Życie jako powołanie

Świadectwo dotyczące przeżywania życia w pojedynkę

Od dzieciństwa towarzyszyło mi zainteresowanie drugim człowiekiem, pewna wrażliwość na innych: ich słowa, nastroje, zachowania. Przyglądałam się uważnie różnym ludzkim drogom, losom, powołaniom. Lubiłam słuchać. Poznałam wiele dziecięcych, potem nastoletnich, a w końcu dorosłych tajemnic ludzkich serc. Lubiłam czytać, co wzbogacało moją wiedzę. Korzystałam głównie ze szkolnej biblioteki, w której nie było literatury religijnej. Nie spotkałam zatem na swojej szkolnej, czytelniczej drodze moich obecnych „przyjaciółek”: Teresy z Lisieux, Edyty Stein i wielu innych, czego dzisiaj ogromnie żałuję. Wydaje mi się, że usilnie czegoś szukałam. Zgłębiając naturę ludzką, najdrobniejsze rysy twarzy człowieka — szukałam oblicza Boga i prawdy o Nim. Śledząc dzieje ludzkich miłości, szukałam miłości Boga. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.

Wychowałam się w rodzinie dużej: pośród trzech starszych sióstr i młodszego brata. Jako dziewczynka, bezpośrednio identyfikowałam się z mamą, która była (i jest) obdarzona przez Boga prawdziwym charyzmatem matki. Cementowała nasz dom piękną miłością, oddaniem rodzinie, zawierzeniem Maryi, radością z posiadania dzieci. Tato, prawdziwa „złota rączka”, który wszystko potrafił zrobić własnoręcznie (zabawki dla nas, niektóre meble, żyrandole w pokojach itp.) i wszystko naprawić, miał słabość do alkoholu, co było dla nas ogromnym cierpieniem. Z jednej strony kochający, pracowity i szczodry, z drugiej zaś bezradny, cierpiący, zagubiony. Obydwoje ciężko pracowali na utrzymanie rodziny. Podziwiam ich mądrość i pewną fantazję w używaniu tych tak ciężko zarobionych pieniędzy. Na przykład widząc szczególne uzdolnienia muzyczne mojej najstarszej siostry, rodzice zapisali ją do szkoły muzycznej i kupili fortepian! (Uczyłam się na nim grać z zamiłowaniem w ognisku muzycznym aż do klasy maturalnej.)

Z domu wyniosłam predyspozycje do bycia matką oraz ogromną nieśmiałość do chłopaków. Cały czas byłam pewna, że spotkam kogoś, z kim założę rodzinę. Skończyłam psychologię. Wiele czasu i serca oddałam dzieciom moich starszych zamężnych sióstr. Przeżyłam pierwszą wielką miłość do chłopaka, pierwsze poważne rozczarowanie uczuciowe.

W swoim życiu spotkałam wielu wartościowych ludzi. Ciągle nastawiona na poznanie „czegoś więcej” w człowieku — spotkałam rodzinę z neokatechumenatu, którą Bóg obdarzył dzieckiem z porażeniem mózgowym. To „coś więcej” zobaczyłam u nich: miłość w wymiarze krzyża, miłość do Jezusa Chrystusa, żar ewangelizacji, troskę o Kościół i o pojedynczego człowieka. Dom, w którym zobaczyłam, jak realizuje się przypowieść o ziarnku gorczycy: miłość Chrystusa rozrasta się w sercu człowieka z małego twardego ziarenka w potężne drzewo, na którym ptaki zakładają swe gniazda. Ten dom pełen młodzieży (studiującej i uczącej się) przychodzącej do pomocy przy rehabilitacji, pełen przyjaciół, kleryków, księży — był jak wielki krzak gorczycy. Dom pachnący dobrą kawą, rozbrzmiewający dobrą muzyką, śmiechem. To chyba tam mnie — poważną, zranioną indywidualistkę — Pan Bóg otworzył na Kościół o wymiarze wspólnotowym.

Na drodze neokatechumenalnej dotarło do mnie, że życie można przeżywać jako powołanie, a szczęście — jako szukanie i wypełnianie woli Bożej. Dzień po dniu, przez wiele lat uczyłam się intymnego dialogu z Bogiem poprzez słuchanie Jego słowa podczas liturgii. Poznawałam swoją słabość, a jednocześnie moc Boga. Zobaczyłam, że Bóg jest autorem wszystkich wydarzeń, także tych trudnych. Przyszedł czas na szczerą rozmowę z tatą, na głębokie zrozumienie i wzajemne przebaczenie z całego serca. Zrozumiałam, że byłam kochana, chociaż często nie odczuwałam tego.

We wspólnocie zobaczyłam, jak rodzi się „to coś”, czego szukałam w drugim człowieku, czyli żywa wiara. Szczególnie cenna dla mnie jako osoby młodej i samotnej była troska neokatechumenatu o młodzież, o jej decyzje życiowe, powołaniowe (równolegle włączyłam się do zespołu badawczego i pisałam pracę doktorską na temat decyzji życiowych młodzieży). Systematycznie, od 1989 roku organizowane były pielgrzymki na spotkania młodzieży z Ojcem Świętym w ramach Światowych Dni Młodzieży. Pielgrzymki bardzo piękne, o charakterze powołaniowym — z przeznaczeniem tego czasu na modlitwę o rozeznanie własnego powołania (do kapłaństwa, zakonu, małżeństwa). Pierwsza pielgrzymka, pełna nadziei na odmianę losu, zawiodła mnie do Santiago de Compostella. Patrzyłam, jak wśród modlitwy i ogromnej radości rodzą się powołania kapłańskie wśród młodych chłopaków, małżeńskie (wiele par poznało się i zakochało na tej pielgrzymce). A w moim sercu cisza. Piękne doznania religijne, pogłębiające wiarę, ale bez światła na wybór konkretnej drogi życiowej.

W ciągu kolejnych lat przeżyłam wszystkie możliwe kryzysy osoby samotnej: źle ulokowane uczucia, chłopaków, którzy mi się podobali, zakładających rodziny z innymi dziewczynami, chłopców, którym ja się podobałam, gdy tymczasem moje serce przyklejone było akurat do kogoś innego, bunty, poczucie krzywdy, zazdrość, poczucie bezsensu, niższości, gorszości, inności, głębokiej nieakceptacji, tęsknotę za kimś bliskim, za własnym domem, własnymi dziećmi. Ciekawe było to, że moi najbliżsi (rodzice, rodzeństwo, przyjaciele) traktowali (i traktują) moją samotność jako stan naturalny, ciesząc się moją osobą bezwarunkowo.

Bóg prowadził mnie z ogromną cierpliwością. Wypalał mnie w ogniu. Jak gdyby pragnął mi powiedzieć: „Pokochaj to, co masz. Wszystko jest darem. Wszystko jest łaską. Nowy dzień jest łaską. Drugi człowiek jest łaską. Deszcz jest łaską. I promienie słońca są łaską. Uśmiech twojej mamy jest łaską i krzyż twojego taty jest dla ciebie łaską”.

Pojechałam na rekolekcje do sióstr karmelitanek. Znalazłam tam głębokie wyciszenie. Potwierdzenie, że będąc we wspólnocie, jestem na dobrej drodze. Że najważniejsza jest pokora i miłość Chrystusa.

Moje życie zawodowe było pełne sukcesów. Obroniłam doktorat, podjęłam nowe obowiązki, wyjeżdżałam na konferencje, pisałam artykuły. Właściwie nie odczuwałam już tak intensywnie problemu swojej samotności. Choć może pozostał jeszcze cień nieakceptacji. Ale skrzętnie skrywanej.

Odbyłam wiele pielgrzymek. Odpowiedź przyniosła mi pielgrzymka jubileuszowa do Ziemi Świętej. Poprosiłam: „Boże, jeśli taka jest Twoja wola, abym była sama, dla Ciebie, do Twojej dyspozycji, proszę Cię, daj mi pokój w sercu na ten stan, abym nie czuła się gorsza, inna, abym mogła w poczuciu wolności dziecka Bożego wchodzić w relacje z osobami, które pełnią inne powołania. Abym nie miała tego ścisku w sercu, że coś jest nie tak. Że może nie pełnię Twojej świętej woli. Abym nie czuła tej sączącej się wątpliwości, że może jestem poza wolą Bożą, bo «nie znalazłam swego powołania»...”. Odpowiedź przyszła szybko. Bóg wyciszył moje obawy. Wyrwał z korzeniami moje wątpliwości. Wlał głęboki, trwały pokój do mojego serca.

Przeprowadził mnie przez najpoważniejsze doświadczenie: chorobę i śmierć mojego taty. Siedząc na oddziale intensywnej opieki medycznej, patrząc na umierającego tatę, dziękowałam Bogu za wszystkie wspólnie przeżyte chwile: za dobre, a szczególnie za te trudne, za krzyż, w cieniu którego wzrastałam; który mnie kształtował i uczył pokory, abym nie czuła się lepsza od innych; który uczył mnie wrażliwości na cierpienie innych; który nie pozwolił nigdy, abym zatrzymała się na pozorach żadnej sytuacji; który sprawił, że w moim sercu zrodził się głód, pragnienie, że mogłam usłyszeć Jego głos: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście”, „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi nie będzie łaknął” i „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie — niech przyjdzie do Mnie i pije”; krzyż, który doprowadził mnie do spotkania z Chrystusem eucharystycznym.

Ze zdziwieniem stwierdzam, że podświadomie całym sercem chciałam należeć tylko do Niego, że dla Niego moje życie jest bezcenne.

Moje życie jest dla mnie samej tajemnicą, odsłaniającą mi się każdego dnia na nowo. Kocham tę tajemnicę. Kocham tę poranną radość, że Bóg będzie mnie niósł swoimi ścieżkami pełnymi niespodzianek przez cały dzień. Kocham chwile modlitwy, w której mogę wszystko szczerze opowiedzieć Jezusowi, odsłonić wszystkie swoje słabości, aby doświadczyć Jego mocy. Powierzam Mu wszystkie własne troski, smutki i niepokoje oraz troski innych, które z racji wykonywanego zawodu są mi powierzane. Cieszę się, że mogę służyć Kościołowi, spełniając „posługę myślenia” (Jan Paweł II do naukowców), pomagając innym, ewangelizując.

ELŻBIETA

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama