Twarze kapłaństwa (4)

Odpowiedzi kapłanów na ankietę Znaku - cz. 4

Choć w numerze niniejszym wypowiadają się wyłącznie księża, rozesłana wśród nich ankieta spełnia rolę szczególną. Naszych respondentów prosiliśmy mianowicie o świadectwa, które ukazywałyby, jaki jest dzisiejszy polski ksiądz - jak wyglądało i wygląda jego życie, jego wiara, świadomość kapłańska, relacje z innymi ludźmi; jak myśli, czuje, ocenia rzeczywistość; jakim językiem mówi o swoich sprawach. Oto pytania, jakie zadaliśmy:

1. Dlaczego zostałem księdzem? Jak objawiło mi się powołanie i jaką miałem wówczas wizję kapłaństwa?

2. Czy ta wizja zmieniła się (lub stale zmienia), a jeśli tak, to co wpłynęło i wpływa na te zmiany? W czym pomogły mi lata spędzone w seminarium, a czego w wykształceniu seminaryjnym zabrakło?

3. Co stanowi największą trudność na drodze powołania: samotność? celibat? zbyt duża ilość obowiązków? zagrożenie rutyną? brak dostatecznej formacji duchowej? trudności w kontaktach ze świeckimi? postawy innych księży (kolegów, przełożonych)?

4. Co utwierdza w powołaniu, przysparza największej radości i satysfakcji, przekonuje o słuszności dokonanego wyboru? Co chroni przed rutyną, bylejakością, "zurzędniczeniem"? Co robię, aby moje powołanie stale wzbogacać?

5. Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Co - wedle mojego rozeznania - myślą o mnie inni, jak mnie oceniają? Jak z nimi współpracuję? Czy w ostatnich latach coś się w tych relacjach zmieniło?

 


Ks. Jan Machniak

 

1. Powołanie. Może to zabrzmi zbyt prosto jak na wypowiedź dla poważnego pisma, którym jest "Znak", muszę jednak powiedzieć, że bycie księdzem jest sprawą powołania, czyli głosu Boga w duszy, który mi mówi, że trzeba zostać kapłanem. Głos ten odkryłem dosyć późno, jako student polonistyki UJ w Krakowie. Momentem decydującym była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, szczególnie spotkanie z młodzieżą na Skałce i Msza święta na Błoniach. Mimo że już wówczas podjąłem decyzję, do seminarium zgłosiłem się dopiero po zakończeniu studiów.

Kapłan kojarzył mi się w tym czasie z moim proboszczem zapamiętanym w dzieciństwie, który duszpasterzował w małej wiejskiej parafii, troszcząc się o drewniany kościół i niewielką trzódkę Ludu Bożego. Był to kapłan rozmodlony, oddany swojej wspólnocie, wygłaszający wspaniałe kazania. Mimo zewnętrznej surowości przyciągał do siebie ludzi. Często można go było spotkać z różańcem lub brewiarzem w ręku spacerującego w cieniu lip wokół kościoła. Codziennie przed Mszą świętą siadał w konfesjonale. Rozwijał nabożeństwo pierwszych piątków i pierwszych sobót miesiąca, dlatego pilnował regularnej spowiedzi.

W czasach, kiedy rodziło się moje kapłaństwo, ksiądz w naszym kraju cieszył się dużym autorytetem moralnym i politycznym. Kapłan był przewodnikiem duchowym dla wierzących i niewierzących, którzy kontestowali ideologię komunizmu. Bycie księdzem dawało wówczas psychiczny komfort wewnętrznej wolności, możliwości wyznawania i głoszenia poglądów bez potrzeby udawania i nakładania masek. W obecności księdza, w pociągu czy w poczekalni, ludzie otwierali się, odważnie wyrażając swoje zdanie na temat panujących stosunków społecznych. To dawało duże poczucie akceptacji i ułatwiało nawiązywanie kontaktów. Bycie księdzem było czymś prostym, wręcz oczywistym.

Ruchy młodzieżowe i wspólnoty, które powstawały w Kościele po Soborze Watykańskim II, były w tamtych czasach szczególną szansą umacniania tożsamości kapłańskiej i pogłębiania życia duchowego. W archidiecezji krakowskiej taką możliwość dawał przede wszystkim Ruch Światło-Życie oparty na świadomym przeżywaniu liturgii Mszy i czytaniu Pisma Świętego. Ruch ten stworzył płaszczyznę dzielenia się wiarą, dał możliwość - szczególnie w trakcie rekolekcji wakacyjnych - rozmawiania z drugim człowiekiem o swojej relacji z Bogiem i przekładania prawd wiary na konkretne postawy moralne, mobilizował do życia sakramentalnego. Z Ruchu wywodzi się większość powołań kapłańskich i zakonnych z lat 70. i 80. Kapłanom dał on impuls do pogłębiania życia duchowego, szczególnie przez świadectwo wiary i posługę wobec szukających Boga.

Gwałtowne procesy polityczne i ekonomiczne lat 90. zmieniły diametralnie sytuację kapłana w społeczeństwie. Odeszła do historii wizja kapłana będącego symbolem niezależności i wolności myśli. Stało się coś więcej, kapłan reprezentujący naukę Kościoła, szczególnie w dziedzinie przekazywania życia, został oskarżony o konserwatyzm, ciasnotę myśli, a nawet totalitaryzm. Radykalna zmiana sytuacji bardzo mocno uderzyła w księdza, prowadząc do wewnętrznych kryzysów. Broniąc życia, nierozerwalności małżeństwa, uczciwości małżeńskiej, czystości, kapłan narażał się na zarzut, że chce narzucać swoje poglądy w sytuacji, gdy społeczeństwo hołduje wolności wyboru. Przyzwyczajenie do bycia autorytetem w dziedzinie politycznej zaowocowało angażowaniem się wielu księży w kolejne akcje wyborcze, co było różnie postrzegane przez siły polityczne i społeczeństwo.

Do dziś nikt nie podziękował kapłanom za to, że przez tyle lat stawali w obronie praw człowieka przyczyniając się do upadku systemu totalitarnego, organizowali pomoc charytatywną pomimo zakazu działalności społecznej Kościoła, budowali świątynie, salki katechetyczne, katechizowali, nie otrzymując regularnego wynagrodzenia, a żyjąc tylko z ofiar wiernych. Sprawa finansowania Kościoła i księży była przez 40 lat komunizmu fenomenem na skalę światową, budząc podziw społeczeństw zachodnich. Katolicy utrzymywali budynki kościelne i swoimi ofiarami wspierali kapłanów, dzieląc się też chętnie z bardziej potrzebującymi. Uzależnienie księdza od ofiarności wiernych dawało mu poczucie związania z Ludem Bożym i rodziło potrzebę służenia; czasami upokarzające księdza sytuacje uczyły go pokory i szacunku dla ofiarodawców.

2. Wychowanie seminaryjne. Seminarium jest czasem niezwykle intensywnej pracy wewnętrznej opartej na dyscyplinie, bliskim kontakcie z Chrystusem-Mistrzem i przeżywaniu powołania we wspólnocie, która pomaga wytworzyć więzy trwające przez całe życie. Seminarium ma kształt "trydencki", to znaczy jest oparte na dyscyplinie wymuszanej przez regulamin. Może być odbierane jako instytucja represyjna, jeśli kandydat do kapłaństwa nie zaakceptuje reguł i nie dostrzeże w nich osobistego dobra. Wczesne wstawanie (5.30 rano), poranna medytacja przed świtem, gdy myśli biegną w kierunku ciepłego łóżka, zachowanie ścisłego milczenia w godzinach wieczornych, posiłki o określonych porach - mogą sprawiać wrażenie szkoły, gdzie produkuje się automaty, a nie wychowuje przyszłych kapłanów. Seminarium przez surowy regulamin uczy dyscypliny życia, organizacji czasu, by każdą chwilę spożytkować dla budowania Królestwa Bożego. Proszę zauważyć, że w Kościele nie istnieją sankcje karne wobec kapłanów, natomiast pełnienie kapłańskich obowiązków dokonuje się na zasadzie wolności, służenia dobru drugiego człowieka, poczucia obowiązkowości i szacunku dla drugiej osoby. Jeśli kapłan nie nauczy się wewnętrznej dyscypliny, szybko dojdzie do lekceważenia i poniżania człowieka.

Jeśli dziś ktoś krytykuje "trydencką" dyscyplinę seminariów i próbuje łagodzić surowe zasady, to znaczy, że nie jest w stanie przyjąć praw w duchu wolności. Wydaje się, że jego wolność jest ograniczona przez samowolę, spełnianie zachcianek, hołdowanie wygodnictwu, co nie ma nic wspólnego z postawą służby. Zresztą tendencje te są powszechne w społeczeństwie nastawionym bardziej na konsumpcję niż na dawanie.

Formacja seminaryjna oparta jest na bliskim kontakcie z Bogiem w modlitwie, sakramentach, w miłości bliźniego. Modlitwa obejmuje codzienną medytację opartą na rozważaniu tekstów biblijnych. Jest to wysiłek intelektualny sprawiający na początku wiele trudności kandydatom do kapłaństwa. Wymaga przełamania znużenia i obudzenia zainteresowania Chrystusem, którego ukazują Ewangelie.

Niebezpieczeństwem formacji stawiającej jedynie na osobisty kontakt z Bogiem w modlitwie (bardzo ważny!) jest to, że kandydat do kapłaństwa może mieć trudność w dzieleniu się wiarą z ludźmi. Młody kapłan posiada duży zasób wiedzy teologicznej, której nie potrafi przełożyć na komunikatywny język kazania. Jego słowa są często schematycznymi formułami dogmatyczno-moralnymi, które padają z ambony ponad głowami wiernych. Ukazując prawdy wiary, kapłan nie potrafi mówić odważnie o doświadczeniu wiary, czyli o miejscu Chrystusa w swoim życiu. Dlatego jego słowa mogą często wydawać się papierowe, zbyt "gładkie", nie przystające do rzeczywistości.

Innym problemem formacji seminaryjnej jest przygotowanie do celibatu, który Kościół proponuje kandydatom do kapłaństwa jako wielkie dobro, mimo częstych słów krytyki padających z różnych stron. Celibat zakłada dojrzałość emocjonalną wyrażającą się w umiejętności rozpoznawania i opanowania pierwotnych emocji (gniew, złość, radość, sympatia, antypatia) oraz rozpoznania i kierowania popędem seksualnym stanowiącym istotny element osoby i ściśle związanym ze sferą uczuć. Formacja przedsoborowa kładła duży nacisk na samodyscyplinę zarówno w dziedzinie porządku zewnętrznego (regularny tryb życia, modlitwy, zajęć), jak i porządku wewnętrznego (dyscyplina uczuć), która często była utożsamiana z tłumieniem emocji. Współczesna psychologia, przeniknięta determinizmem libidalnym, zachęca do realizowania uczuć, prowadząc do niebezpiecznej pułapki. Pomaga bowiem w odkrywaniu uczuć w relacji do płci przeciwnej, nie mówi jednak, w jaki sposób wkomponować je w całość osobowości kapłana żyjącego bezżeństwem dla Królestwa niebieskiego. Wmawia, że dojrzała osobowość jest realizowaniem wszystkich "naturalnych" emocji, przestrzegając dyskretnie przed nienaturalnością i nienormalnością grożącą celibatariuszom.

Niemożliwe jest kształtowanie dojrzałej osobowości celibatariusza bez odniesienia do płaszczyzny nadprzyrodzonej relacji z Bogiem. Warunkiem wolnego przyjęcia ograniczenia celibatu jest żywa relacja z Chrystusem, Najwyższym Kapłanem, który dał niedościgniony wzór kapłaństwa służebnego, realizującego się w ofierze z samego siebie. Związek ten wyraża się w modlitwie, w naśladowaniu postaw Jezusa, w regularnym sprawowaniu Najświętszej Ofiary i korzystaniu z sakramentu pokuty. Ostatecznie chodzi o świadomość św. Pawła, że wielki skarb nosimy w naczyniach glinianych, które należy chronić przed rozbiciem, nie narażając je na niepotrzebne niebezpieczeństwa.

3. Zagrożenia kapłaństwa. Największym zagrożeniem dla kapłaństwa i kapłanów jest materializm konsumpcyjny, który wchodzi natarczywie w nasze społeczeństwo. Księża mogą zostać zupełnie obezwładnieni w swoim działaniu i zapale apostolskim przez dobra materialne i konsumpcyjny styl życia. Widziałem w USA kapłanów, którzy myśleli tylko o tym, jak uzbierać milion dolarów, by zabezpieczyć parafię finansowo, nie troszcząc się prawie w ogóle o duszpasterstwo. W świecie, w którym wszystko, albo prawie wszystko, oparte jest na pieniądzu, trudno o zaufanie Bogu i postawienie tylko na Niego. Ciągle pozostaje pokusa zabezpieczania siebie, parafii w sposób czysto ludzki.

Księża nie należą do najbogatszej grupy społecznej. Napady rabunkowe na plebanie w ostatnich latach udowodniły ubóstwo kapłanów i Kościoła w Polsce. Trzeba jednak przyznać, że księża nie są też biedni: żaden z nich dotychczas nie umarł z głodu. Katolicy w Polsce są bardzo ofiarni. Nie tylko budowali kościoły, plebanie i salki katechetyczne, ale również utrzymywali kapłanów i siostry zakonne w czasach, gdy Kościół był pozbawiony ubezpieczeń społecznych, lecznictwa i innych świadczeń socjalnych. Brak stałej pensji i uzależnienie księży od wiernych może być okazją do większego zaufania Bogu i otwarcia na świeckich. Może jednak niekiedy wyzwalać prymitywne odruchy skąpstwa, zdzierstwa i odkładania za wszelką cenę na "czarną godzinę", gromadzenia na koncie, by utrzymać kościół, mieć na ogrzewanie i remonty. Najlepszym dowodem, że ofiarność wiernych w Polsce nie słabnie, jest Radio Maryja utrzymywane z ofiar słuchaczy. Ksiądz musi pamiętać o pokorze w relacji do wiernych, musi umieć prosić i przyjmować z wdzięcznością.

KS. JAN MACHNIAK, ur. 1957, przyjął święcenia w 1985. Ojciec duchowny w seminarium archidiecezji krakowskiej.

 


O. Andrzej Madej OMI

 

Nie miałem objawień. Gdy byłem dzieckiem, ojciec spytał mnie: może i ty poszedłbyś na księdza? Poszedłem, mając niespełna 14 lat. Jestem księdzem i chcę nim być. Z trudem znajduję czas na modlitwę; wielu modli się za mnie. To, że pozostaję na tej drodze mimo zachwiań, uważam za łaskę.

Raz w życiu otarłem się fizycznie o Boga. To doświadczenie uchyliło mi drzwi zaufania i pozostaje światłem mego powołania. Byłem wtedy seminarzystą. Połykałem książki egzystencjalistów, którzy rozprawiali o absurdzie i nicości. Pod wpływem tych lektur uzbierało się we mnie wiele, niebłahych jak na dwudziestolatka, pytań: dlaczego cierpią niewinne dzieci? dlaczego tak często tryumfuje zło? dlaczego ludzie muszą umierać? dlaczego wielu uważa swoje istnienie za nonsens? dlaczego jest aż tylu samobójców?

Byłem wtedy o krok od zwątpienia w to, czego nauczał mnie Kościół. Zacząłem poszukiwać dowodów na istnienie Boga - nerwowo kartkowałem grube tomy filozofii Boga, filozofii religii, apologetyki... Odpowiedź nie przyszła z książek. Pamiętam dokładnie tamten cichy poranek w lasku nad Obrą. Ogarnęło mnie poczucie, że wszystko jest darem. Może to była iluminacja? Może wtedy otrzymałem łaskę wiary? Był to prezent od Stwórcy na moje dwudzieste piąte urodziny. W ów jesienny dzień w jednej sekundzie rozwiały się moje wątpliwości. Stało się dla mnie jasne, że świat jest Boży, choć w nasze ziemskie istnienie wpisane są imiona ciemności. Zdecydowałem się pójść dalej za tym światłem pośród nocy.

Kiedyś mówiłem długie kazania o miłości człowieka do Boga. Dzisiaj z większym przekonaniem głoszę miłość Boga do człowieka. Przed laty wstydziłem się chodzić w sutannie. Dziś, wkładając sutannę, myślę: nie dorastam do tego, czego znakiem jest mój zakonny strój, ubieram się "na kredyt". Ta świadomość czasem boleśnie mnie upokarza. Pytam wtedy: dlaczego Mszy świętej grzeszników nie przewodniczą aniołowie? Biblia odpowiada: "kapłan z ludu jest wzięty". Jest zatem jednym z grzeszników i "dla grzeszników ustanowiony". Godzę się z tym, gdyż tak rozporządził Ktoś większy od nas, miłosierny, kto przyjmuje nas pomimo bezmiaru naszych grzechów. Jest więc nadzieja. Rodzi się zdumienie.

Człowiek krząta się przy Bożych cudach. Jest tej "krzątaniny" czasem tak dużo, że zapomina się o Tym, kto te cuda czyni. Takie "przeoczenia" są tylko potwierdzeniem niesłychanej dyskrecji i pokory Chrystusa, który sam zajął ostatnie miejsce i cały czas nam służy. Jezus uzdrawia nas przez tych, których do Niego przyprowadzamy. Zawsze więcej otrzymujemy, niż dajemy. Zresztą czy mamy coś - jak pytał św. Paweł - czego byśmy sami wcześniej nie otrzymali?

Spośród wszystkich linijek Ewangelii najdroższe są mi słowa Pana przedstawiającego się nam jako lekarz, który przyszedł do chorych. Kościół jest bardziej szpitalem niż uniwersytetem. A kto z nas nie potrzebuje uzdrowienia? Jezus kładzie swą dłoń na ludzkich okaleczeniach. Brak wiary w uzdrawiającą moc Chrystusowych ran sprawił, że duże obszary chrześcijaństwa przeniknięte zostały duchem cierpiętnictwa. Jestem wdzięczny świeckim, którzy prosili mnie, abym leczył ich w imię Jezusa. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tam, gdzie jest głoszona Ewangelia, nie może zabraknąć wstawienniczej modlitwy za ludzi, gdyż Chrystus pragnie i dzisiaj potwierdzać znakami fakt, że przybliżyło się Królestwo Boże.

Prawie co roku jeździłem na festiwale muzyki rockowej do Jarocina, gdyż w tych, których tam spotykałem, odnajdowałem moje młodzieńcze bunty i przekorę; do dziś zresztą mam swoje porachunki ze światem. W młodych jest jakieś NIE, które brzmi autentycznie, gdyż jest znakiem ich wrażliwości, tęsknoty do ideałów, które w sobie noszą. Istnieje jednak pokusa, że poprzestaną na samym sprzeciwie. Cieszyłem się, że mogłem ukazywać im bunt jako jeden z etapów na drodze ku budowaniu piękniejszego świata.

Jako rekolekcjonista usiłuję dzielić się z ludźmi tym, czego nauczyła mnie Ewangelia: nie utożsamiajmy Chrystusa z prawem kanonicznym, nie redukujmy go do zasad teologii moralnej. Wiara chrześcijańska to zaproszenie do życia pełnią człowieczeństwa. Prawa, obowiązki i przepisy religijne są tylko drogowskazem, a droga jest wąska i krzyżowa. Dlaczego? Nie wiem. Tak po prostu jest.

Nie pojmuję jednak, dlaczego chrześcijaństwo kojarzy się wielu ludziom z ograniczeniem wolności, z nakazami i zakazami, tak jakby miały być one celem same w sobie. Przecież Droga Krzyżowa wiedzie do Zmartwychwstania, a wierzący w Chrystusa już tu, na ziemi, mają udział w zwycięstwie życia, którym Jezus obdarza nas w całej pełni.

Na wszystko jest lekarstwo krzyża. Zachęcam innych do jego "używania", wzdrygając się nawet przed najmniejszą jego dawką. Zachęcany przez innych chrześcijan do wstępowania na królewską drogę krzyża, powtarzam: masz krzyż, dziękuj za krzyż. Nie ma nieszczęść, są tylko gorące - nieraz bardzo - pocałunki miłości. Ogień prosto z Wieczernika.

To, co robię, to zaledwie kropla w morzu dobra, które "zadaje się" mojej modlitwie i pracy. Trudno pogodzić się ze swoimi ograniczeniami. Zaniedbane dobro boli mnie bardziej niż uczynione zło. Ale przecież pomimo "podgryzającego" mnie czasem zwątpienia, jest coś, co każe trwać, pozostać wiernym: chwila modlitwy, spowiedź, czyjś uśmiech... Sprzeczności rozpraszają się wówczas jak mgły o słonecznym poranku.

Codziennie ocieramy się o coś, co nas przerasta. Pokorniejemy w obliczu zaskakujących dotknięć łaski. Dzielimy los zdumionych świadków Zmartwychwstania. Codziennie łamię na ołtarzu chleb, by pomóc innym i sobie także (!) uwierzyć, że nie jesteśmy pozostawieni sami sobie. W Eucharystii mogę rozpoznać - choć nie poznać - Zmartwychwstałego. Staram się każdego dnia sprawować Mszę świętą.

Wciąż nie wiem do końca, dlaczego to ja zostałem powołany do kapłaństwa, dlaczego mnie spotkała łaska bycia misjonarzem Jezusa Chrystusa. Może to jest jedyny cud, który do dzisiaj trwa w moim życiu? Nie chciałbym go nigdy stracić. Noszę ten cud w glinianym naczyniu.

Czuję, że najważniejsze jest wciąż przede mną. Przeczuwam w sobie źródła, które dopiero odkryję, dary, które pomnożę, miłość, którą Bóg pomoże mi wypełnić. Nie wiem, jak się to stanie. To, co ma nastąpić, jest łaską. Dlatego powierzam się Bogu, który zechciał się mną posługiwać. Niech On dopełni wszystkiego wedle swojego odwiecznego planu. Tymczasem pakuję swą misjonarską torbę - Kościół posyła mnie do Azji Centralnej, do Aszchabad.

ANDRZEJ MADEJ OMI, ur. 1951, duszpasterz, misjonarz, autor kilku książek, m.in. Dziennik wiejskiego wikarego (1984), Dziennik miejskiego wikarego (1995).


Ks. Henryk Małecki

 

Patrząc wstecz na moje życie, dostrzegam kilka ważnych przeżyć i wydarzeń, które mnie ukierunkowały i pomogły podjąć decyzję o wyborze drogi kapłańskiej.

Ze wspomnień wczesnego dzieciństwa wyłania się doświadczenie misterium Mszy świętej i Kościoła. W wieku 4 lat brałem z rodzicami udział w uroczystej sumie. Mając na względzie możliwości uczestnictwa dziecka w tak długiej liturgii, rodzice zatrzymali się przy wyjściu z kościoła. Po jakimś czasie ojciec posadził mnie na stojącym w pobliżu katafalku, skąd dobrze było widać wnętrze świątyni. Zobaczyłem wielu ludzi, znanych i nieznanych, kornie stojących razem i razem się modlących. Uświadomiłem sobie, że dzieje się coś wielkiego, skoro mój ojciec i inni mężczyźni klękają na jedno kolano, inaczej niż kobiety, i biją się w piersi, a wielu z nich ukrywa swe twarze w spracowanych rękach. Fascynowało mnie też to, co działo się w prezbiterium - ksiądz w złocistym ornacie, kłęby dymu wydobywające się z kadzielnicy stojącej przed ołtarzem. Było w tym coś niepojętego, a zarazem bliskiego, niemal namacalnie doświadczalnego. Zacząłem stawiać pierwsze pytania dotyczące tej tajemnicy. Wiele razy naśladowałem na różne sposoby księdza wobec rodzeństwa i kuzynostwa, a na pytanie "kim będziesz?" odpowiadałem z przejęciem: "księdzem", by za chwilę z odrobiną żalu dodawać: "albo żołnierzem". W domu rodzinnym panował bowiem kult munduru.

Tuż przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej zostałem ministrantem. Była to wierna służba. O każdej porze roku pokonywałem codziennie dwukilometrowy odcinek biegnącej obok cmentarza drogi, by być na Mszy świętej i usłużyć Panu Jezusowi. Lubiłem też o różnych porach dnia wejść do otwartej świątyni, by z jej wnętrza, z progów ołtarza spoglądać na główną ulicę mojej wioski. Czułem wyraźnie, że Pan Jezus ukryty w Najświętszym Sakramencie patrzy i błogosławi trudzącym się ludziom, a nawet tej stałej grupie, codziennie zamroczonej alkoholem, stojącej w połowie drogi do kościoła. Obserwując uważnie księży z mojego otoczenia, w mglistym przeczuciu doświadczałem innego świata. Wydawali się ludźmi nie z tej ziemi. Założyłem się nawet z kolegą o to, czy ksiądz nosi spodnie pod sutanną.

Pamiętam mojego katechetę z pierwszej klasy szkoły podstawowej, a także jego aresztowanie po wygłoszeniu kazania w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu. Przypomniał w nim obowiązki chrześcijanina i tradycję Kościoła odnośnie do praktyk postnych. Odczytano to jako atak na towarzyszy partyjnych, hucznie zabawiających się po Środzie Popielcowej w budynku szkolnym. Serdecznie wspominam mojego pierwszego proboszcza ks. Adama Gąsiewskiego, który wprowadził mnie w świat dobrych lektur. To on w drugiej klasie szkoły podstawowej kazał mi codziennie z wyjątkiem niedziel przez 30 minut czytać głośno w jego obecności którąś z książek Sienkiewicza. Gdy po lekturze powieści Gąsiorowskiego odtwarzałem któregoś dnia z kolegami na plebańskiej grobli bitwę o Olszynkę Grochowską, wyrwany ze sjesty naszymi krzykami ksiądz proboszcz rozbroił nas, a do mnie - wodza - przy wszystkich chłopakach powiedział: "a ty i tak będziesz księdzem!" Przeżyłem to bardzo, gdyż na tym etapie dojrzewania byłem zdecydowany zostać oficerem.

Zdobycie matury przez młodego człowieka z rodziny o niedobrych orientacjach politycznych i tak związanego z Kościołem nie było łatwe. Wtedy już też krytycznie i ostro oceniałem moich księży. Wydawało mi się, że są nieżyciowi, oddzieleni otaczającym plebanię murkiem nie tylko od parafian, ale i od realiów życia, które nieraz i mnie przerażało swoją ludycznością, brutalnością i trywialnością. Zdecydowałem w końcu, że będę księdzem. Będę księdzem, bo ludziom jest bardzo potrzebny ktoś, kto by był dla nich bez reszty i kto by ich kochał i rozumiał. Wydawało mi się, że ja, wyrosły z biedy, będę rozumiał tych najbiedniejszych. Będę mógł im pomóc. To były motywy mojego pójścia do seminarium.

Po latach zrozumiałem, że najważniejsze jest być ubogim, to znaczy Boga mieć na pierwszym miejscu, Jego słuchać, być do dyspozycji i robić to, co Kościół każe, a nie realizować swoje wizje i fantazje. Po latach dał mi Bóg łaskę poznania swoich słabości i sprawiedliwej oceny. Pozwoliło mi to na nowo zobaczyć i dowartościować pracę moich księży z tamtych "lat durnych i chmurnych". Po pierwszym roku seminarium zostałem powołany do służby wojskowej w jednostce kleryckiej w Bartoszycach. Tam boleśnie uczyłem się odpowiedzialności za Kościół. Wielokrotnie, aby nas zniechęcić do kapłaństwa, szydzono z wszystkich przywar, słabości i grzechów duchowieństwa. Na cotygodniowych wielogodzinnych wykładach usiłowano nam zaszczepić światopogląd naukowy, a szkolenie taktyczne na poligonie kończyło się niejednokrotnie krańcowym wyczerpaniem psychicznym i fizycznym. Każda forma modlitwy była zabroniona i karana. Pamiętam mówioną na raty modlitwę "Ojcze nasz", przerywaną przekleństwami i rozkazami. Pamiętam "suche Msze święte", to znaczy czytanie tekstów liturgicznych w konspiracji w koszarach i na poligonach. Zabierano nam książki o treści religijnej, jeżeli ich ilość przekraczała 3 sztuki (obrazek o treści religijnej z nadrukiem traktowano jako książkę i to najczęściej obrazek właśnie złośliwie pozostawiano). Nieustannie też inwigilowani byliśmy przez kolegów-aktywistów, zwerbowanych specjalnie do tej jednostki. Niektórzy z nich byli stażystami IV Wydziału, przyuczającymi się do walki z klerem i Kościołem. Wyrosła z tych doświadczeń pewność, że moją drogą jest kapłaństwo, mimo że kuszono mnie mirażami innego życia. Po powrocie z wojska na furcie seminaryjnej zastałem ofertę studiów i atrakcyjnej, dobrze płatnej pracy. Zderzenie doświadczeń "Kościoła katakumb", jakiego w pewnym stopniu doświadczyłem w wojsku, z uładzoną rzeczywistością życia seminaryjnego rodziło wewnętrzny niepokój. Tam walka, by zachować godność człowieka, chrześcijanina i kleryka, a tu proza życia, jak mi się wydawało, zbyt ułożonego, statycznego.

Na szczęście Dobry i Cierpliwy Bóg postawił na tym etapie mojego życia kapłana niezwykłego - ks. Bronisława Bozowskiego, który miał tak zwaną parafię personalną w Warszawie. Składała się ona z ludzi różnych wiekiem, wykształceniem, pochodzeniem, doświadczeniem. Ks. Bozowski docierał do lumpów pod mostem, ubeków, eks-księży, aktorów, cór korynckich. Ukazał mi inny styl bycia księdzem. Uzupełnił swoją praktyką życia kapłańskiego moją wizję i wiedzę o misterium Kościoła jako wspólnoty grzesznych z Najświętszym Zbawicielem. Spełnił w nadmiarze mój wymarzony, w okresie dojrzewania, ideał kapłana, który szuka, wychodzi poza Kościół, by zrealizować mandat Chrystusowy "idźcie i nauczajcie wszystkich" (Mk 16, 15), "szukajcie, co zginęło" (Łk 5, 31n). Równolegle do tego doświadczenia przeżywałem i na nowo odkrywałem więź z moim proboszczem, który zamieszkał w domu emerytów i uczył, że kapłaństwo to nie tylko działanie duszpasterskie, piękne homilie, chrzty dorosłych, spowiedź apostatów, neofitów i reszty; że najważniejsza jest codzienna wierność Bogu i składanie ofiary Mszy świętej, a wraz z nią siebie samego ze swoim światem cierpienia, samotności, zapomnienia. Przez czas formacji seminaryjnej tych dwóch kapłanów pomogło mi wzrastać w łasce powołania.

Jakże głębokie było moje wzruszenie, kiedy się dowiedziałem, że moją pierwszą placówką duszpasterską będzie parafia św. Franciszka z Asyżu w Izabelinie. Na progu kapłaństwa wszedłem we wspaniałe dziedzictwo świętego proboszcza Aleksandra Fedorowicza, który żył autentycznie ubóstwem, pierwszy w Polsce tworzył parafię posoborową, pierwszy odprawił Mszę świętą twarzą do ludzi, który kochał ich i gromadził na Eucharystii w klimacie Wieczernika. Umierając ofiarował za nich swoje cierpienia nowotworowe. Jego następca ks. Andrzej Santorski prowadził ze mną, jak to przewiduje współczesny dokument papieski Pastorem dabo vobis, permanentną formację intelektualną, a więc dyskusje teologiczne przy stole i lektury. Pozwolił mi na studia w Akademii Teologii Katolickiej. To pod jego kierunkiem odkryłem piękno liturgii i jej głębię, a także na nowo odkryłem znaczenie Biblii w duszpasterstwie.

Moja świadomość bycia księdzem stale się doskonaliła i doskonali. W następnej parafii - pod wezwaniem Wszystkich Świętych, w centrum Warszawy - odkrywałem, że Kościół to wspólnota wspólnot, że ksiądz, który jest autentyczny i stara się mimo słabości być wierny Chrystusowi i służyć swoim czasem i sobą, nigdy nie jest sam. Doświadczałem, co znaczą słowa Pana Jezusa: "stokroć więcej otrzymasz (...) braci, sióstr, matek i dzieci" (Mk 10, 30).

Po 12 latach kapłaństwa zostałem ojcem duchownym w Seminarium. Było to nowe i na początku niezwykle trudne doświadczenie, związane z odpowiedzialnością za formację młodych ludzi idących do Chrystusowego kapłaństwa. Starałem się towarzyszyć im i dzielić przede wszystkim moim doświadczeniem, a także dać im możliwość dostrzegania moich zmagań, by pomóc im dochować wierności Panu Jezusowi i Jego Kościołowi. Starałem się uczyć ich miłości do ludzi, czyli Kościoła. Towarzyszyłem dwóm licznym rocznikom (w sumie około 100 kandydatów do kapłaństwa), a kiedy doczekałem się ich święceń, przeżyłem ogromną radość i ulgę.

Był też epizod rocznego pobytu we Francji, który pozwolił na dystans wartkiego i bogatego w różnorodne napięcia życia seminaryjnego. Pozwolił doświadczyć życia innego Kościoła lokalnego. Po powrocie do domu seminaryjnego zlecono mi obowiązki wicerektora.

Tym, co mnie uczy pokory i co jest najważniejszą trudnością w życiu kapłańskim, jest moje poczucie grzeszności. To doświadczenie pozwala mi odkryć sens ciągłego zaczynania od nowa. Ono również pozwala na odkrywanie tajemnicy Bożej Opatrzności, która posługuje się mną niegodnym w dziele zbawienia.

Co sprawia mi największą radość w kapłaństwie? To, że mogę odprawiać Mszę świętą z bojaźnią niemalże prymicjanta. Także i to, że Bóg wiele razy posłużył się mną w spotkaniu z ludźmi, których obdarzył łaską chrztu w wieku dojrzałym, łaską nawrócenia. Tyle razy Go spotkałem, że mogę powtórzyć za apostołami: bracia, "nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy..." (2 P 1,16).

Dziś już nie przeżywam tak wielkiego stresu, gdy padają słowa nieżyczliwe czy pytania poszukujących. Już nie czuję trwogi, że o istnieniu i miłości Pana Boga nie zdołam wszystkich przekonać, że nie zdołam obronić Kościoła i świętego stanu kapłańskiego. Z pokorą, doświadczywszy miłości Boga, chcę powiedzieć (za André Frossardem), "że On jest, ja Go spotkałem". I codziennie ze wzruszeniem powtarzam przed Komunią z Nim: "nie dozwól mi odejść od Ciebie".

KS. HENRYK MAŁECKI, ur. 1951, przyjął święcenia w 1976. Kapłan archidiecezji warszawskiej, wykładowca w Studium Teologii dla Świeckich i asystent na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama