Rozdrapany gruczoł potowy

Recenzja przedstawienia:Teatr STU w Krakowie. Śleboda, czyli powaby życia Kazimierza Przerwy-Tetmajera, adaptacja i reżyseria — Waldemar Śmigasiewicz

Gdy dzisiaj w teatrze prawdziwe jest już tylko pożeranie realizmu aż do gołej skóry, a nawet głębiej, do pękniętego tytułowego gruczołu, przedstawienie w krakowskim Teatrze STU wydaje się przedsięwzięciem zupełnie nie na czasie i skazanym na niepowodzenie. Niestety, nie zobaczymy rozcinanego narządu wzroku ani nawet kropli krwi, najmniejszej choćby, ściekającej po ścianie. Bo nie ma żadnych ścian. Tylko scena między czterema kolumnami Teatru STU. Każdy widz telewizyjnych (TVP2) benefisów organizowanych przez Krzysztofa Jasińskiego szybko uświadomi sobie możliwości tej sceny. Tam po prostu nic innego się już nie zmieści. Tylko całe Podhale, Górale wszystkich epok, Pan Jezus i Pan Bóg. Żeby tyle pokazać człowiekowi potrzeba milczeć.

Dlatego ascetyczna scenografia. Składa się tylko ze stołu, który przyjmuje na siebie wiele funkcji. Gazdówki, łoża dla gazdy i gaździny, bramy do raju, bramy, przez którą wychodzi diabeł pojedynkować się z człowiekiem, ale i jego aniołem. Czego to stół górala nie potrafi! Stąd płynie prostota przestrzeni, która otwiera pole wyobraźni dla widza.

Tą samą prostotę widzimy patrząc na kostiumy. Banalność kostiumu — tak tylko może powiedzieć niewtajemniczony cepr z bardzo płaskiej niziny. Prócz stroju góralskiego, który znamy z Cepelii — z tego pewnie płynie poczucie banalności — możemy przyjrzeć się dokładnie, jak wyglądają buty używane w niebie przez aniołów. I co najważniejsze, przyjrzeć się z bliska, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przynajmniej ten na Podhalu, gdzie dziwnie ubiera się z tyrolska, zachowując w mowie akcent niemiecki. I nie możemy zapomnieć o całych górach, które mieszczą się w maleńkiej salce STU. Tak może dziać się tylko dzięki muzyce Krzesimira Dębskiego, który potrafi za pomocą paru nut, jakby od niechcenia błąkających się między widzami, wyczarować a to Tatry, a to Ludźmież, a to prawdziwe wesele.

Właśnie z tego wszystkiego wyrasta głębia psychologii góralskiej. Bo tak trzeba w skrócie nazwać, efekt adaptacji tekstu Kazimierza Przerwy-Tetmajera „Śleboda, czyli powaby życia”. Od razu powiedzmy, że powaby życia góralskiego są nieosiągalne dla nikogo oprócz gazdów, gaździn i juhasów. Ale jeśli powaby życia góralskiego nie są osiągalne, to żadne powaby życia nie są osiągalne. Dopiero tytułowa śleboda może uczynić życie prawdziwym. Gdzie jej szukać? Tak zdaje się przemawiać do nas reżyser. Chce nam dopomóc, byśmy w naszym ceperskim życiu mogli wreszcie zakosztować jego prawdziwego smaku. Przedstawienie prowadzi nas do rozumienia tego, co przez pokolenia intrygowało wszystkich bywalców Podhala. Od Witkacego po kibica Małysza. Skąd tyle wszystko rozsadzającej energii? Używanej najpierw do zbójnictwa, a potem do pokuty. A pokuta góralska to nie żart. Jak to się dzieje, że wiara sąsiaduje z zabobonem zarazem będąc w przyjaźni? Ta wiara gazdy przenosząca góry. Choć wszystkim wydaje się, że góry stoją w miejscu. To jednak prawdziwi gazdowie ciągle je przenoszą! Tylko że wszędzie, gdzie zaniosą, nie da się żyć ślebodnie.

Przedstawienie Waldemara Śmigasiewicza przemierzające otchłań nieskończoną ślebody pokazuje nam niezawodnie daremność naszego życia bez niej. Podstawowa teza reżysera jest druzgocąca! Marnujemy swój czas i Pana Boga nie poszukując ślebody. Weźmy np. sprawę więzienia, do którego trafił jeden z bohaterów. Ponieważ dał słowo honoru, więc pozostał, choć nadarzyła się okazja do ucieczki i nadziei na powrót do ukochanych gór. Dlaczego gazda więcej sobie ceni słowo honoru niż wolność!? Tego nie zrozumiemy nigdy. Bo jest tylko złudzeniem tego przedstawienia to, że możemy przeniknąć ślebodę — tę góralską wolność. Że możemy sobie bezkarnie przemierzać jej absolutność. Ona zaczyna się w Bogu. A w górach przecież bliżej do Niego.

Spektakl dalej przechodzi przez góralską miłość, która zawsze jest silna jak śmierć i zabija z zazdrości o ukochaną. Jednak miłość kobiety a miłość mężczyzny to są dwa światy, które tylko od czasu do czasu się stykają. To, co poprzedni wiek, albo jeszcze wcześniejszy, przyniósł odnośnie do pozycji kobiet w społeczeństwie, to dla góralek było oczywiste i przychodzi za każdym razem z mlekiem matki. Zresztą po raz kolejny potwierdziła się teza, że to, co artyście zajmuje sekundę, naukowcowi przychodzi znacznie trudniej.

I to odnosi się także do teologów. Ile trzeba wypisać atramentu, by przekonać się, że sprawy eschatologiczne, ba, zwykłe kazania są bezużyteczne wobec każdego, kto dotknął życia takim, jakie ono jest. A jeśli na co dzień żyje w samym środku egzystencji, to każdy wysiłek duszpasterski staje się śmieszny. Podobny do wysiłku i próby rozmowy mnicha z Ludźmieża z dziewką, zbudzoną ze snu, a śpiącą najprościej na świecie, bezpośrednio na ziemi. Co prawda dla tego zakonnika obecność na ślebodnej ziemi wyzwoliła zapał duszpasterski. Mury klasztoru ludźmierskiego okazały się za ciasne. Musiał pójść między górali, by ich nawracać. To, co czuł, to było coś więcej niż mus. On się zaraził ślebodą. Jednak nie można tylko w połowie-ślebodnie żyć. To druga podstawowa teza Śmigasiewicza. Takie życie zawsze kończy się tragedią. Albo jeszcze gorzej! Bo groteską posuniętą aż do niemożliwych do zniesienia, wymiotów i konwulsji ośmieszenia tego, co prawdziwe. Śleboda czyni bezużytecznym każdy wysiłek księdza czy mnicha, choćby z Ludźmieża. Bo kto jest zanurzony w samym rdzeniu życia, kto czerpie z krynicy istnienia, komu na co dzień, po śniadaniu, dane jest sięgać do początku, który jest równocześnie końcem, dla tego każdy wysiłek opowieści duszpasterskiej o Panu Bogu zdaje się bardzo bladym i daremnym przedsięwzięciem.

Taka historia nie ma żadnego kontaktu z esencją życia. Co prawda to, co dla górala na co dzień jest oczywiste, to dla wszystkich innych — dopiero po wykonaniu kosmicznego wysiłku. A zatem i dla Kaszuba, i Ślązaka, i mieszkańca Galicji, i stolicy. Dlatego góral potrafi rozmawiać z samym Panem Bogiem tak po prostu, tak jak w czasie przedstawienia, gdy stroi gęśle. To potrafią i mistycy jak powszechnie wiadomo. Mistyk, co prawda rozmawia, ale tylko na ziemi, nie wychodząc poza obręb własnego serca i świadomości. A tylko gazda robi to w samym niebie. To kolejna teza Śmigasiewicza. Pan Bóg zresztą, jak sam mówi, że nie chce śmierci grzesznika, chętnie rozmawia z gazdą, zaglądającym do nieba i tłumacząc mu swoje postępowanie swoją wolą. Ta jest, jak wiadomo, ostateczna. To zna każdy człowiek na ziemi. Ale tylko śleboda potrafi wygrać zakład z samym diabłem. A wiemy, że dziś ta walka rozgorzała jakby na nowo. Nie wiadomo tylko, czy to jest walka z demonem, czy z idolem, tym wiecznym produktem lęku panoszącym się w życiu każdego człowieka. W świecie ślebody odpowiedź jest prosta. Z demonem należy walczyć jego bronią. A wiadomo. Gdzie diabeł nie może tam... I tak walczy ślebodny gazda i wygrywa. A w sztuce diabeł był nie byle jaki. I tak należy walczyć nawet z tym, który mówi na zmianę po niemiecku i po polsku. Dlatego Pan Bóg pozwolił, aby po śmierci wszyscy, którzy żyli ślebodnie, zamieszkali w górach, bo bramy św. Piotra okazały się za-ślebodne? A więc jakie? Za-wolne? Za-święte? Wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć jakie są, zapraszają artyści teatru STU do Krakowa.

I jeszcze ostatnie zdanie o aktorach. Znakomitą większość znamy z ekranów telewizyjnych, kinowych czy scen kabaretowych. Gdy zapada ciemność i budzimy się w górach, to mamy jednak nieskrywaną przyjemność śledzić anatomię ślebody bez przykrego uczucia: skąd ja ich znam?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama