Kręte drogi księdza

Recenzja filmu "Kto nigdy nie żył..", reż. Andrzej Seweryn

„Kto nigdy nie żył..." był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Nie tylko z uwagi na to, że reżyserią zajął się znany aktor, Andrzej Seweryn, a główną rolę zagrał najbardziej tajemniczy polski amant, Michał Żebrowski. Interesujący wydawał się temat i główny bohater: młody ksiądz.

Wiązałam z tym filmem duże nadzieje. Miałam zaufanie do Andrzeja Seweryna, wierząc, że nie będzie mu chodziło o żaden skandal robiony pod publiczkę. Z drugiej strony byłam pewna, że nie chodzi w tym przypadku także o tani populizm i wykorzystanie aktualności „kościelnej" tematyki w związku ze śmiercią Jana Pawła II. Temat rzeczywiście niósł duży potencjał dobrego kina. Tym bardziej że dotyczy rzeczy najważniejszych, ostatecznych. Kto bowiem nie boi się śmierci?

Młody ksiądz Jan, który do tej pory znał śmierć „z widzenia" i próbował się jedynie wczuć w sytuację swoich podopiecznych, narkomanów, w pewnym momencie doświadcza jej sam. Piękny, hiobowy motyw. Ilu ludzi, tyle reakcji na wieść o śmiertelnej chorobie. Ale pytania zawsze są takie same: od najbardziej prymitywnych, których nie ustrzeże się nawet najmądrzejszy człowiek na świecie. Ksiądz Jan musi odnaleźć na nowo wiarę: łatwo jest przecież wierzyć, gdy śmierć nas nie dotyka. „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?" - pyta Hiob. Żeby zadać to pytanie, ksiądz Jan musi przebyć długą drogę. Zaszywa się więc z klasztorze na uboczu, gdzie żyje wraz z mnichami, gdzie czas wyznaczają pory dnia i roku, gdzie wszystko jest na swoim miejscu. I tutaj Andrzej Seweryn i Maciej Strzembosz, scenarzysta, zawodzą. Po fatalnej wieści o śmiertelnej chorobie nasz ksiądz się nie buntuje, ale po roku pobytu w klasztorze, częstych spowiedzi, słuchania Słowa Bożego (piękne duchowo sceny w refektarzu) postanawia popełnić samobójstwo... Od momentu ucieczki Jana z klasztoru zaczęłam się zastanawiać, czy to komedia? Przypadkowi trzydziestolatkowie z agencji reklamowej zabierają księdza w trzydniową podróż (aż tyle czasu potrzeba, by przebyć drogę z Krakowa do Torunia?), nie pytając go ani kim jest, ani dokąd jedzie i fundując noclegi w motelach. Cała sala -i ja również - niestety ma wielki ubaw podczas dramatycznej z założenia sceny kuszenia księdza przez nagą, ładną dziewczynę - dawno nie czułam się w kinie tak zażenowana.

Właściwie nie wiadomo nawet, dlaczego nasz bohater nagle podczas tej podróży doświadcza łaski wiary i pogodzenia się z wolą Bożą. Niektóre postaci filmowe nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, jak na przykład postać megagwiazdy muzyki pop (Robert Janowski), której słuchają wszyscy: narkomani z irokezem i starsi od nich pracownicy agencji reklamowej, a nawet zakonnicy i starsze panie. Piosenki śpiewane przez Janowskiego są najgorszym elementem filmu: w sposób infantylny wyjaśniają to, co należałoby pozostawić między wierszami, mając zaufanie do wyobraźni i wrażliwości widza. Ostatnia scena grzeszy naiwnym optymizmem.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama