bogaci mają okazalsze, ubodzy prostsze. Te nosze niesie czterech tragarzy, których tu nazywają burżanami. Koło tych czterech idzie drugich czterech i co chwila zmieniają się. Innego sposobu jazdy tu nie ma; i po dróżnych i rzeczy, i w ogóle wszystko, co tylko trzeba przewieźć lub przesłać, niosą burżani. Dróg dla koni lub mułów jeszcze wcale nie ma.

Na całej przestrzeni między główniejszymi miastami porobili Francuzi wojskowe posterunki co kilkadziesiąt kilometrów. W tych posterunkach są niby gościnne pokoje, gdzie podróżni nocują. Mówię, niby pokoje, bo właściwie jest to izba z gliny lub trzciny, pokryta chwastem, przez który deszcz przecieka; zamiast okien — dziury, które w razie potrzeby zatyka się czym i jak można. O umeblowaniu mowy nie ma. W takiej izdebce odprawiłem o północy trzy msze święte w sam dzień Bożego Narodzenia — na szczęście deszcz wtedy nie padał. Ale żeby Ojciec wiedział, jakie się wtedy ma uczucia, jak żywo przedstawiła mi się stajenka betlejemska i Najśw. Rodzina, tego opisać nie potrafię, to trzeba odczuć. Podczas tych mszy św. kilkoro dzieci Malgaszów katolików śpiewało Gloria in excelsis i inne pieśni w swoim języku, zupełnie jakby pastuszkowie przy żłobie Chrystusa Pana; po ostatniej mszy św. ruszyliśmy w drogę.

Madagaskar to ogromna pustynia w całym znaczeniu tego słowa, ani drzew, ani ptaków, mało ludzi, słowem nic, tylko skały pokryte lichą trawą. Od czasu do czasu natrafiają się wsie, to jest 4 lub 5 lepianek, w których mieszkają biedni Malgasze, żywiący się czym Bóg da: to ryżem, to konikami polnymi, owocami, czasem mięsem itp. Również trafiają się oazy (nazywają je tu lasami), tj. jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt drzew, ale wcale nie wyglądają na rośliny tropikalne, bo najczęściej bardzo liche. Parę razy mrowie po mnie przeszło i poleciłem grzeszną duszę Matce Najświętszej. Spuszczaliśmy się ze stromej i bardzo wysokiej skały; ścieżka szła ponad samą przepaścią, a nosze, na których siedziałem, mocno się przechylały na stronę przepaści. Na dnie tego urwiska widziałem strumyk i kilka zielonych krzaków, rosnących po obu stronach tego strumyka. Dopiero, kiedy byliśmy na dole, poznałem dokładnie, w jakim byłem przed chwilą położeniu. Skała kilkaset metrów wysoka, prawie prostopadła, strumyk nie był strumykiem, ale była to ta sama rzeka Betsibuk, po której przedtem płynąłem parowcem, w której mnóstwo kajmanów, zawsze gotowych gościnnie przyjąć spadającego; krzaki — to były kokosowe palmy wyniosłe, bardzo niewiele mi brakło do przeniesienia się na tamten świat: jakie pół metra w bok i już gotów. Gdyby nie opieka Matki Najświętszej, pewno bym tego listu nie pisał.

Miałem podróż za wygodną, wcale nie taką, jakiej wzdychałem; było wprawdzie trochę deszczu, chłodu i głodu, ale zawsze bodaj raz na dobę miałem coś ciepłego do zjedzenia. Ale trudna rada, okoliczności tak się składały; gdybym był sam podróżował, to byłbym sobie dogodził, tak bym żył, jak św. Franciszek Ksawery.

Wreszcie 30 grudnia 1898 roku dostałem się do Tananariwy. Tu na rezydencji będę mieszkał, póki się nie poduczę, żeby mnie Malgasze rozumieli, a wtedy przenoszę się na mieszkanie zupełnie do schroniska moich biedaków z Ambahiwuraka. Na całym Madagaskarze klimat prawie europejski, z tą tylko różnicą, że nie ma pór roku, tylko cztery miesiące deszczu, a reszta sucho, ale przy tym jest on okropnie wilgotny, bagien i moczarów pełno wszędzie. Wskutek tej wilgoci panują tu ciągle ostre febry, które, jeśli się nie kuruje, bywają śmiertelne. Biednych krajowców dosyć wskutek tego ginie.

Przybyłem do Tananariwy 30 grudnia 1898 r., a na drugi dzień zaraz taka ciocia febra zaopiekowała się mną należycie. Tutaj wszyscy mówią, że każdy Europejczyk, czy prędzej czy później, musi taką febrę przebyć. Chciałem ją chodzący przebyć, żeby się nie poddać, tylko, jak zwykle robiłem, przełamać, ale się nie dało; miałem 40 stopni gorączki, a nawet nieraz i więcej, więc musiałem się położyć i cały dzień przeleżałem.

Tananariwy opisywać Ojcu nie będę, nie ma co. Jest to miasto wielkie, na górach leżące, ale nie europejskie, tylko budowane domy po afrykańsku. Wody w całym Madagaskarze nie ma do picia, rzeki brudne, a bagna bardzo niesmaczne. Pijemy tu wszyscy deszczówkę, którą się trzyma na przeciągu w cieniu, żeby była chłodniejszą.

Teraz opiszę Ojcu moje schronisko, ostateczny cel mojej podróży. Otóż tak się rzecz ma: całe schronisko składa się z czterech ogromnych baraków, kościółka i mego mieszkania. Kościółek w środku, tuż obok mój domek, a baraki po obydwóch stronach, 2 z jednej, 2 z drugiej strony; kościółek na razie wystarczający do pomieszczenia chorych, których mamy 150. Ale wewnątrz to trudno opisać, jakie ubóstwo. Jeden ołtarz prostszy niż w najuboższej parafii, zakrystii nie ma wcale; do mszy św. ubierać się trzeba za ołtarzem; przed ołtarzem balaski, do których przybite dwie kraty, stanowiące konfesjonały; za balaskami na ziemi rozesłane kilka rogóżek (podłogi wcale nie ma), na których stoją, siedzą lub klęczą (zależy, jak kto może) trędowaci. Sufitu wcale nie ma, tylko ściany i dach z dachówki, przez który deszcz przecieka.

Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, jaki z Ojcem kupiliśmy w Krakowie, zaczynam oprawiać i tabernakulum także będę robił (jedno i drugie wyrzeźbię), ale to wolno idzie, bo czasu mam bardzo mało obecnie.

Baraki podzielone na osobne stancje nieprzechodnie, ale te stancje (właś- ciwie dziury) okien ani podłogi nie mają. Światła tylko tyle, ile przez otwarte drzwi wchodzi. Całe umeblowanie takiej stancji stanowi rogóżka rozesłana na ziemi, na której chorzy śpią; w jednym z kątów rozkładają ogień dla gotowania sobie jedzenia; o kominach mowy nie ma. W takiej jednej stancji mieści się jedna rodzina z całym swym majątkiem, jaki tylko posiada. Odziewają się ci nieszczęśliwi w co kto ma; znajdzie się gdzie jaki stary worek lub coś w tym rodzaju, i już odziany.

Pożywienie ich stanowi ryż przeważnie, którego trochę dostają co tydzień z misji. Oprócz ryżu misja im dać nic więcej nie może, bo żyjemy z jałmużny. Rząd dał dla trędowatych kawał gruntu (ziemia licha, potrzebująca wiele uprawy, żeby co poczciwego wydała), ale nic oprócz tego. Ci spomiędzy chorych, co jeszcze mogą pracować, grzebią trochę tę ziemię i sadzą co mogą dostać, np. maniok, pataty (rodzaj kartofli), fasolę, kukurydzę itp. Jednym słowem, nędza straszna, chodzą biedacy i świecą ranami, bo owinąć nie ma czym. Nie ma przy nich nikogo, ani doktora, ani zakonnic, ani infirmarza, słowem zgoła nikogo. Ja tu jestem wszystkim: kapelanem, zakrystianem, ogrodnikiem, infirmarzem, gospodarzem itd. O aptece mowy jeszcze nie ma.

Mój pałac tuż przy kościele, składa się on z dwóch pokoi (bez podłogi naturalnie) i małej stajenki na jednego konia (często dają nam konia, bo trzeba jedną mszę św. odprawić u siebie, a drugą, tegoż samego dnia o parę mil dalej, więc piechotą nie można by zdążyć) na dole, a na górze jeden pokój (moja sypialnia, gabinet, salon, refektarz), a naprzeciw kuchnia (pieca nie ma wcale, tylko podpala się ogień, a na trójnogu żelaznym stawia się to, co się chce gotować). No i cóż więcej? No nic, cały dom już opisany z najdrobniejszymi szczegółami. Schody z parteru na piętro mają poręcz (właściwie to drabina, ale jakże takiego słowa użyć, opisując pałac?).

O kilkadziesiąt kroków od schroniska cmentarz dla trędowatych. Zabieram się dopiero powoli do urządzenia wszystkiego, ale cała bieda w tym, że nie mam o co ręce zaczepić ani grosza przy duszy. Niech Ojciec będzie łaskaw zbierać dla moich biedaków jałmużnę, gdzie się da; tylko posyłając, proszę wyraźnie pisać prokuratorowi, że to dla moich trędowatych. Mnie zaś proszę pisać każdym razem, wiele Ojciec posłał — dobrze?

Moje schronisko leży w górach o dwie dobre godziny drogi od Tananariwy; jest jeszcze w naszej misji drugie schronisko, ale tam nie byłem, bo ono odległe o 8 dni drogi.

Dołączam Ojcu fotografię stosownie do otrzymanego od Ojca zlecenia, ale bardzo Ojca proszę w „Misjach”  nie dawać podpisu „apostoł trędowatych” lub coś w tym rodzaju, jak Ojciec ma w zwyczaju. Te wszystkie fanaberie to nie dla mnie wcale. Jak Bóg pozwoli, że moje schronisko cokolwiek się podniesie, to Ojcu znowu napiszę...

Co do opóźnienia listu proszę i to jeszcze wziąć w rachubę, że tu tylko dwa razy na miesiąc odchodzi poczta do Europy i dwa razy przychodzi. Ta poczta nie idzie końmi ani pociągiem, tylko niesie ją pieszy posłaniec aż do portu, a to nie kilometr ani dwa, ale setki kilometrów drogi ścieżkami przez góry, przepaści, rzeki, błota itp., więc prędko iść nie może. Nazywają wprawdzie Francuzi takiego posłańca, niosącego pocztę courrier, ale temu kurierowi tak się nieraz musi spieszyć, jak mnie do tańca, zwłaszcza kiedy dzień gorący, a on w dodatku może głodny...

Kończę już moją bazgraninę i bardzo Ojca proszę o łaskawą pamięć w modlitwach jak za mnie, tak za moich biedaków, czekam choć na kilka słów odpowiedzi.

Niech Ojciec tylko nie myśli, że ja użalam się na moje mieszkanie, bynajmniej; żal mi bardzo moich biednych chorych i o nich tylko myślę, jak zaradzić tej ich nędzy i ulżyć im. Dla mnie mieszkanie za dobre nawet, spodziewałem się dostać jaką lepiankę w ziemi wykopaną, a nie pokój z oknem i drzwiami2.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama