Moje zaległe "Amen"

Świadectwo dotyczące przeżywania celibatu i zgody na nieposiadanie dzieci

Pamiętam dokładnie wszystkie trzy kryzysy, które przeżyłem w seminarium, oraz ten, który musiałem przejść jeszcze przed wstąpieniem. Każdy z nich był dla mnie zaskoczeniem, gdy w świadomości pojawiała się bariera nie do pokonania własną mocą. Uświadamiałem sobie swoją bezradność wobec relacji, którą — jak Izaaka — miałem złożyć w ofierze, czy też wobec zdrowia, które wówczas nagle przestało mi służyć, uniemożliwiając dalszy pobyt w seminarium. Kiedyś odezwały się też zranienia z dzieciństwa — tak jakby mur pojawił się na drodze, nie pozwalając mi dalej iść.

Jednak o wiele bardziej zaskakujące było w tym działanie Pana Boga, który każdą z tych moich niemocy w cudowny sposób przemienił; dlatego nie mogę powiedzieć, że ja tu czegoś dokonałem. Pozostaje we mnie przeogromna wdzięczność Bogu wiernemu, który jak Ojciec czuwa, niesie na skrzydłach orlich i nie dopuszcza, bym upadł. Przeżyte kryzysy do dziś są dla mnie mocnym oparciem dla wiary.

Tak uformowany ruszyłem do pracy duszpasterskiej. Mój kolega, starszy święceniami o rok, napisał wówczas o swoich doświadczeniach z pierwszej parafii: „To jest jak bieg na przełaj bez kompasu”, po czym wstąpił do trapistów i jest tam już 10. rok. Mnie powołanie zakonne nigdy nie ciągnęło, za to duszpasterstwo, czyli pierwsza linia frontu, było moim marzeniem od dzieciństwa.

Pierwsza parafia. Na samotność nie miałem czasu. Kryzysy były, ale mniejsze. Kto tutaj nie grzeszy pychą i miłością własną... Pojawiły się pragnienia, by pozostawić po sobie coś trwałego oraz by doświadczyć wdzięczności. Ależ to są pułapki! Przecież naturalne pragnienie bycia akceptowanym i doświadczania wdzięczności, to worek bez dna! Chwała Panu, że miałem już za sobą niejedno doświadczenie ogołocenia. Gdyby nie to, nie wiem, czy zniósłbym tamto zdarzenie... Było to akurat w dzień pierwszej rocznicy święceń. Wchodząc do szkoły, zostałem obrzucony śmieciami z okien przez „moje” dzieci, podsycane — jak później się dowiedziałem — w swej niechęci do mnie przez dyrekcję. Wracałem do domu na piechotę (trzy koła spuszczone). Zmieniłem parafię. Po dwóch latach jedno z tamtych „moich” dzieci napisało list ze słowem „przepraszam”. Takie były początki mojej świadomości ojcostwa.

Czym był dla mnie wtedy celibat? Pytanie to stawiałem sobie często, gdyż w parafii, w której pracowałem, mieszkał ksiądz, który się ożenił, a był moim poprzednikiem na wikariacie. Uczyłem dwójkę jego dzieci. Nie zapomnę pełnego radości i wolności świadczenia o łasce celibatu, gdy byłem atakowany, prowokowany. Tamten niedawny przecież skandal wszyscy pamiętali. Motywacją bezżenności, która najbardziej wówczas do mnie przemawiała, było zmartwychwstanie Pana. Skoro wierzę w życie wieczne, to już tu, na ziemi mogę uważać się za mieszkańca nieba (in coellis habitat). Dopiero później odkryłem, że to przecież motywacja zakonna i że u księdza diecezjalnego stan bezżenności powinien objawiać i weryfikować przede wszystkim jego miłość pasterską. Miłość, czyli dawanie siebie, a nie tylko stan życia.

Minęło parę lat. Zacząłem zwracać uwagę na dzieci w wieku dzieci moich kolegów i koleżanek z lat szkolnych. Kiedy wchodziły w wiek rozeznawania, odkrywały — nie tylko ku mojemu zdumieniu — swoją zdolność do uczestniczenia w relacjach ze światem dorosłych. Naturalnie szukały relacji: „dziecko — rodzic”, choć raczej nieliczne tak to wyrażały. Jakże byłem nieprzygotowany — pod wieloma względami — na to nowe doświadczenie. Najbardziej jednak psychicznie. Na szczęście rozum mnie nie opuścił. W funkcji przewodnika szybko się odnalazłem. Powoli jednak w serce i świadomość zaczęła się wsączać jakaś melancholia. Tak, ja swoich dzieci mieć nie będę, bo tak wybrałem. Żaden człowiek, dziecko czy dorosły, nie potwierdzi mnie jako swojego ojca w takim stopniu i w taki sposób, jak to robią dzieci moich kolegów, koleżanek lub brata. I choć niekiedy otrzymywałem od powierzonych mi dzieci zdumiewające oznaki zaufania, akceptacji, sympatii, uznania, podziwu, miłości, delikatności, wszystko to było tylko namiastką wobec pragnienia bycia ojcem. A przecież słuchałem ich zwierzeń, jakich nie uczyniłyby nigdy swoim naturalnym rodzicom.

Teraz, kiedy to piszę, jakoś ujmuję i nazywam ten proces. Wówczas był w mej głowie jedynie chaos, a w sercu coraz większy ból i pragnienie miłości, której nie wolno mi ani okazać, ani przyjąć dla siebie. Przypomniałem sobie, jeszcze z seminarium, rozmowę z moim ojcem duchownym, kiedy — świeżo po moich abrahamowych doświadczeniach — pytałem go o trudy życia kapłańskiego. Mówił on wtedy wprawdzie, że jest jeszcze kryzys związany ze zgodą na nieposiadanie dzieci, ale było to dla mnie równie dalekie, jak abstrakcyjne. Przyrzekając celibat, naprawdę o tym nie myślałem. Logicznego wynikania bezdzietności z bezżenności wprawdzie nie kwestionowałem, ale wówczas nie był to mój życiowy problem i nie dokonało się moje Amen na tę konsekwencję.

Pewnego dnia odebrałem pocztę, przeczytałem e-maila, który przypadkiem dotknął we mnie właśnie tej delikatnej sfery. Ile to mogło trwać? Ułamek sekundy. Poczułem, że jestem psychicznie chory, że nie daję sobie rady z własną emocjonalnością, oceną rzeczywistości. Opuściła mnie chęć życia. Dusiła mnie zmora, a ja nie byłem w stanie się przed nią bronić, bo nie wiedziałem, gdzie ona jest, w czym tkwi jej przewaga nade mną. Po kilka dniach byłem już w depresji. Miałem skierowanie do szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Czekając na karetkę, w myślach widziałem już siebie za kratkami, śliniącego się po lekach. Życie się skończyło, choć tak pięknie się zapowiadało... Pogodziłem się z ewentualnością utraty władzy wykonywania święceń. Byłem pobity, ale gdzieś na dnie nie zgasł płomień wiary i miłości do Chrystusa. Całkowicie nie należąc do siebie, bez trudu wyrzekłem się ziemskich nadziei, planów, oczekiwań. I właśnie wtedy dokonało się to moje zaległe, kolejne już w życiu Amen. Pan zesłał anioła: samochód, zamiast do Tworek, zawiózł na terapię do psychologa. Po godzinie niezmiernie ciężkiej pracy zdemaskowana zmora przestała mnie dusić. Wróciłem zdrowy, niepewnie stawiając nogi na ziemi, jakbym dopiero co wylądował na tej planecie. Otrzymałem nowe życie. Chwała Panu!

Po trzech latach od tamtych przeżyć nie mogę powiedzieć, by moje „świadczenie” było mocne i radosne. Dzielę się tym publicznie pierwszy raz, niejako przymuszony do dawania świadectwa zarówno wewnętrznym naleganiem („Bo po co to ci uczyniłem?” — 1 Krl 19,20c), jak i tym, że w końcu doświadczenie jest do świadczenia. I temu nie mogę zaprzeczyć.

KS. X

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama