Twarze kapłaństwa (6)

Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 6

Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:

1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?

2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?

3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?

4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?

5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?

 


Ks. Jan Sikorski

 

Po ludzku trudno wytłumaczyć, jak zrodziło się we mnie pragnienie zostania księdzem. Wyłączywszy chwilę marzeń okupacyjnego dziecka, by być sprzedawcą nieosiągalnych przysmaków, którymi kusiły stragany Placu Narutowicza, czy też gdy jako licealista podlegałem niepokojom dorastającego młodzieńca, w głębi serca zawsze wiedziałem, że będę księdzem.

Pewnie "zawiniła" modlitwa matki, która posiadając dwie wspaniałe córki, zapragnęła do kompletu syna. Jako osoba zdecydowana udała się do Częstochowy, by umówić się z Matką Bożą, że jeżeli urodzi się syn, to odda go do Jej dyspozycji. Umowa zaczęła działać.

Pod kierunkiem wspaniałych księży przeszedłem wszystkie stopnie wtajemniczenia ministranckiego, harcerskiego, Krucjaty Eucharystycznej, pominąłem, prawie obowiązkowe w tych czasach, ZMP. Przed maturą dla zmylenia komisji egzaminacyjnej złożyłem papiery na medycynę. Oficjalna propaganda głosiła w tym czasie rychły koniec "ciemnoty" i "wstecznictwa", którymi to sformułowaniami określono Kościół. Mimo to, mając świadectwo w ręku, natychmiast udałem się do seminarium.

W tym czasie, gdy po aresztowaniu "nietykalnego", zdawałoby się, Księdza Prymasa pogróżki wygłaszane wobec Kościoła w Polsce zaczęły się urzeczywistniać, trudno było mówić o jakiejś konkretnej wizji kapłaństwa. Zawisła nad nami groźba rozwiązania seminarium. O przerwaniu studiów nikt z nas nie chciał myśleć, nawet licząc się z ewentualną konspiracją.

Samo nauczanie seminaryjne, szpikowane gęsto łaciną, straszyło czasami swoją teoretycznością. Wobec wspomnianych zagrożeń nie przychodziło do głowy, by kwestionować programy nauczania. Zresztą nie brakło też bardzo ciekawych i praktycznych prelekcji duszpasterskich.

Brak kanonicznego wieku do święceń sprawił, że posiadając ukończone studia, bez święceń kapłańskich otrzymałem tytuł wikariusza i związaną z tym furę lekcji w szkole. Nie było czasu, możliwości ani chęci do rozczulania się nad sobą. Wobec wielkiej rodziny parafii, gromady szkolnych dzieci i młodzieży, w wirze duszpasterskich zajęć osobiste problemy spychane były na bardzo daleki plan. Skomplikowane problemy kapłańskiej tożsamości, celibatu, samotności były nam znane bardziej z chętnie czytanych książek współczesnych katolickich pisarzy (Greena, Mauriaca, Chestertona czy Marschalla) niż wartko biegnącej rzeczywistości.

Inne problemy pomagała rozwiązywać rzucona mimochodem uwaga starego proboszcza, która z czasem nabrała symbolicznego znaczenia. "Pamiętaj, ksiądz, na zawsze: parafia im gorsza, tym lepsza... bo więcej jest w niej do zrobienia."

Trudnym, ale i ciekawym zadaniem jest praca przy codziennym żniwie, gdy dotyka się ludzkich potrzeb, którym niełatwo sprostać. Oddechem staje się wtedy sprawowana liturgia czy Słowo, które szepnie Pan Jezus gdzieś tam w adoracyjnej ciszy. Jest to łaska, która nie dopuszcza wątpliwości co do obranej drogi i za to niech będą Bogu dzięki!

Wielką pomocą w wypełnianiu tych zadań są świeccy, którzy coraz chętniej włączają się w odpowiedzialność za Kościół. Bardzo to szczęśliwy przejaw współczesnego życia. W pracy duszpasterskiej działałem zawsze w przekonaniu, że to, co daje kapłan z racji daru święceń czy swoich osobistych charyzmatów, to tylko szansa i pomoc dana wiernym dla ich osobistej więzi z Bogiem. Chciałoby się, aby z tej szansy skorzystali jak najpełniej, ale trudno wymuszać czyjąkolwiek decyzję w myśl słów Mickiewicza: "Bóg nic darmo nie daje, lecz wszystko otwiera i każdy z Boga tyle ile chce zabiera."

Moją duszpasterską ambicją było stworzenie przestrzeni dla wyzwalania własnych charyzmatów wiernych, wynikających z ich chrześcijańskiego powołania. W spotkaniach z przedstawicielami grup parafialnych powtarzałem uparcie, że nie chcę być lokomotywą ciągnącą za sobą wagony, ale raczej przez nią popychaną. Taka postawa chroni pasterza od pokusy superaktywności i nadopiekuńczości.

Solidarnościowe wydarzenia w naszej Ojczyźnie ukazały, jak potężny może być przebudzony potencjał chrześcijańskiego ducha. Natomiast ostatnie lata stanowią przestrogę dla wszystkich, którzy chcieliby biernie oczekiwać na kolejne cuda. Naród nasz w chwilach kryzysu bezbłędnie sięga do wartości, które niesie Kościół, ale też niezwykle łatwo ulega pokusom chwili, porzucając chroniące go dotąd skrzydła. Silne i sterowane pokusy w znacznie mniejszym stopniu dotykają osoby twórczo zaangażowane w misję Kościoła. Czasem - wręcz przeciwnie - jeszcze radykalizują ich ewangelizacyjną żarliwość. Oko duszpasterza ma być czujne, ale nie natrętne. Wyzwalające, a nie paraliżujące. Wzór właściwych relacji między pasterzem i wiernymi stanowi dla mnie Jan Paweł II. Ostatnia pielgrzymka do Ojczyzny i jej już dostrzegalne owoce to nowy wielki dar, tak dla kapłaństwa powszechnego, jak i hierarchicznego.

KS. JAN SIKORSKI, ur. 1935, przyjął święcenia w 1958, naczelny kapelan więziennictwa RP, proboszcz parafii św. Józefa Oblubieńca w Warszawie.

 


Ks. Jan Sochoń

1. Ach, tak naprawdę nigdy nie pragnąłem zostać księdzem. Nawet dzisiaj nieco anegdotycznie wspominam, że gdy dostrzegałem na Krakowskim Przedmieściu czerń sutanny, natychmiast przechodziłem na drugą stronę ulicy. Być może dlatego, że już wówczas przeczuwałem swoją bliskość z tajemnicą kapłaństwa. Ale czyniłem tak również z powodu drgających w moim umyśle, ówcześnie fatalnie ukształtowanych wyobrażeń o życiu księży i kościelnej hierarchii. Nie potrafią oni - rozważałem w młodzieńczej naiwności - odróżnić Heideggera od Platona ani zapewne nigdy nie czytali tajemniczego (bo zakazanego wtedy) Miłosza. Nic więc dziwnego, że dopiero w późnym wieku, po ukończeniu studiów uniwersyteckich, zdecydowałem się przekroczyć seminaryjny próg. Oczywiście, nie wydarzyło się to ani w sposób prosty, ani - tym bardziej - pozbawiony wewnętrznej walki i niepokoju. Niemniej, jedno pozostaje trwałe: Bóg - jaśniejący w mym sercu dzięki życiowemu świadectwu mamy Franciszki i ojca Józefa - nigdy nie opuścił dróg mojego istnienia, chociaż często próbowałem "zakryć" ten cudowny w istocie fakt. Dlaczego zgodziłem się na przyjęcie kapłańskiego sposobu życia? Doprawdy nie wiem. Mam jedynie świadomość, że będąc na ostatnim roku studiów polonistycznych, odczuwałem wewnętrzny, lecz fizycznie dotkliwy, piekący wręcz ból, że nie czynię tego, co czynić powinienem. Niekiedy, jadąc pociągiem z Wasilkowa (miejsce mojego urodzenia) do Instytutu Badań Literackich - gdzie uczestniczyłem w zajęciach prowadzonych przez prof. Stefana Żółkiewskiego, który (przy okazji dopowiem) powtarzał: "Sochoń, zobaczysz, że skończysz jako kościelny poeta" - chciałem niemal wyskoczyć przez okno wagonu i zapukać w okno seminaryjnego budynku. Jakieś duchowe napięcie kierowało mnie w stronę kapłaństwa. Tyle jestem w stanie napisać. Reszta kryje się w Bożej miłości i Bożej o mnie trosce. Czy miałem określone wyobrażenia o kapłaństwie, wybierając stan duchowny?

Przede wszystkim niemal od dzieciństwa byłem (i jestem nadal) złączony przyjaźnią z księdzem Piotrem Bożykiem, w tamtych latach wikariuszem wasilkowskiej parafii. Proszę wybaczyć, ale rzeczy najbardziej istotne dzieją się w sposób wręcz niepojęty, by nie rzec, mistyczny. Każde mówienie czy pisanie o nich jest tylko, niestety, nieśmiałym, lękliwym przybliżeniem, a osobom postronnym wydać się może nawet czymś groteskowym. Trudno. W każdym razie spotkanie z księdzem Bożykiem zmieniło mój sposób bycia. Zyskałem w nim opiekuna, duchowego przewodnika. Doświadczałem wspólnej modlitwy. Umacniałem nadzieję, że nawet z największych trudności można się wyplątać. Nigdy nie rozmawialiśmy o moim ewentualnym wyborze studiów teologicznych. Ksiądz Piotr był duszpasterzem dyskretnym, delikatnym, choć stanowczym, zdarzało mu się nawet używać pasa. Gdyby nie jego opiekuńcza postawa, być może nie odważyłbym się przyjąć radosnego ciężaru kapłaństwa. Zresztą, w przeciwieństwie do mnie, on wiedział, że w przyszłości będę kapłanem. Aby zostać przyjętym do seminarium, należało przedłożyć opinię od proboszcza rodzinnej parafii o - że tak to nazwę - stanie własnej religijności. Kiedy przyjechałem do księdza Piotra, żeby o nią poprosić, on - lekko uśmiechnięty, jakby chciał powiedzieć: a nie mówiłem! - podszedł do biurka, wyjął z dolnej szuflady nieco pożółkły papier, wpisał aktualną datę i już. Można zatem już z dziecięcej barwy oczu i gestów wydobyć przyszłe kolory powołania...

Czas spędzony w warszawskim seminarium uznaję za jeden z najszczęśliwszych okresów życia. Nareszcie mogłem sporo czytać, doświadczyłem wartości wspólnej modlitwy i najzwyklejszego przebywania z dużo od siebie młodszymi kolegami. Już wtedy wiedziałem, że będę się starał (jak tylko potrafię) zasłużyć na wejście do grona najbliższych przyjaciół Chrystusa. I chociaż pociągały mnie filozofia i literatura, zmuszały do ogromnego wysiłku perswazje środowiska artystycznego, zdołałem przygotować się (ufam, że odpowiednio) do podjęcia pracy duszpasterskiej. Rok spędzony w Lubochni, sennej mieścinie, jakby wyjętej z opowiadań Schulza, sprawił, że zrezygnowałem z artystycznych ambicji. Poczułem się potrzebny. Bóg nie musiał wiele sugerować. Stawiał przede mną ludzi uginających się pod ciężarem trudności, cierpienia, potrzebujących wsparcia. Uczyłem się od nich autentyczności, żarliwej, godnej najwyższego uznania wiary i prostoty.

Cóż wtedy uznawałem za sprawę najtrudniejszą? Wcale nie samotność, nadmiar obowiązków (a miałem ich niezliczoną ilość; przemierzałem na przykład kilka razy w tygodniu trasę około 10 km, dochodząc do zagubionego w lesie punktu katechetycznego) ani - tym bardziej - kwestię celibatu. Modliłem się o większą pokorę, abym mógł, bez zbytniego przygryzania warg, przyjmować wszystko, co przychodzi. Abym nie zgorzkniał pod naporem nagłych trudności, lecz by wciąż na mojej twarzy pojawiały się pogodne znaki nadziei. Przecież zawiedziony w swych (najczęściej ponad miarę wybujałych) oczekiwaniach ksiądz łatwo odciąga od wiary. Sam dla siebie staje się kimś nie do zniesienia.

Dzisiaj pracuję wśród kleryków warszawskiego seminarium i studentów Akademii Teologii Katolickiej. Staram się też (w miarę możliwości) aktywnie uczestniczyć w promowaniu kultury chrześcijańskiej. Z tego też powodu na co dzień doświadczam niepokojów obecnego, schyłkowego wieku, spotykam się bowiem z ludźmi, którzy mają określony wpływ (proszę wybaczyć sformułowanie) na medialny obraz Kościoła w Polsce. Ale najradośniejsze wydaje się to, że nie oczekują oni ode mnie, abym zjawiał się przed nimi w roli pisarza, poety czy dziennikarza radiowego. Chcą, abym był dla nich księdzem. Czasem zjawiam się na Woronicza, w molochu telewizji publicznej. Kiedy przemierzam długi korytarz (wszyscy pamiętamy to miejsce z filmu Wajdy), nagle obok mnie zaczynają ukradkiem pojawiać się pracownicy telewizji. Słyszę z prawej strony: "proszę księdza, może ksiądz ochrzciłby moje dziecko"; z lewej dochodzi nieśmiały szept: "proszę księdza Jana, mam kłopoty małżeńskie, porozmawiajmy..."; zza szyby spikerskiej dobiega natomiast wyraźne zdanie ostrzeżenia: "ten znowu tutaj". Idę więc i zbieram religijne zamówienia oraz (dla duszpasterskiej równowagi) gesty rozdrażnienia. Wzbogacony nimi umawiam się na spotkania, niekiedy niosę pocieszenie, a niekiedy tylko uśmiecham, pamiętając, że nigdy nie pozbędę się bezradności - prawdziwego imienia kapłaństwa. Zawsze jednak w takich chwilach odczuwam niepohamowane pragnienie, o którym wspomina Pismo: "a język ich wesoło krzyknął".

3. Jestem księdzem szczęśliwym. Dlaczego? Ano obejmuje mnie sakramentalna tajemnica liturgii i cud sakramentu pokuty. Nie umiałbym żyć bez bliskości tych znaków Bożej życzliwości. Grzechy bowiem wciąż atakują i z trudem dźwigam się spod ich nacisku. Czynię, co możliwe, aby nie poddawać się zniechęceniu i rutynie, która zabija wszelką żywiołowość i świeżość. Przypuszczam, że ludzie najbardziej oczekują ode mnie szczerości i autentyczności. Łatwo unosić się na falach teoretycznych spekulacji. Gdyby nawet zyskały one najpiękniejsze i ewangelicznie wzniosłe kształty, nie przyniosą oczekiwanych owoców. Bez konkretnego działania, osobistego świadectwa, pozostaną pusto brzmiącymi hasłami. Ale to właśnie jest najtrudniejsze. Ileż razy nie potrafiłem przyznać się do nieporadności, uciekałem przed odpowiedzialnością, a nawet - na forum publicznym - ukrywałem swą kapłańską tożsamość. Lecz nie upadam na duchu. Bo wiem, że Bóg nigdy nikogo nie opuszcza. Zaprawdę, nigdy.

4. Długo poszukiwałem swego miejsca w Kościele. Przyznaję, że bałem się trochę duszpasterstwa, które wymaga pełnego zdrowia, głębokiego zrozumienia drugiego człowieka, porzucenia prywatnych ambicji. Autentyzm kapłaństwa to styl życia nie odstraszającego wiernych, nie wynoszącego się ponad nich, i nade wszystko - prawowanie się ze świętością. Wiedziałem i wiem teraz, że nie sprostałbym wielkim zadaniom parafialnym, ot, chociażby, konieczności budowania nowego kościoła czy prowadzenia określonej organizacji parafialnej albo kurialnej. Nie mam ku temu żadnych predyspozycji ani uzdolnień. Bóg łaskaw, nie muszę tego czynić.

Rozwijam natomiast - w ogólnym powołaniu do kapłaństwa - swe małe powołanie. Realizuje się ono poprzez wykłady, pracę ze studentami-klerykami oraz działalność publicystyczną. Nie uważam nadto za czas stracony chwil poświęconych pisaninie poetyckiej, bo i w ten sposób można rozmawiać z wiernymi, zapraszać ich do podążania śladami Chrystusowej miłości. Kościół, nieśmiało przypuszczam, potrzebuje księży posiadających różnorakie talenty. Takich jak ja (chyba?) również. Jeden ze znajomych proboszczów zauważył kiedyś: "ksiądz zasadniczo nic nie robi, tylko pisze książki". Otóż właśnie! Piszę książki, uczę filozofii i literatury, próbuję chronić doktrynę katolickiej wiary przed naporem liberalnych i ateizujących wizji, szczelnie okalających świadomość Polaków. Wystrzegam się jedynie skrajności, gdyż zawsze zamazują prawdę. Boleję nad tym, że staliśmy się narodem podzielonym, rozbitym, nie umiejącym się porozumieć. Polityka wcisnęła się pomiędzy nas jak cierń. I nie pozwala na życzliwe podanie dłoni. Od jej nacisku nie są wolne także niektóre katolickie ośrodki duszpasterskie. Na szczęście tam, gdzie jest niebezpieczeństwo, zjawia się i to, co niesie ratunek. Przywołana maksyma, wywiedziona z ducha świętego Pawła, przynosi ukojenie. Sprawia, że pokładam nadzieję w mocy Ducha Świętego i modlitwie. Raduję kapłaństwem. Obym tylko nie zmarnował darów otrzymywanych z nieba. Był pośrednikiem dobra płynącego z Krzyża Zbawiciela.

KS. JAN SOCHOŃ, ur. 1953, przyjął święcenia w 1984. Kapłan archidiecezji warszawskiej, poeta, krytyk literacki, publicysta, historyk filozofii.


Ks. Artur Stopka

 

Nie da się w kilku zdaniach ująć etosu kapłana katolickiego. Śledząc literaturę zajmującą się tym tematem na różnych szczeblach "dokumentalności" i "fabularyzacji", przekonuję się, że nawet na setkach stronic nie sposób opowiedzieć, na czym polega "bycie księdzem", wszystko jedno, dawniej czy dzisiaj. Istnieją bardzo rozległe sfery kapłańskiego życia, o których w ogóle nie da się mówić tak, by nie zostały one strywializowane. Nie bez powodu Ojciec Święty Jan Paweł II, pisząc coś w rodzaju swej autobiografii, już w tytule wyakcentował dwie niesłychanie ważne cechy życia księdza: jest ono darem i tajemnicą. Opisując dar, należy przecież raczej mówić o Darczyńcy niż o obdarowanym. A tajemnica? Pozostaje nie wypowiedziana.

Dlatego reagując na hasło "być księdzem dzisiaj", skupiam się raczej na kwestiach zewnętrznych, odpryskach istoty rzeczy, nie aspirując wcale do głębokiego świadectwa. Poszukiwany przez redakcję "Znaku" "pozytywny sens kapłaństwa" jest w moim przekonaniu zjawiskiem tak wieloaspektowym, że każda próba wyrażenia go w jakiś sposób będzie, mimo najlepszych intencji autora, zubożeniem, ujęciem nad wyraz fragmentarycznym.

Ostateczną decyzję, by "pójść do seminarium duchownego" i "zostać księdzem", podjąłem w ośrodku internowania w Zabrzu-Zaborzu wiosną 1982 roku. Miałem już za sobą doświadczenie nie dokończonych studiów polonistycznych, pracy urzędniczej, działalności związkowej i dziennikarskiej w NSZZ "Solidarność".

Na egzamin do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego miałem z ośrodka internowania otrzymać tygodniową przepustkę. I rzeczywiście, uzyskałem ją. W dniu egzaminu wypuszczono mnie z zabrzańskiego więzienia, lecz dopiero po południu, a więc po egzaminie... Do dziś pamiętam niepewność i głęboką rozterkę w oczach jednego z przełożonych seminaryjnych, który następnego dnia przeprowadzał ze mną rozmowę. Kilka razy zadał mi pytanie: "Czy wypuszczą cię, zanim rozpocznie się rok akademicki?" Wypuścili w czasie wakacji.

Nadal, podobnie jak wtedy, mam wrażenie, że decyzja, by powiedzieć Bogu "tak" i obrać służbę kapłańską, była z mojej strony wyrazem pewnej bezradności. A równocześnie przejawem desperacji. O kapłaństwie myślałem wprawdzie wielokrotnie już w czasie szkoły średniej (może wcześniej?), jednak nieustannie pielęgnowałem w sobie przekonanie, że się na księdza po prostu nie nadaję. Nigdy bowiem nie czułem się na siłach, by tkwić na świeczniku i "świecić przykładem", a przede wszystkim tak traktowałem wówczas misję kapłańską. Uważałem, że kapłan w Kościele katolickim musi być nieomylnym przewodnikiem, gdyż bierze na siebie ogromną odpowiedzialność za prowadzenie do zbawienia tysięcy powierzanych mu przez Boga ludzi. Nie znajdowałem w sobie predyspozycji do pełnienia takiej roli. W czasie rozmowy wstępnej w seminarium na pytanie, czy jestem pewien swego powołania, odpowiedziałem szczerze "nie". Do dziś czuję na sobie uważne spojrzenie, jakim obrzucił mnie wtedy rozmawiający ze mną ksiądz.

Formację seminaryjną zakończyłem w radykalnie odmiennych warunkach zewnętrznych, niż ją rozpoczynałem. Święcenia prezbiteratu otrzymałem w maju 1989. Wokół mnie - stojącego u początku kapłańskiej drogi - panowała z jednej strony atmosfera końca pewnego dobrze mi znanego świata, z drugiej - początku czegoś zupełnie nieznanego.

W moim przekonaniu przygotowywałem się do "bycia księdzem" w sytuacji PRL-u. Przyglądając się z bliska życiu wielu księży jako kleryk, zgadzałem się z góry na wiele związanych z kapłaństwem "niewygód", ale równocześnie mniej lub bardziej podświadomie zamierzałem w pełni korzystać z pewnego komfortu psychicznego, jaki - w mojej ocenie - dawała pozycja kapłana. Wydawało mi się, że przez sam fakt "bycia księdzem" jest się automatycznie "kimś". Wchodziłem w kapłaństwo z wizją Kościoła będącego z jednej strony umocowanym w Bogu (a więc w sferze nadprzyrodzonej) znakiem sprzeciwu wobec otaczającej mnie rzeczywistości, z drugiej - stanowiącego jedyną dostępną sferę wolności.

Było dla mnie oczywiste, że tylko wiara jest fundamentem, na którym można cokolwiek w Polsce budować. W latach formacji seminaryjnej wyobrażałem sobie swoją przyszłą działalność duszpasterską jako zdecydowanie pozytywistyczną pracę u podstaw. Pamiętam, że wielokrotnie w gronie kolegów mówiliśmy, iż jako księża będziemy się zajmować w coraz większym stopniu nie tyle katechizowaniem, ile ewangelizacją, nie tyle pogłębianiem wiary powierzonych nam ludzi, ile budowaniem jej zrębów. Napisałem nawet pod koniec pobytu w seminarium (nigdy nie opublikowany) artykuł Polska krajem misyjnym?.

Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała wyobrażenia i plany. Dużym wstrząsem było dla mnie rozpoczęcie katechizowania w szkole. Będąc człowiekiem pozbawionym szczególnych talentów pedagogicznych, jako tako radziłem sobie w pierwszym roku kapłaństwa w salce katechetycznej. Gdy w następnym roku stanąłem w szkolnej klasie, "przeszkadzała" mi przede wszystkim obecność tych dzieci, które do salki przy kościele nigdy by nie przyszły. Łatwo było w seminarium mówić o konieczności ewangelizacji. Tu trzeba było próbować - w tym samym pomieszczeniu i tym samym czasie - jednym dzieciom mówić prawdy najbardziej podstawowe, na przykład takie, że Bóg nas kocha, że w ogóle istnieje, że Chrystus przyszedł na świat, umarł na krzyżu za nas, że zmartwychwstał, a innym pomagać w pogłębianiu wiary i dbać o to, żeby się nie nudziły.

Szybko również okazało się, że w nowych warunkach pozycja księdza, ba, całego Kościoła katolickiego, nie jest taka, jak ją oceniałem przed przyjęciem święceń. Bycie "znakiem sprzeciwu" nie zawierało w sobie wcale tego komfortu psychicznego, który sobie wyobrażałem. Napięcie między sacrumprofanum, źródła którego upatrywałem w ideologizacji życia przed 1989 rokiem, wcale nie zniknęło wraz z upadkiem komunizmu. Wręcz przeciwnie, zaczęło przybierać nowe nazwy i szerzyć się w moim otoczeniu pod pozorem "prawdziwej wolności". Wartości dla mnie oczywiste zaczęli podważać i negować ludzie, po których jeszcze kilka lat wcześniej wcale bym się tego nie spodziewał. Odkryłem (z pewnym zdumieniem), że wcale liczna grupa ludzi traktowała Kościół - mój Kościół, do którego należę i z którym się identyfikuję - jedynie w sposób instrumentalny. Co gorsza, szeregi tych, którzy próbują posłużyć się Kościołem, księdzem, a ostatnio w coraz większej mierze także kościelnym środkiem przekazu, nie maleją, lecz rosną. Przekonuję się o tym szczególnie dobitnie, odkąd zacząłem pracę w redakcji "Gościa Niedzielnego" - katolickiego tygodnika.

Od kilku lat pełnię posługę kapłańską w sposób specyficzny - pracując jako dziennikarz. Niewiele mam wspólnego z duszpasterstwem parafialnym. W ciągu tych kilkudziesięciu miesięcy zastanawiałem się wielokrotnie, czy aby wykonywać swoją pracę, muszę być księdzem. Także inaczej - czy moje miejsce jako kapłana nie jest raczej na ambonie niż przy redakcyjnym komputerze. Myślę jednak, iż nie nadużywam słów, kiedy mówię, że również pracuję duszpastersko, że ewangelizuję, katechizuję. Mam głębokie przekonanie, że obecność kapłana na takim miejscu jak moje ma ogromny sens właśnie we współczesnym świecie, który jest coraz bardziej światem mass mediów. Nie może w nim zabraknąć Ewangelii. Nie może w nim zabraknąć tych, którzy głoszą Dobrą Nowinę, posługując się najnowszymi zdobyczami techniki w dziedzinie komunikacji między ludźmi. Chociaż nie jest to zadanie proste. Czasami wydaje mi się, że o wiele łatwiej jest głosić wiarę na ambonie niż w gazecie, radiu, telewizji czy Internecie. Szybko jednak uświadamiam sobie, że aby nadal można było głosić Ewangelię w świątyniach, trzeba ją nieść ludziom właśnie poprzez środki społecznego przekazu.

Spotykam się ostatnio z opiniami mówiącymi o kryzysie tożsamości polskiego księdza katolickiego. Patrząc na moich konfratrów, nie dostrzegam przejawów takiego zjawiska. Widzę natomiast coś innego, zwłaszcza wśród młodszych księży, tych, którzy przyjęli święcenia prezbiteratu krótko przed lub po roku 1989. Widzę usilną pracę nad kształtowaniem nowego sposobu "bycia księdzem" - odpowiadającego nowym warunkom. Właśnie sposobu, nie stylu.

I coś jeszcze. Niektórzy publicyści głośno mówią o pilnej potrzebie stworzenia wizji polskiego Kościoła katolickiego na najbliższe dziesięciolecia. Zgłaszają pretensje do episkopatu, że dotychczas jej nie wypracował. Pokazują nieporadność i zagubienie księży, stających wobec nowych, trudnych sytuacji. Tymczasem dziesiątki tysięcy polskich kapłanów pełni powierzoną im przez Boga misję. Modlą się ze swoimi wiernymi i za nich, odprawiają Msze święte, udzielają sakramentów, głoszą kazania o Jezusie Chrystusie, a nie o polityce, katechizują, koordynują działalność charytatywną w swoich parafiach, opiekują się ruchami i stowarzyszeniami katolickimi... Po prostu są duszpasterzami, prowadzącymi powierzone im "owce" do zbawienia i starającymi się własnym życiem dawać świadectwo, że każdy jest powołany do świętości. Uważam za wielki, naprawdę niezasłużony dar, że dane mi jest być jednym z nich. Absolutnie przerastający mnie dar i niezgłębioną tajemnicę.

KS. ARTUR STOPKA, ur. 1959, przyjął święcenia w 1989. Kapłan diecezji katowickiej. Kieruje działem religijnym w "Gościu Niedzielnym".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama