Twarze kapłaństwa (7)

Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 7

Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:

1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?

2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?

3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?

4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?

5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?

 


Ks. Henryk Szmulewicz

 

Myślenie na temat kapłaństwa bardzo mnie umacnia...

Mam kolegę, który odszedł od posługi kapłańskiej. Może to paradoks, ale jego odejście wciąż jest dla mnie jedną z najtrudniejszych "ankiet" o kapłaństwie. Powiedział mi kiedyś: "Nie wierz nikomu, kto cię będzie przekonywał, że jestem teraz szczęśliwy." Spotkanie nasze było krótkie, przypadkowe. Sądziłem, że nie wyjdziemy poza rutynowy krąg tematów: zdrowie, praca i pogoda. Nie było nawet czasu na to, by wytworzył się nastrój na jakieś wielkie słowa. A jednak on, spokojnie, pewnie i "z pamięci" mówił, że istnieje coś, co nazywa się szczęściem, i że bez względu na to, ile wprowadzi się psychologicznych uzasadnień do wytłumaczenia obecnego stanu jego serca, on łączy szczęście z kapłaństwem.

Wspominam o tamtym spotkaniu, chociaż wiem, że nie trzeba przywoływać tematu kapłaństwa, aby uświadomić sobie, iż wiele osób dramatycznie poszukuje prawdziwego szczęścia, pokoju, miłości. Wszystko to skrywa się gdzieś za zasłoną "zdrowia", "pracy" i "pogody". Ale kapłaństwo to szczególnie wielki dar prawdziwego szczęścia. W sakramencie tym bowiem Bóg, jeśli można tak powiedzieć, dzieli się z człowiekiem mocą swojego szczęścia. I o tym przekonuje mnie każda książka o kapłaństwie, każda "strona" mej kapłańskiej codzienności i każda "literka" w definicji szczęścia mojego kolegi...

Wielkość kapłańskiego szczęścia mierzy się wielkością Bożej miłości. Tego całościowego spojrzenia na kapłaństwo uczyłem się już w domu rodzinnym, a potem w seminarium. Od początku wiedziałem, że stawka jest bardzo wysoka. Dzisiaj, w szarości codziennych zajęć, inaczej dociera do mnie ta sama prawda o kapłaństwie aniżeli w dniu święceń. Ale przecież "inaczej" nie znaczy od razu: "mniej", "gorzej", "słabiej". Mam taką nadzieję. I chciałbym teraz o tym napisać. Boję się tylko, aby troska o dobór odpowiednich słów, wyrażeń czy myśli nie zepsuła tej płaszczyzny szczerości, na którą wprowadził nas ktoś "inny" - mój kolega - z głębi jego bólu i tęsknoty za utraconym kapłańskim szczęściem.

Otóż właśnie: szczerość. Bez szczerości nie ma u ludzi prawdziwej wiary, a cóż dopiero gdy chodzi o wiarę kapłana. To ona otwiera człowiekowi drogę do każdego powołania. A zatem: moje kapłańskie szczęście - tak, ale tylko wtedy, gdy szczerość będzie "drugim imieniem" każdej mojej myśli, słowa oraz czynu. W ten sposób postawa szczerości będzie mogła nadawać realny kształt mojej kapłańskiej przysiędze: wobec ślubu posłuszeństwa - szczerość jednoznaczności wyboru; wobec ślubu celibatu - szczerość dyscypliny uczuć.

Jednoznaczny wybór. Jest on podstawą kapłańskiego szczęścia we współczesnym świecie. Zresztą nie tylko współczesnym; tak było na przestrzeni wieków, odkąd Chrystus oddał swoje życie za przyjaciół. Jednoznaczny wybór - wówczas Jego, dziś - kapłana. Już w seminarium bardzo wiele słyszałem o wolności jako darze i zadaniu. Jednoznaczność miała być podstawą skuteczności wspólnych działań, podejmowanych dla dobra Kościoła w jego zbawczej misji. Rzecz jednak w tym, że jednoznaczność wyboru nabiera szczególnego znaczenia w obliczu kapłańskiego ślubu posłuszeństwa. Patrząc w przyszłość, muszę sobie życzyć, aby szczerość jednoznaczności wyboru była coraz bardziej obecna w mym kapłańskim życiu. Wierzę, że lęk i trudności pokonam dzięki miłości do Boga - jedynie ona może być podstawą prawdziwego posłuszeństwa. Jakże jestem wdzięczny kapłanom, których już spotkałem na drodze mojego życia, za ich jednoznaczność.

Dyscyplina uczuć. Czym ona jest? Zaryzykowałbym następujące ujęcie: dyscyplina uczuć oznacza, że wszystkie dobre uczucia, zwłaszcza uczucia sympatii, przyjaźni, miłości, są obecne w kapłańskim życiu jako rzeczywistość wpisana w historię zbawienia każdego człowieka. Takiemu podejściu do problemu "świata uczuć" w życiu kapłana zdaje się towarzyszyć przekonanie naszych wiernych, którzy uznają, że kapłan to człowiek dojrzały moralnie, wykształcony, postawiony na świeczniku, obdarzony łaską stanu, skierowany ku wieczności, przeznaczony dla miłości wszystkich ludzi, wyświęcony dla Kościoła, zakochany tylko w Bogu. I dlatego wszelkie zachwianie równowagi uczuć może stać się zagrożeniem kapłańskiego szczęścia oraz szczęścia innych osób. Dyscyplina uczuć musi być więc tak jednoznaczna, jak jednoznaczna jest miłość Chrystusa do ludzi. To są wielkie słowa. Ale nie szkodzi. Myślenie na temat kapłaństwa umacnia.

Chcę jeszcze opowiedzieć pewną historię. Jeden z kapłanów ciężko zachorował. Najpierw zrobił potrzebne badania, potem konieczny był szpital. Pewnego dnia wezwał go do siebie lekarz. Przed rozmową poprosił go, aby poczekał "jedną chwilę" w gabinecie. Na stole leżały różne dokumenty, notatki, papiery. Ale pewnie w związku z mającą się odbyć za chwilę rozmową z pacjentem gdzieś na wierzchu leżały analizy zdrowia tego księdza. Nachylając się nieco do przodu, zauważył swoje nazwisko na karcie, a pod spodem po łacinie nazwę swej choroby. Usiadł. Ręką zasłonił twarz. A więc stało się! To już koniec. Może zaledwie kilka miesięcy życia... Lekarz wrócił do gabinetu. Wymiana spojrzeń była jednoznaczna. Lekarz zrozumiał, że już nie musi niczego tłumaczyć. I wrócił ten kapłan do swojej parafii. I mówił kazania, uczył dalej dzieci i codziennie odprawiał Mszę świętą Przyjmował sprawy i troski parafii, spowiadał, chodził w niedzielę po składce, rozdawał Komunię świętą, jechał do chorego, odmawiał brewiarz - i wszystko tak samo jak przedtem, a przecież, a jednak - inaczej. Minęło kilka tygodni. Wrócił do szpitala. Tam się okazało, że choroba nie grozi mu śmiercią. Zatrzymał się cały dramatyczny bieg wydarzeń. Dzisiaj ten kapłan wrócił do swojej parafii. I pewnie dalej będzie mówił kazania, uczył dzieci i Mszę świętą odprawiał codziennie. Będzie przyjmował sprawy i troski parafii, spowiadał, chodził w niedziele po składce, rozdawał Komunię świętą, jechał do chorego, odmawiał brewiarz. Wszystko tak samo jak przedtem, a przecież, a jednak - inaczej.

Myślenie na temat kapłaństwa bardzo mnie umacnia. Bo kapłaństwo to wielki dar prawdziwego szczęścia. Dar Jezusa Chrystusa. On jest Jedynym i Wiecznym Kapłanem. W Nim my, kapłani, jesteśmy włączeni w tajemnicę obdarowywania ludzi właśnie Bożym szczęściem. I nie: pomimo wszystko, ale: ze względu na wszystko.

KS. HENRYK SZMULEWICZ, ur. 1963, przyjął święcenia w 1988. Kapłan diecezji tarnowskiej, pełnił funkcję sekretarza naukowego ks. bpa Józefa Życińskiego.

 


Ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel

1. Od najwcześniejszych dziecięcych lat - od kiedy tylko pamiętam - fascynował mnie kościół (jako budowla) i to, co się w nim działo: nabożeństwa, gra organów, śpiewy liturgiczne itp. W centrum tego wszystkiego był ksiądz, który przyciągał strojem, zachowaniem. Podobało mi się zwłaszcza, jak szedł przez kościół z koszyczkiem od ławki do ławki, ludzie wrzucali pieniądze, a on mówił: "Bóg zapłać". Bardzo chciałem wrzucać do koszyczka, bo wówczas - prawie zawsze - gładził mnie po głowie; byłem w siódmym niebie. W domu bawiłem się w księdza - do pojemniczka od zapałek zbierałem połamaną na kawałeczki i rozłożoną po pokoju pozostałą część pudełka, mówiąc przy tym głośno: Bóg zapłać. Od lat przedszkolnych i jeszcze w szkole podstawowej chciałem być księdzem, więcej - byłem pewny, że nim będę. Szkoła średnia zmieniła mój świat. Wprawdzie byłem nadal ministrantem, ale ksiądz przestał mnie fascynować. W moim nowym świecie byłem najczęściej: na scenie szkolnego teatru, z gitarą lub akordeonem, na wszystkich zabawach szkolnych i pozaszkolnych (prywatkach). Pan Bóg wydawał się coraz mniej potrzebny. W klasie maturalnej miałem poważne wątpliwości, czy rzeczywiście jest...

Przypadkowe słowa na parę tygodni przed maturą dały początek całej serii wydarzeń, które zakończyły się moim wstąpieniem do seminarium i -po sześciu latach studiów - przyjęciem święceń. Gdy szedłem do seminarium, moje "niebo płonęło". Przyjmując święcenia w 1966, nie miałem wątpliwości, że kapłaństwo jest moim przeznaczeniem. Właściwą tajemnicę powołania - wołania wciąż ponawianego - odsłaniają lata kapłańskiego życia. Dziś dowody na istnienie Boga nie są mi potrzebne.

2. Studia seminaryjne dały mi nieźle uporządkowaną wiedzę filozoficzno-teologiczną. Zabrakło w nich szeroko pojętej humanistyki; zwłaszcza dobrze wykładanej historii (w tym historii Polski) oraz wiedzy z zakresu literatury (również polskiej). Ponadto za mało uwagi poświęcono - zdaje się, że niewiele w tej materii uległo zmianie na lepsze - formacji wewnętrznej. Sądzę, że najbardziej odpowiedzialną funkcją w seminarium jest ta, którą pełni ojciec duchowny. Wszystkie egzaminy diabeł zda na piątki. Jedynie ojciec duchowny jest w stanie go zdemaskować. Oczywiście, aby mógł to uczynić, potrzebne jest mu coś więcej: mianowicie to, dzięki czemu św. Katarzyna ze Sieny - podobno analfabetka - została Doktorem Kościoła.

3. Najważniejszą zmianę, jaka zaszła w moim przeżywaniu Kościoła i kapłaństwa - i co uważam za wielką łaskę - określiłbym jako przejście od eklezjocentryzmu do chrystocentryzmu. Początki owego procesu rozpoczęły się już w seminarium.

Dokładnie nie pamiętam, jaka to była okazja - chyba ceremonia obłóczyn któregoś z kolejnych roczników studiujących w Seminarium Duchownym, podczas której z ust biskupa Tomasza Wilczyńskiego padły słowa: "dla mnie - moi drodzy - największym dowodem na Boskie pochodzenie Kościoła jest fakt, że go biskupi i księża przez prawie dwa tysiące lat nie rozwalili..." Po wyjściu z kaplicy dopytywałem się moich kolegów, czy słyszeli to, co ja usłyszałem. Albowiem usłyszane słowa jakoś drażniły moje "pobożne" uszy. W rzeczywistości była to jedna ze wspanialszych konferencji, jakie dane mi było usłyszeć. Dziś nie mam najmniejszej wątpliwości, że "Kościół jest świętą społecznością grzeszników" (określenie ks. J. Pasierba). Grzeszników! Na początku każdej Mszy świętej słyszymy słowa: "Przeprośmy Boga za nasze grzechy"; odnoszą się one do wszystkich sprawujących ją i uczestniczących. Ale pomimo naszych grzechów Kościół jest święty, bo święty jest żyjący w Kościele i ożywiający Go Jezus z Nazaretu. Tylko w Nim jesteśmy Kościołem i - ostatecznie - przez Niego, z Nim i w Nim moje kapłaństwo ma znaczenie i sens.

4. Jedna z poważniejszych trudności, którą dzielę, jak mniemam, z wszystkimi księżmi, związana jest z celibatem, czyli koniecznym powiązaniem bezżeństwa z kapłaństwem. Jestem przekonany, że większość księży, których to dotyczy, dochowuje złożonych przyrzeczeń, co jednak nie znaczy, że nie mają tu trudności - poniekąd wynikają one z faktu bycia człowiekiem. I problemem nie jest samo doświadczenie trudności, lecz ich usensownianie, odnajdowanie racji w nauczaniu Jezusa Chrystusa, w wierze wciąż pogłębianej.

Jak wiadomo, Kościół Zachodni związał kapłaństwo z celibatem od XI wieku i - pomimo przewalających się przez wieki krytyk - bardzo zdecydowanie obstaje przy jego zachowaniu. Dlaczego? Nie sądzę, aby można było podtrzymywać opinię - przypominaną przez przeciwników celibatu - że zdecydował o tym któryś z papieży (Grzegorz VII), aby ratować majątek Kościoła przed podziałem między dzieci duchownych. Jeżeli nawet taka argumentacja pojawiła się w XI wieku, to ostatecznie okazało się, że tym, co wzniecało problemy, był sam majątek, a nie jego podział. Chrystocentryczne pojmowanie Kościoła każe szukać racji w nauczaniu Jezusa. On zaś wyraźnie mówił, iż są tacy bezżenni, którzy "dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje" (Mt 19, 10-12).

Celibat - trzeba to wyraźnie powiedzieć - jest dotkliwie odczuwalnym krzyżem! Można go unieść jedynie dla królestwa niebieskiego i może go unieść - samemu zostać bezżennym - ten, kto może pojąć. Ale -powiedzą przeciwnicy - któż może pojąć? Dokładniej formułując pytanie: kto - mając 24 czy 26 lat (przeciętny wiek przyjmowania święceń kapłańskich) - może mieć pewność, że pojmuje, czym dla niego jest bezżenność? Odpowiadam: kto - mając lat 18 czy nawet 30 - pojmuje w pełni, gdy w sakramencie małżeństwa przyrzeka drugiej stronie: "nie opuszczę cię aż do śmierci"? Ma jednak odwagę to powiedzieć z dwóch powodów: po pierwsze ślubuje miłość temu, kogo kocha, oraz po drugie - prosi samego Boga o pomoc. Cała reszta - wierność - jest budowaniem miłości w Miłości. Podobnie - bo przecież nie tak samo - ma się sprawa z celibatem w życiu księdza. W obu wypadkach chodzi o wierność w miłości.

Jeżeli ksiądz jest czasami samotny, a chyba czasami jest, to przyczyną samotności nie jest brak żony (rodziny). Samotnym można być również wśród ludzi, w rodzinie. On est seul aussi chez les hommes, stwierdza autor Małego księcia i ma rację. Natomiast z całą pewnością nie był samotny Karol de Foucauld, żyjąc na Saharze. Chyba że mowa o takiej samotności, o której pisał św. Paweł: "już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus" (Ga 2, 20). Zdaje się, że o taką właśnie samotność prosi ks. Twardowski w jednym ze swoich pięknych wierszy: "Nie proszę o tę samotność najprostszą (...) kiedy zostaję sam jeden jak palec (...) proszę Ciebie o tę prawdziwą (kiedy Ty mówisz przeze mnie) a mnie nie ma." I jedynie w tak rozumianej samotności widzę sens celibatu.

Któż to może pojąć? A czy można pojąć Miłość? - "jest z Boga" (1J 4,7). Ten tylko odda wszystko powierzonym jego pieczy, nawet, w razie potrzeby, swoje własne życie (dobry pasterz), kto sam został bezżenny dla królestwa niebieskiego. I tylko ten będzie chciał uczyć się "miłować ludzką miłość" (Jan Paweł II, Przekroczyć próg nadziei, s. 103), kto pochłonięty jest Bożą Miłością. W każdym razie tak rozumiem intencję Kościoła Zachodniego, który, mając na uwadze doświadczenia wieków, powiązał kapłaństwo z celibatem. Poniekąd zażądał od swoich kapłanów całkowitego zakochania się w miłości.

Inna trudność, chyba swoiście moja; a może i nie...? Chciałbym traktować ją jako skutek, wciąż jeszcze trwającej w Polsce "gorączki posttotalitarnej". Stąd żywię nadzieję, że jest ona czymś przejściowym. Póki co - bardzo boli... Oto jej kontekst.

Od chrztu Mieszka I po dzisiaj to, co katolickie, czy ogólniej - chrześcijańskie, oświetlało i przemieniało (wychowywało) wielobarwny oraz zmieniający wymiar i kształty "witraż" - Polskę. Był czas, że ów "witraż" podzielono; wydawało się, że rozbito. Jednakże świadomość jego istnienia trwała w duszach ludzkich, ujawniła się w kulturze, ukazała w pełni kulturę Narodu; mówiąc dokładniej - kulturę wszystkich, którym Polska była ojczyzną. Bowiem "przez wieki swojej tysiącletniej historii Polska była państwem wielu narodów i wielu wyznań chrześcijańskich i nie tylko chrześcijańskich" (tamże, s. 116). Wielonarodowa i wielowyznaniowa Polska odrodziła się po I wojnie światowej. Taka też, choć jeszcze bardziej wykrwawiona, opłakująca miliony poległych swoich dzieci, podnosiła się z ruin po II wojnie światowej. A kiedy mocodawcy PRL-u usiłowali jej "krwioobiegiem" uczynić doktrynę "walki klas", Prymas Tysiąclecia, duchowy syn ks. Władysława Korniłowicza, z mocą przypominał i upominał się o to, co stanowiło przez wieki kulturę Narodu. Swoistym ukoronowaniem posługiwania Prymasa Tysiąclecia była pierwsza pielgrzymka do Ojczyzny Papieża-Polaka, który na Placu Zwycięstwa w Warszawie mówił: "Dzieje narodu zasługują na właściwą ocenę wedle tego, co wniósł on w rozwój człowieka i człowieczeństwa, w jego świadomość, serce, sumienie. To jest najgłębszy nurt kultury. To jej najmocniejszy zrąb. (...) Otóż nie sposób zrozumieć dziejów Narodu polskiego - tej wielkiej tysiącletniej wspólnoty (...) - bez Chrystusa." Owa tysiącletnia wspólnota - dzieje Narodu polskiego - to, zdaniem Ojca Świętego, również "dzieje ludów, które żyły wraz z nami i wśród nas, jak choćby ci, których setki tysięcy zginęły w murach warszawskiego getta".

Zacytowane słowa wypowiedziano w roku 1979. Dziesięć lat później Polska stała się znowu państwem niepodległym, demokratycznym. Jest dziś -dzięki Bogu wciąż jeszcze - państwem wielonarodowym i wielowyznaniowym; jak przystało państwu demokratycznemu, jest ono wielopartyjne. Kościół katolicki, chrześcijaństwo są - podobnie jak za czasów Piastów i Jagiellonów - światłem oświetlającym, wychowującym. Jest - bo to jego posłannictwo - Matką i Nauczycielką (Mater et Magistra) wszystkich i każdego.

Natomiast Kościół katolicki w Polsce nie jest ani prawicą, ani lewicą; nie należy do żadnej partii; więcej - żadna partia nie jest mu potrzebna! A więc językiem polskiego duchownego powinien być język Ewangelii - język osobowy, dostrzegający i szanujący osobę, unikający jakiejkolwiek totalizacji. I kiedy mówi on o kulturze Narodu, proszę, niech o kulturze mówi1 - nie o pochodzeniu plemiennym! Albowiem kiedy polski duchowny takich jak ja - Żydów z pochodzenia - nazywa "obcokrajowcami mówiącymi językiem polskim", sprawia nam ból; mniejsza o to, dzieje nauczyły nas z tym żyć. Ów duchowny i wszyscy solidaryzujący się z nim poniżają Polskę, wykrzywiając jej dzieje - sprowadzając całe jej duchowe bogactwo do plemiennego (mitycznego zresztą) zakalca. Ale jest jeszcze coś groźniejszego; mianowicie już nie to, co katolickie i chrześcijańskie, kształtuje dzieje Polski; to owi "prawdziwi" Polacy kształtują jakiś "katolicyzm" polski oraz jakieś "chrześcijaństwo" narodowe (plemienne). Ostatecznie - można by powiedzieć - ich wolność i odpowiedzialność!

Rzecz jednak w tym, że to, co kształtują owi "prawdziwi", już nie jest Kościołem katolickim umacnianym w wierze przez Piotra naszych czasów. On uczy inaczej: "W świecie podzielonym ponadnarodowa jedność Kościoła katolickiego pozostaje wielką siłą, którą w swoim czasie dostrzegli jego wrogowie i którą w dalszym ciągu dostrzegają różne instancje światowej polityki i organizacji. Nie dla wszystkich jest to siła wygodna" (Przekroczyć próg nadziei, s. 131). W  rzeczy samej, nie dla wszystkich!

5. Przeżywanie kapłaństwa nie jest, oczywiście, tylko przeżywaniem trudności. Właśnie dlatego trudności - te, o których wspomniałem, i inne - można "unieść", ponieważ sakramentalne kapłaństwo jest przede wszystkim przeżywaniem bliskości Tego, który powołał: "Wytrwajcie w miłości mojej! (...) Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem..." (J 15, 9 i 16). Fundamentem tejże bliskości jest Eucharystia i Sakrament pojednania (pokuty) - zanurzenie i dzielenie się Miłością. A reszta - 

Górą czyny!...
- a słowa? a myśli?...
- potem!...
(C. Norwid, Język Ojczysty)

 

KS. ROMUALD WEKSLER-WASZKINEL, ur. 1943, przyjął święcenia w 1966. Kapłan diecezji lubelskiej, wykładowca filozofii na KUL.

 


Ks. Bogusław Wójcik

 

Upływ czasu niemal mechanicznie wymusza powroty do wyborów, które określiły naszą obecną sytuację życiową. Święcenia kapłańskie, które były dla mnie takim wiążącym momentem, miały miejsce pięć lat temu. Decyzja, którą wtedy podejmowałem w katedrze tarnowskiej, a którą zaaprobował Kościół w osobie biskupa, zapadła oczywiście dużo wcześniej, a raczej, należałoby powiedzieć, kształtowała się przez wiele lat. Zasadnicze znaczenie miał dla mnie czas szkoły średniej. Była to akurat pierwsza połowa lat 80. Kontekst przemian społeczno-politycznych musiał oddziaływać na tworzący się system wartości młodego człowieka. I rzeczywiście nastąpiło wtedy zderzenie mojego młodzieńczego idealizmu z realiami państwa rządzonego już nie przez ideologów, lecz pragmatyków partyjnych. Wiara pomagała mi przetrwać trudne momenty i sprawiała, że rzeczywistość jawiła się jako mniej chaotyczna. Choć byłem zaangażowany w życie parafii jako lektor i uczestniczyłem w cotygodniowych spotkaniach grupy biblijnej, choć jeździłem na oazy i chodziłem na piesze pielgrzymki, drażniła mnie religijność manifestowana w zachowaniach dewocyjnych. Wszystko to zresztą zajmowało jedynie jakiś skrawek czasu, który w zasadniczej części wypełniały szkoła, dom, grono przyjaciół. Nie kryję, iż doświadczałem wówczas i takich momentów, gdy płynna była dla mnie granica wyboru między wiarą a agnostycyzmem, ryzykiem pójścia za głosem Mistrza a przyjęciem postawy życiowego pragmatyka. Mimo wszystko dziś jeszcze nie potrafię powiedzieć, dlaczego wtedy wybrałem seminarium. Pozostaje to dla mnie tajemnicą otwarcia na działanie łaski, która przemienia człowieka. Tajemnicą ciągle odkrywaną, dostarczającą mi wiele optymizmu, który wypływa z wiary, że Bóg prowadzi mnie po życiowych ścieżkach i pozwala wciąż na nowo Go wybierać.

Podążanie za Chrystusem zawsze będzie niosło z sobą "ryzyko" odkrywania siebie, bliźnich i świata w prawdzie objawionej. Mówię o ryzyku niepokoju i niedosytu, które nie pozwalają na stagnację w rozwoju duchowym, lecz wymagają coraz większego zaangażowania. Jest to z pewnością rodzaj naturalnego środka ochronnego przed wpadnięciem w rutynę. Staram się więc być otwarty na rozwój, na wymagania, które niesie codzienność nie w nadzwyczajnych zdarzeniach, lecz w konkretnych obowiązkach. Myślę, iż przyczyn skostnienia czy rutynizacji, które dotykać mogą każdą instytucję, należy poszukiwać nie w strukturach, lecz w człowieku. Struktury należy ciągle modyfikować, by nie stanowiły przeszkody dla człowieka, który nie odnajdzie się już w realiach, za jakimi tęsknią starsze pokolenia. Jednak zawsze uważałem, iż decydującym czynnikiem jest umożliwienie wzrostu wiary na glebie odpowiedzialnie przeżywanej wolności. Taka perspektywa pozwoliła mi wynieść bardzo wiele z czasu spędzonego w seminarium, zarówno pod względem rozwoju duchowego, jak i intelektualnego. Okres seminaryjnego wzrostu sprawił, że dziś mogę podejmować te wyzwania, które niesie życie, bez obaw i ze świadomością, iż konieczne jest zaangażowanie, które chroni przed rutyną czy poruszaniem się w obrębie stereotypów. Myślę, że dzięki takiej postawie ewoluuje moja świadomość bycia księdzem, i to nie w ramach dostosowywania się do gotowych standardów świętości, lecz w ramach dojrzewania do odkrywania i akceptacji tych zadań, które stawia przede mną dziś Chrystus w Swoim Kościele.

Odkrywanie radykalizmu wezwania Chrystusa ujawnia się powoli. Stopniowo i na co dzień dorasta się do świadomości daru, który nieodłącznie związany jest z ofiarą. Kiedy spotykam "życzliwych", zatroskanych o kształt mojego życia, w którym zrezygnowałem z rodziny, z miłości do wybranej kobiety i miłości do własnych dzieci, zastanawiam się, dlaczego tak bardzo usiłują potwierdzić swoją koncepcję miłości przez "ubolewanie" nad innymi, zamiast na przykład dawać świadectwo piękna tej miłości, której sami doświadczają. Niczego się wtedy nikomu nie narzuca ani nie próbuje się wyznaczać jedynie słusznego paradygmatu miłości obowiązującego wszystkich. Nigdy nie cierpiałem na jakiś typ "alergii", która utrudniałaby mi kontakty z kobietami. Mogę powiedzieć, że spotkałem w swoim życiu i ciągle spotykam wiele wspaniałych kobiet. Fakt, że żadna z nich nie stała się wybranką życia, nie przeszkadza mi doświadczać ich przyjaźni. Również to, iż zrezygnowałem z naturalnego ojcostwa, pogłębiło moją wrażliwość czy troskę o duchowe wsparcie tych, których mogę podobnie jak św. Paweł Apostoł nazwać dziećmi o tyle, o ile przybliżam im Chrystusa. Zrozumienie, co oznacza rezygnacja z własnej rodziny, przychodzi oczywiście stopniowo i z różnym natężeniem. Rodzajem megalomanii byłoby więc wmawianie sobie czy innym, że jest to sfera, która nie wymaga szczególnej uwagi czy pracy nad sobą. Trudno sobie jednak wyobrazić, by można było stać się autentycznym świadkiem Chrystusa, wybierając drogę stopniowych kompromisów zamiast ufnego wpisania siebie samego w praktykę życia potwierdzoną 2000 lat historii Kościoła.

Kwestią, którą chciałbym jeszcze poruszyć, jest funkcjonująca czasami opinia o relacjach między duchownymi i świeckimi. Dobrze wiemy, że kompleksy mogą być i nawet nierzadko są odreagowywane z jednej i z drugiej strony. Z pewnością wiele w tej materii będzie się zmieniać. Myślę jednak, że młodsze pokolenia, nie doświadczone tak bardzo przez historię, obok niebezpieczeństwa popadnięcia w przesadny liberalizm otrzymały również umiejętność swobodnego wyrażania swoich opinii czy odczuć. Przykładem może być choćby fakt, że podczas spotkań w gronie przyjaciół, znajomych czy nawet przygodnych rówieśników moja obecność nie sprawia, że jakieś tematy stają się "zakazane". Wprost przeciwnie - często jest to okazja do sprecyzowania poglądów, wymiany zdań i uwag. Dzięki takim spotkaniom wielokrotnie mogę dowiedzieć się, co się komuś w Kościele czy u księży podoba czy też nie, co należałoby zmienić, przywrócić czy też wprowadzić. Rzadko odnoszę wrażenie, iż mam do czynienia z krytykanctwem, a nie konstruktywną krytyką. Może to kwestia odbioru, a może po prostu umiemy się słuchać w taki sposób, dzięki któremu pogłębia się nasza wiedza o sobie, a więc i wzajemne zrozumienie.

KS. BOGUSŁAW WÓJCIK, ur. 1967, przyjął święcenia w 1992. Kapłan diecezji tarnowskiej, pełnił funkcję sekretarza biskupa Józefa Życińskiego. Obecnie kieruje działem publicystyki Radia Dobra Nowina.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama